W 2002 r. w ukazało się w Znaku wznowienie „Polskiego kształtu dialogu” – książki pisanej przez Tischnera pod koniec lat 70. Przyszły autor „Etyki solidarności” podjął w niej próbę dyskusji z marksizmem, w tym także – z marksistowskimi rewizjonistami, którzy przeszli do antytotalitarnej opozycji. W książce tej znalazł się m.in. rozdział poświęcony Leszkowi Kołakowskiemu, który w tym czasie wydał monumentalne dzieło, zatytułowane „Główne nurty marksizmu”. Tischner po latach dystansował się od tego, co wówczas napisał o Kołakowskim; niemniej „Polski kształt dialogu” pozostał niezwykle interesującym świadectwem jego ówczesnych przekonań. Wydanie z 2002 r. ukazało się z obszernym posłowiem Jarosława Gowina, odnoszącym tezy książki Tischnera do sporów toczących się w Polsce w latach 90. W marcu 2003 r. na łamach „Tygodnika Powszechnego” ukazał się artykuł Krzysztofa Michalskiego „Tischner i Kołakowski”, w którym autor opisał różnicę punktów widzenia między dwoma wybitnymi myślicielami, a zarazem podjął ukrytą polemikę z Gowinem. Tekst tego artykułu publikujemy za łaskawą zgoda autora.

Jest takie zdjęcie Tischnera, często reprodukowane w gazetach po jego śmierci: idzie przez łąkę, w górach, z tyłu zapierający dech krajobraz – on, ksiądz, na pierwszym planie, tryskający radością życia, ufnością w przyszłość. W ręku książka. Mam często ten obraz przed oczyma, gdy czytam jego książki; także teraz, przy lekturze nowego wydania „Polskiego kształtu dialogu”.
To książka pasjonująca w zamiarze, dużo gorsza w wykonaniu; pospieszny, niewykończony wyraz nastrojów i myśli chwili, co przeszła, także w życiu autora. Nic dziwnego, że Tischner nie chciał wznowić tej książki za życia, z pewnością nie chciał tego zrobić bez gruntownej rewizji. Ale i z tej książki można, jak sądzę, wiele się nauczyć – czasem wbrew ówczesnej intencji autora. Także i tu, kto się przyjrzy, zobaczy Tischnera, jak idzie po łące i budzi radość życia i ufność do ludzi w tych, co patrzą.

 

Idee i człowiek

„Polski kształt dialogu” jest próbą dyskusji z marksizmem – takim, jakim się stał w powojennej Polsce, w książkach polskich filozofów i w polskim życiu społecznym. W 1980 roku wielu z nas wydawało się, że „marksizm” – może nie tyle jako doktryna filozoficzna (już wtedy łatwiej było znaleźć jej autentycznych wyznawców w Paryżu czy w Massachussets niż w Warszawie czy Krakowie), co jako kształt życia społecznego – zostanie z nami na długo. Stąd konieczność – także dla przeciwników marksizmu, a może nawet przede wszystkim dla nich – zastanowienia się nad konsekwencjami tego faktu dla sposobu, w jaki Polacy myślą o sobie, o innych i o świecie. Jak dzik ryje w ogrodzie, dobrze coś o nim wiedzieć; może to pozwoli go wypłoszyć, może przynajmniej ułatwi przyzwyczajenie.
Tischner poszedł jednak dalej. Zajął się marksizmem nie tylko z taktycznych względów. Zadał sobie pytanie: gdzie leży racja marksizmu? Co jest w nim dobrego? Fascynacja marksizmem tak wielu wybitnych umysłów nie może być tylko – powiedział sobie – rezultatem głupoty, zaślepienia, złej woli, strachu czy karierowiczostwa. Owszem, to też – ale jak spojrzeć na takich (wtedy) „marksistów”, jak Leszek Kołakowski czy Adam Michnik, to widać przecież gołym okiem, że czasem wszystkie takie wyjaśnienia zawodzą.
To specyficzne dla Tischnera – nie tylko tu, w tej książce, lecz właściwie wszędzie, w całej jego twórczości – podejście do świata idei: idee nabierają dla niego życia, a przez to i sensu, dopiero włączone w czyjeś – moralne – życie, dopiero jako motywy czyjegoś dobrego czy złego postępowania, dopiero wpisane w wyraz czyjejś twarzy. Idea, by coś znaczyć, musi znaleźć się w związku z dobrem i złem, w kontekście jakiejś etyki – a etyka, a dobro i zło, to nie rezultat obiektywnej i abstrakcyjnej kalkulacji, lecz rzeczywistość stosunków między ludźmi. „Nie definiujemy ideałów, nie szukamy ogólnych i wspólnych wartości. Nic prostszego, jak zdefiniować ideał i określić wartość… Uprawiamy etykę jako refleksję nad praktycznym sumieniem. Sumienie jest jak zmysł sztuki, ono samo widzi, jak jest… Buduje etykę, idąc od dołu, akceptuje nie słowa, ale konkretne decyzje” („Polski kształt dialogu”, s. 235).
Żeby zrozumieć idee – także marksizm – trzeba więc, chce Tischner, znaleźć i zrozumieć człowieka, którego te idee naprawdę poruszają.

 

Dobre ziarno

Co było zatem dobrego w marksizmie zdaniem Tischnera – takim marksizmie, jaki poruszał umysły inteligentnych i przyzwoitych ludzi tamtego czasu? (Cieszę się – młodsi z Państwa pewnie nie potrafią już zrozumieć tej radości – że mogę sformułować to zdanie w czasie przeszłym).
Dobre ziarno w marksizmie to przede wszystkim, pisze Tischner, wrażliwość na „ból człowieka pracy”. Marksizm i inspirowany intelektualnie przez marksizm socjalizm to „bunt przeciw wyzyskowi, niesprawiedliwości, zniewoleniu” (s. 222) – i to właśnie czyniło go tak fascynującym dla ludzi wrażliwych na krzywdę innych.
Naturalnie brzmi to jak zły żart – wobec milionów, co zginęły w zaprojektowanych przez marksistów obozach pracy, wobec cynicznego wyzysku pracujących w krajach realnie istniejącego socjalizmu. Podobnie absurdalnie brzmiały hasła nazistów o wielkości narodu niemieckiego – wobec największej w dziejach katastrofy, jakie posłuszeństwo wobec tych haseł sprowadziło na ten naród. A jednak to prawda: marksizm znalazł wyraz dla bijącego w oczy i niezasłużonego nieszczęścia, biedy i wyzysku – w czasie, gdy inni zdawali się tego nieszczęścia nie widzieć, nie pamiętać, gdy zdawali się je ignorować. Także Kościół katolicki, o czym przypomina i Tischner, i jego przyjaciel i mentor Karol Wojtyła, był winien tego zaniedbania. Dzięki związkowi z chorą ludzką pracą słowa i pojęcia Marksa nabrały siły, co poruszyła umysły i serca tak wielu mądrych i dobrych ludzi w tak wielu krajach, także w Polsce.
Gdy Tischner pisał swój „Polski kształt dialogu”, niewiele już zostało z tej siły; słowa marksistów stały się puste, ba – gorzej: stały się dymną zasłoną ukrywającą „wyzysk, niesprawiedliwość, zniewolenie” nowego rodzaju. Tischner szukał jej pozostałych jeszcze śladów, bijących jeszcze źródeł dawnej fascynacji – by w ten sposób oddać sprawiedliwość ludziom, co jej ulegli.
Nie znaczy to – proszę mnie dobrze zrozumieć – że Tischner był zwolennikiem tezy o „pięknej idei” (komunizmu) i jej „niedobrej realizacji” (którą można by poprawić, raz jeszcze spróbować etc.). Nie: reakcja marksizmu na nieszczęście i wyzysk pracujących ludzi była, jego zdaniem, od początku, z istoty, głęboko i nieuleczalnie zatruta. Zawierała „błąd antropologiczny” (by użyć zwrotu, jaki Tischner przejął od Karola Wojtyły): ponieważ stawiała pod znakiem zapytania, ponieważ podważała wolność i godność osoby ludzkiej, wolność i godność każdego człowieka z osobna.

 

Katolicyzm – Kościół – może, ba, powinien (twierdzi Tischner) nauczyć się czegoś od marksizmu czy socjalizmu: nauczyć się, że istnieje społeczny, nie tylko indywidualny, wymiar ludzkiego nieszczęścia. Nauczyć się wrażliwości na „ból człowieka pracy”. Ale nie znaczy to, że katolicy powinni zaadoptować doktrynę marksistowską do swoich celów – nie, to nie jest możliwe, marksizm i katolicyzm dzieli nieprzekraczalna przepaść, radykalna sprzeczność leżących u ich podstaw wizji człowieka. Katolicy, chce Tischner, powinni wypracować swoją własną odpowiedź na zagrażającą wolności i godności człowieka degenerację pracy, odpowiedź, co nie niszczy tego, czego chce bronić.
Tischner będzie się później starał podjąć to zadanie w „Etyce solidarności”.

Diagnoza i kuracja

Patologia pracy, wyzysk człowieka przez człowieka we wspólnej pracy, pracy, która powinna budować, łączyć, wyzwalać – a nie niszczyć, dzielić, niewolić: to zatem pole konfrontacji Tischnera z marksizmem. Tischner dzieli z marksizmem moralny sprzeciw, gniew, bunt przeciw tej patologii – ale różni się radykalnie w jej diagnozie i w zalecanej kuracji. Marksizm zapoznaje, twierdzi Tischner, o co właściwie toczy się walka przeciw wyzyskowi pracy: zapoznaje jego moralny charakter – a to znaczy: wolność i godność każdego człowieka z osobna. „Aby opisać istotę… wyzysku człowieka przez człowieka, trzeba wyjść poza ekonomiczne, polityczne, a nawet ściśle antropologiczne kategorie pojęciowe. Ponieważ jest to stan o charakterze moralnym, trzeba posłużyć się pojęciami z zakresu etyki. Ale marksizmowi pojęć takich brakuje” (s. 88).
Konsekwencją tego braku była, zdaniem Tischnera, całkowita polityzacja życia społecznego w perspektywie marksistowskiej, co więcej: całkowita polityzacja moralności. „Wiara, że świat dzieli się na dwa zwalczające się obozy” (s. 9), to w rezultacie jeden z podstawowych dogmatów marksizmu. Tymczasem każdy z nas, każdy człowiek jest czymś więcej niż tylko reprezentantem jakichś interesów, członkiem jakiejś grupy, nosicielem jakichś poglądów (tym wszystkim naturalnie też) – ba: to właśnie „to coś więcej” (można je nazwać „osobą”) decyduje o naszym człowieczeństwie.
Polityzację tego rodzaju Tischner zarzuca też tym myślicielom i działaczom, którzy, jak Adam Michnik, odeszli od powszechnie jeszcze obowiązującego marksizmu i przeciwstawili mu się czynnie nie patrząc na osobiste ryzyko. Niezależnie od osobistej odwagi i szlachetności intencji także oni, twierdzi Tischner, widzieli życie społeczne przede wszystkim w świetle konfliktu o władzę, a dążenie do zgody narodowej było dla nich „dialogiem na poziomie władzy” (s. 248). Tymczasem polityka – ważna naturalnie, nikt temu nie zaprzecza, także Tischner w rządzonej przez sekretarzy partyjnych Polsce tego nie robi – to jednak nie wszystko, to nawet nie to, co najważniejsze w życiu społecznym czy narodowym. Społeczeństwo, naród, to przede wszystkim – tak rozumiem stanowisko Tischnera – wspólnota moralna: zbiór osób, wolnych i godnych, każda na swój sposób. „Dialog” miedzy nimi wymaga bezwzględnego szacunku dla autonomii i godności innych – każdego z osobna, jakim jest; bez tego szacunku żadna moralność nie jest możliwa. A bez moralności niemożliwe jest też żadne społeczeństwo, żaden naród, co nie jest tylko trzodą, nie tylko stadem.
Co więcej: to właśnie tu, w spotkaniu z innym człowiekiem, może pojawić się Bóg, przyjść Chrystus; niespodziewanie, „jak złodziej w nocy” – może w postaci pijaka? Może sekretarza partyjnego? Może biskupa? „Bohaterem chrześcijaństwa – pisze Tischner – jest się na linii stosunku człowiek – człowiek i ewentualnie człowiek-Bóg (ewentualnie, bo w gruncie rzeczy ten drugi stosunek jest zawarty implicite w pierwszym)” (s. 116).

 

Dlatego dla chrześcijanina, szczególnie dla chrześcijanina, mówi Tischner, tak ważna jest ochrona wolności innego człowieka: żeby zostawić miejsce, otwarte drzwi na to, czego chrześcijańskie życie jest oczekiwaniem. „(…) pierwszą potrzebą człowieka jest miłość do drugiego człowieka; miłość nie bierze się z lęku przed domniemanym przeciwnikiem, lecz jest wyrazem natury człowieka…; każdy człowiek nosi w sobie swą wewnętrzną prawdę, swe powołanie, wierność samemu sobie jest zarazem wiernością Bogu; podstawowym zadaniem chrześcijan jest ochrona ludzkiej autentyczności, i to nawet wtedy, gdy autentyczność ta wydaje się sprzeczna z Ewangelią; autentyczność to wolność, a wolność jest koniecznym wstępem do moralności” (s. 125).
Później, w rozmowie z Adamem Michnikiem i Jackiem Żakowskim Tischner opowie scenę ze swego dzieciństwa, z czasu okupacji: Niemcy zablokowali drogę, którą szedł z kolegami – słychać strzały – to prawdopodobnie rozstrzeliwanie Żydów z pobliskiego miasteczka – po chwili niemieccy żołnierze, wracając z egzekucji, przechodzą koło czekających na skraju drogi chłopców: mały Tischner widzi ich młode, smutne, głęboko zaniepokojone twarze. Będzie pamiętał – te strzały i te twarze – jeszcze przez następne kilkadziesiąt lat.

Dwie perpsktywy

Ochrona wolności i godności jednostki ludzkiej motywuje też – przyznaje Tischner – działania i myśli niektórych jego (ówczesnych) przeciwników, przede wszystkim Leszka Kołakowskiego i Adama Michnika. Zasadą myśli Kołakowskiego (i to jeszcze w „Szkicach o filozofii katolickiej”), pisze Tischner, „nie jest wcale ta czy inna dogmatycznie przyjęta teza marksizmu, ale naturalna wrażliwość autora na wszelkie poniżenie godności człowieka” (s. 210). Tyle że Kołakowski, choć „wrażliwy na godność człowieka, nie był wrażliwy na to, co działo się wówczas z tą godnością w Polsce. Nie widział konkretu – konkretu plebejskiej wiary. Nie miał żadnego uczestnictwa w przeżyciach prostego chłopa czy robotnika, który klęczał w niedzielę przed ołtarzem i wcale nie czuł się w tej pozie mniej ludzki i mniej godny siebie. Aby to wszystko widzieć i to wszystko czuć, wcale nie trzeba było samemu wierzyć. Wystarczyło żyć Polską. Kołakowski mieszkał w Polsce, ale patrzył z wysoka, z dystansu” (s. 212).

 

A może: nie „z wysoka”, nie „z dystansu” – lecz z innej perspektywy? Naturalnie, „Szkice o filozofii katolickiej” to partyjny pamflet, próba ideologicznego uzasadnienia gwałtu na Kościele, dokonywanego wówczas przez rządzących. Ale już trzy lata później Kołakowski mówił do ogromnego tłumu przed warszawską Politechniką o tym, czym nie jest i czym jest socjalizm, lepiej niż inni wyrażając myśli i nadzieje dużej części tamtego społeczeństwa. Nie trzeba bynajmniej dzielić ówczesnych poglądów politycznych autora, by dostrzec autentyzm i prawdę tamtej sceny – podobnie jak nie trzeba być katolikiem (jak pisze Tischner), by zrozumieć autentyzm i prawdę ludzi klęczących przed ołtarzem.
Idee – pamiętajmy – trzeba sprowadzić na ziemię, zobaczyć w ludzkich twarzach, ludzkich zachowaniach; inaczej nie będziemy wiedzieli, co znaczą. Nawet te, co brzmią tak pięknie, jak sprzeciw wobec wyzysku i ludzkiej biedy – bez odniesienia do międzyludzkiego dramatu są tylko pustym, abstrakcyjnym gestem. Tę myśl znakomicie ilustruje jedna z klasycznych historii Tischnera. Swego czasu zaprosił przyjaciół z miasta – małżeństwo – do swojej bacówki w górach. Poszli wszyscy na ryby, nad potok. Las, woda, ptaki śpiewają, poza nimi nie ma żywego ducha. Po pewnym czasie pani (z miasta), wiedziona naturalną potrzebą oddaliła się od pozostałych. Przechodząc przez mostek nad potokiem spotkała starą góralkę, co szła w przeciwną stronę. „Przepraszam panią bardzo – powiedziała do góralki pani z miasta – gdzie tu jest toaleta?”. „Toaleta, toaleta? – zastanowiła się na głos zdziwiona góralka – to musi być gdzieś za granicą!”
Tyle że ludzkie doświadczenia są wielorakie – a międzyludzki dramat nie przebiega wedle jednego scenariusza. W „Polskim kształcie dialogu” Tischner zdawał się tego nie doceniać.

 

Szacunek dla wolności

Już widzę oczyma duszy Strażników Prawdy, jak pędzą w moim kierunku, w rękach etykiety z napisem „Uwaga! Relatywista!” (żeby mi przykleić). Nonsens. Żaden relatywista. Prawda jest jedna. Dwa i dwa to cztery. Ale prawda nie jest niczyją własnością. Ktoś, kto uważa, że ją posiada, to wariat. W każdym momencie, w każdym spotkaniu z innym człowiekiem, kryje się możliwość (szansa?), że wszystko, co dotąd tak a nie inaczej rozumieliśmy, nabierze nowego, nieoczekiwanego sensu, że zobaczymy świat w nowym, nieznanym dotąd świetle.
Czy można być chrześcijaninem bez takiej perspektywy?
Stąd wymóg absolutnego szacunku dla wolności i godności innego człowieka. Naturalnie, ten szacunek może też być uzasadniony inaczej. Może być oparty na różnych doświadczeniach. Tak właśnie było w przypadku Tischnera i Kołakowskiego (czy Michnika). Ale przy wszystkich różnicach – politycznych, ideologicznych, kulturowych – ten szacunek, motor ich działań i myśli, był ich wspólnym mianownikiem. To on doprowadził do narastającego konfliktu Kołakowskiego z partią, to on motywował sprzeciw Tischnera wobec „faryzeizmu”, gdziekolwiek by go znalazł.
Tischner znakomicie to rozumiał (ja nauczyłem się tego wszystkiego właśnie od niego) – ale w „Polskim kształcie dialogu” jeszcze tego jasno nie widać. Ma rację, krytykując ślepotę wybitnych marksistów wobec piękna i prawdy doświadczeń, z jakich on sam, Tischner, wyrósł. Ale życie moralne społeczeństwa – tej wspólnoty ludzi wolnych i godnych, obecnej, choć może czasem głęboko ukrytej, w rzeczywistym społeczeństwie, w jakim żyjemy – to życie moralne społeczeństwa żywi się z różnych źródeł. Także polskie życie moralne. To nie tylko (choć także) chłopi i robotnicy klęczący w niedzielę przed ołtarzem.
Wiele lat temu, jeszcze w nocy komunizmu, zostałem zaproszony na obiad przez gminę żydowską w Budapeszcie, z okazji otwarcia wystawy o niemieckich zbrodniach wobec Żydów węgierskich w czasie wojny. Było lato, bardzo gorąco, kilkaset osób wokół suto zastawionych stołów. Przemówienia – po węgiersku, potem tłumaczone na angielski z męczącym, szczególnie przy tym upale, węgierskim akcentem – zaczęły się już od przystawek. Po pewnym czasie przyszła kolej na mojego sąsiada; biskupa katolickiego, siwego, miłego, dobrego staruszka-gołąbka. Zaczął od pytania: dlaczego ci naziści byli takimi sukinsynami? Zastanawiał się nad tym długo, opowiadał nam – aż wreszcie znalazł odpowiedź: to nie byli chrześcijanie! Zamarłem ze strachu, co powiedzą nasi gospodarze, dzieci, kuzyni i przyjaciele ofiar, ale z pewnością nie chrześcijanie. Dzięki Bogu nikt pewnie nie słyszał: staruszek-gołąbek mówił bardzo cicho, po angielsku, kelnerzy właśnie wnosili drugie danie.
Naturalnie, chciał dobrze. Ale jednak…

 

Słabością „Polskiego kształtu dialogu” jest fakt, że Tischner – wbrew podstawowej tendencji swojej własnej myśli – nie oddaje tu sprawiedliwości różnorodności dróg polskiego moralnego doświadczenia. Różnorodności źródeł polskiej moralności. Być może brakowało mu odpowiednich doświadczeń (Tischner poznał Kołakowskiego dopiero jak książka była w druku, na sympozjum o mistyce, na które ich obu zaprosiłem do Heidelbergu). Jestem pewien, że usunąłby tę słabość w nowym wydaniu – nie wymazując krytyki, nie ukrywając różnic, jakie dzieliły go, tego katolickiego księdza z gór, do końca życia, z Kołakowskim czy Michnikiem.
Tischner nie oddaje też sprawiedliwości intelektualnej sile argumentów, z którymi polemizuje. Ma rację, stawiając prace Kołakowskiego z wczesnych lat 50. w kontekst politycznych prześladowań i idiotycznych tekstów pisanych przez jego kolegów. W ten sposób te prace nabierają niezamierzonego przez autora, a jednak (boleśnie) rzeczywistego, społecznego sensu. Nie trzeba jednak zacierać zachodzących tu – istotnych – intelektualnych różnic: nie tylko między (słusznymi czy nie) argumentami Kołakowskiego a bzdurami cytowanych przez Tischnera innych marksistów, lecz także miedzy „Szkicami o filozofii katolickiej” a (cytowanymi często przez Tischnera) „Etyką bez kodeksu” i „Kapłanem i błaznem”. Te dwa ostatnie teksty powstały w zupełnie innym politycznym i społecznym kontekście, ich autor był już zdecydowanym krytykiem, nie zwolennikiem władzy, co więcej: bez względu na to, czy uważa się je za słuszne, czy nie, są to (w odróżnieniu od „Szkiców”) oryginalne teksty, które zmieniły w sposób trwały i ważny intelektualny krajobraz powojennej Polski. Wreszcie argumenty Marksa na temat schorzenia (Marks pisze: alienacji) pracy – tak ważne, zdaniem Tischnera, dla zrozumienia prawdziwej siły, z jaką marksizm przekonywał porządnych i inteligentnych ludzi – widziane w relacji Tischnera z perspektywy ich prymitywnej ówczesnej interpretacji tracą swój pierwotny sens, w związku z czym trudno jest zrozumieć, co ci porządni i inteligentni ludzie w nich widzieli.
Mimo wszystkich swoich braków „Polski kształt dialogu” to ważna książka. To, w gruncie rzeczy, książka o źródłach – pozytywnej, nie patologicznej – fascynacji marksizmem, o tym, co w nim było dobre: o wrażliwości na krzywdzoną ludzką pracę. To także książka o źródłach oporu wobec marksizmu, zarówno w życiu, jak i w myśli – tego oporu, co wynika nie ze strachu, nie z chęci obrony oblężonej twierdzy, lecz z nieograniczonego szacunku do godności i autonomii każdego poszczególnego człowieka. Szacunku, co leży u podstaw życia moralnego każdej ludzkiej zbiorowości. Szacunku nie dającego się skodyfikować („bez kodeksu”?), szacunku, jaki łączył autora „Polskiego kształtu dialogu” i „Etyki solidarności” z autorem „Etyki bez kodeksu” i „Głównych nurtów marksizmu” – przy wszystkich, dzielących ich wtedy i później, różnicach polityki, ideologii czy filozofii.

 

Tu ci, a tu ci

Kapitan Nowikowski, który uczył mnie strategii na studium wojskowym Uniwersytetu Warszawskiego, rozpoczynał zwykle swoje wykłady słowami: „tu są ci – a tu ci”. Ujmująca prostota tego podejścia do rzeczywistości znajduje niewątpliwie swoje zastosowanie w wielu dziedzinach życia. Każdy z nas jest tym albo tamtym, pełni wielorakie role, należy do różnych grup. Uczestniczy w życiu politycznym. Ale to życie polityczne ma też swój głębszy, czasem ukryty, wymiar, Tischner powiedziałby: wymiar moralny. Wrażliwość na ten wymiar – wrażliwość moralna – nie da nam do ręki przewodnika w ogromnej większości kwestii politycznych i ideologicznych. Nie pozwoli rozróżnić między liberalizmem i konserwatyzmem, prawicą i lewicą. Tylko czasem, jak mamy szczęście: rzadko, w nie dających się z góry przewidzieć przypadkach, wrażliwość moralna nakaże nam opór czy uczestnictwo. To o tej wrażliwości pisze Tischner. Nie zrozumiemy go, próbując umieścić jego słowa na (strategicznej) mapie znanych skądinąd pozycji politycznych i ideologicznych; Tischner wyda nam się wtedy zbłąkaną owcą, zagubioną miedzy frontami.
A owcą to, przyznacie chyba, Tischner nie był.
Nie twierdzę, że różnice polityczne czy ideologiczne nie są ważne. Nie twierdzę, że polityczne decyzje i ideologiczne opcje Tischnera – człowieka o tak niezwyczajnym wpływie na życie publiczne w Polsce – nie miały znaczenia. Na pewno miały. Przynajmniej niektóre. Nie twierdzę też, że lepiej by było żyć bez tych wszystkich różnic – wręcz przeciwnie: uważam, że to dobrze, że są. Ale waga słów Tischnera leży gdzieś indziej. Nie w polityce czy ideologii. Tischner – jaśniej, dobitniej, bardziej przekonująco niż inni – pokazywał nam ten wymiar wspólnego życia, dzięki któremu możemy się różnić pięknie, dzięki któremu polityczne i ideologiczne różnice – niektóre, nie wszystkie – stają się ludzkie, godne, budzące szacunek.

Źródło: „Tygodnik Powszechny” nr 13/2002.