Takie pytanie stawia w najnowszym „Tygodniku Powszechnym” (nr 35/2012) Marek Zając. Autor odnosi się w ten sposób do ostatnich medialnych „przepychanek”, w których ludzie o poglądach umiarkowanych i koncyliacyjnych są atakowani z lewa i prawa za oportunizm. „Nie wiem, ilu jest tych, którzy widzą swoje miejsce w Kościele otwartym. Ale na pewno nie wolno ulegać szantażowi i milczeć, wybierając wewnętrzną emigrację"” konkluduje Zając.

Dwa tygodnie wcześniej o problemie, jaki we współczesnej polskiej rzeczywistości mają katolicy pragnący „godzić ortodoksję z odczytywaniem znaków czasu”, pisał w „Tygodniku” o. Maciej Zięba OP w artykule „Panmaglizm” (można go znaleźć tutaj). Teraz temat ten podejmuje Marek Zając w tekście zatytułowanym „Kościół postawiony pod scianą”. Publicysta zwraca uwagę na niebezpieczeństwo, jakim dla Kościoła jest coraz silniejsze utożsamienie go z jednym nurtem – i to jednym nurtem nie tylko wewnątrz Kościoła, ale również w polityce. „Niczym zombie powróciła idea sprzed lat kilkunastu, że katolik głosuje na katolika, mason na masona, a Żyd na Żyda. Teraz można usłyszeć, że prawdziwy uczeń Jezusa nie może głosować na bezbożną Platformę i farbowanego lisa „Komoruskiego”. Z czasem sytuacja jeszcze się skomplikowała, bo dziś jedyną przepustką do Królestwa Niebieskiego stało się podobno poparcie dla miejsca Telewizji Trwam na cyfrowym multipleksie. Z ust niektórych biskupów można się dowiedzieć, że nie żyjemy w demokratycznym kraju”, zwraca uwagę Zając.

Autor broni też racji katolików otwartych. „Obóz smoleński każe wybierać: albo jesteście prawdziwymi Polakami i katolikami – albo heretykami, Targowicą, lemingami, w najlepszym razie: pożytecznymi idiotami. Z kolei obóz postępu stawia przed alternatywą: albo jesteście ludźmi oświeconymi, albo ciemnogrodem i oszołomami. Nie wiem, ilu jest tych, którzy w wojnie ludu smoleńskiego z lewakami, załganego Tuska z podstępnym Kaczafim, ślepego mesjanizmu z bezideową technokracją nie ulegli szantażowi. Zamiast wybrać bezpieczne schronienie w jednym z okopów, brną przez ziemię niczyją, zdając się na własne sumienie i rozum. Doświadczenie socjologii podpowiada, że powinniśmy stanowić większość. Tyle że to większość niezbyt głośna, o ile nie po prostu milcząca. Przyszła pora, by to zmienić. Bycie pomiędzy nie oznacza asekuranctwa i nijakości. Nie dajmy sobie wmówić, że myślenie samodzielne, a nie plemienne, jest równoznaczne ze zdradą wartości. Akurat zresztą w nadwiślańskim Bantustanie zaczyna ono wymagać odwagi, a już na pewno nieco grubszej skóry”.

„Karę piekielnego potępienia”, ironizuje autor, „wyobrażam sobie czasem jako wiekuisty obowiązek czytania kolejnych artykułów o śmierci Kościoła otwartego. Ta dziedzina publicystyki, koszmarnie łatwa do uprawiania i niestrawna do czytania, doczekała się w Polsce kilkunastu lat tradycji i legionu autorów. Jeżeli jednak z tych tekstów odsączy się wszystko, co klanowe, czyli ideologię, przytyki ad personam i osobiste niechęci – okaże się, że autorzy powinni adresować swe polemiki do pewnego Cieśli z Nazaretu. Bo Kościół, który chce iść za Jezusem i Ewangelią, musi być otwarty. To nie jest kwestia sympatii czy antypatii wobec Tischnera, Życińskiego, Pieronka lub Bonieckiego. Tu nie chodzi o personalia, do czego w Polsce wszystko usiłuje się zawsze sprowadzić, ale o najgłębszy fundament wspólnoty, która uważa się za powołaną przez Boga jedynego i prawdziwego. (…) chodzi o wspólnotę ludzi, którzy serio traktują całą Ewangelię, a nie tylko fragmenty mile katolików łechcące. Jeżeli bowiem uznajemy Pismo za słowo żywe, czyli zawsze aktualne, trudno nie czytać opowieści o faryzeuszach i uczonych w Piśmie jako ostrzeżenia dla instytucji religijnych wszystkich czasów. Także dla Kościoła”.

Całość tego interesującego – i wyważonego – artykułu można znaleźć w najnowszym papierowym wydaniu „Tygodniku” lub na stronie internetowej pisma.