„Jeśli człowiek pozwoli działać temu, co w nim dobre, efekty mogą być naprawdę niesamowite. I wtedy, moim zdaniem, będzie mu nawet obojętne, co inni z tym zrobią, czy odrzucą go, czy nie”, mówi Wojciech Bonowicz w wywiadzie dla portalu misyjne.pl.

Wywiad, który przeprowadziła Justyna Nowicka, nosi tytuł „Jest taka miłość, która zmienia świat”. Pretekstem do rozmowy była najnowsza książka Bonowicza – „Dziennik końca świata”. Ale rozmowa pobiegła w bardzo wielu kierunkach. Jest w niej również nawiązanie do myśli Tischnera. Oto odpowiedni fragment:

Wojciech Bonowicz: Często zwracamy uwagę na płaszczyznę publiczną, na to, co się dzieje w polityce czy na ulicach, i to budzi nasz niepokój albo nasz entuzjazm. Ale bardzo rzadko przenosimy pytania, które tam zostały wyrażone, do naszego życia. Można gonić za rozmaitymi hasłami i ideami, a równocześnie zgubić to, co jest blisko. Czasami mówi się, że w naszej polskiej religijności właśnie tak jest: że ona bardziej kieruje się na hasła, na działania masowe, a mniej zajmuje się tym światem mikro, tym, co dotyczy najbliższych. Wydaje mi się, że gdybyśmy się do tego przyłożyli, to te szersze problemy też przeżywalibyśmy zupełnie inaczej.

Justyna Nowicka: No tak, ostatnio nam nie brakuje różnego rodzaju starć.

Trzeba powiedzieć, że te starcia zawsze będą. Przez świat zawsze przebiegały konflikty ideowe. Problem w tym, jaki te starcia mają charakter. Czy na przykład mają charakter wzajemnie wykluczający – zmierzają do tego, że my sobie niejako odmawiamy prawa do istnienia? Kiedy jedynym „rozwiązaniem” konfliktu jest pragnienie, żeby ten drugi zniknął, taki konflikt nigdy nie będzie miał pozytywnego zakończenia. To pragnienie może się wyrażać rozmaicie – czasem wprost, a czasem w postaci napiętnowania. Ale jeśli pragnę, żeby ten drugi zniknął, to znaczy, że nie chcę żadnego porozumienia czy kompromisu. To tak jakby powiedzieć drugiemu: możesz istnieć, ale tak żebym tego nie widział. I w taką stronę zmierza to obecnie w Polsce. Tyle że takie wspólnoty się nie ostoją.

Tak się też dzieje, kiedy któraś ze stron konfliktu przestaje mieć dla mnie „twarz”, kiedy nie jestem w konflikcie konkretnym człowiekiem, kiedy nie ma między nami spotkania. On już dla mnie nie istnieje jako osoba, ale jako rzecz, która stała się dla mnie niewygodna i chcę ją porzucić.

To było jedno z pytań, które dręczyły księdza Józefa Tischnera: jak to możliwe, że stając naprzeciwko drugiego człowieka, mogę wzruszyć ramionami, odrzucić go, nawet zabić? Jak to możliwe, że nie rozpoznaję w nim kogoś sobie bliskiego? A dalej: co takiego się stało, że w czasie wojny całym wielkim grupom ludzkim odebrano tożsamość, prawo do istnienia?
Filozofowie dialogu – a u nas właśnie ksiądz Tischner – próbowali wrócić do takich najbardziej pierwotnych doświadczeń spotkania, w których rozstrzyga się, jaki będzie nasz stosunek do człowieka i do świata. Czy na przykład będzie on urazowy, niechętny, czy jednak będzie otwarty. Czy będę tylko od świata żądał i będę chciał, żeby świat, a więc i drugi człowiek, dostosował się do moich pragnień? Czy wręcz przeciwnie – będę chciał spotkać się z drugim i próbował go zrozumieć w tym miejscu, w którym on jest, a dopiero potem zaproszę go do mojego świata, żeby mu pokazać, jaką ja mam dla niego propozycję.

Wielu ludziom może się to wydawać nieefektywne. Nikt nie walczy, nie widać zmiany szybko.

Mam takie doświadczenie z ostatnich dni. Poznałem rodzinę z dwójką dzieci. Mają dwie dziewczynki. Widać, że między dziećmi i rodzicami istnieje niesamowicie silna więź, w której jest wiele ciepła i akceptacji. Czuć, że jest tam wszystko, co potrzebne, żeby człowiek był szczęśliwy. W rozmowie okazało się, że starsza z córek jest adoptowana. Pierwsze trzy lata życia spędziła w bardzo przemocowej rodzinie, doznała naprawdę wielorakich rodzajów przemocy. I takie cierpiące, straumatyzowane dziecko znalazło nowy dom. Teraz ma młodszą siostrę – i ta siostra jest dla niej całym światem, a ona stała się całym światem dla młodszej siostry. Na takich przykładach widać siłę miłości, która działa – która po prostu zmienia świat. Bez żadnego gadania o wartościach, bez żadnych demonstracji. Człowiek widzi takie rzeczy z bliska i wtedy wie, czym miłość jest i czym może być…

Właśnie o tym pisze Pan w książce, kiedy mówi Pan, że każdy człowiek jest w stanie zmienić świat?

Każdy. My sobie nie zdajemy sobie sprawy, jaka w nas tkwi potęga. Jeśli człowiek pozwoli działać temu, co w nim dobre, efekty mogą być naprawdę niesamowite. I wtedy, moim zdaniem, będzie mu nawet obojętne, co inni z tym zrobią, czy odrzucą go, czy nie. Często jest w nas niewiara, że ofiarowując siebie, dostaniemy jakąś część siebie z powrotem. A na ogół okazuje się, że suma „wytworzonego” dobra przeważa nad tym, co nie były dobre.
Maria Janion napisała kiedyś taką piękną książkę „Żyjąc, tracimy życie”. Mówiąc w skrócie: jest to opowieść o tym, że w życiu cały czas coś tracimy – energię, przyjaciół, bliskich. Że trzeba pogodzić się z tym, iż życie to proces nieustannego gubienia tego czy owego. Kiedy przeczytałem tę książkę, pomyślałem, że Tischner mógłby napisać jej drugą część, której tytuł mógłby brzmieć: „Żyjąc, dajemy życie”. Bo tak rzeczywiście jest: obumierając, równocześnie przekazujemy życie i – jeśli mamy dość szczęścia – możemy patrzeć, jak ono rozkwita. I nie chodzi tylko o to, że mamy dzieci. Tego doświadcza muzyk, który staje na scenie, malarz, który wiesza obraz w galerii, budowlaniec, który wybuduje osiedle, na którym ludzie dobrze się czują. Bardzo wielu ludzi daje w ten sposób życie innym ludziom.

Cały wywiad można przeczytać tutaj.  A książkę „Dziennik końca świata” można zamówić tutaj.

Autorem zdjęcia jest Adam Walanus.