„Gdyby ktoś mi powiedział, że nie spotkał w życiu nikogo dobrego, zapakowałbym go do samochodu i zawiózł do Jasi. Piszę tak nie dlatego, że po śmierci tak wypada, ale dlatego, że mówiłem tak również za jej życia”. Publikujemy wspomnienie Wojciecha Bonowicza o Janinie Tischnerowej, które ukazało się w „Tygodniu Powszechnym” (nr 13/2011).

W dniu, w którym zmarła, przekopałem archiwum ze zdjęciami. W końcu spotykaliśmy się na tylu imprezach – na rekolekcjach tischnerowskich, majówkach, wypominkach w Łopusznej. Nie mogłem znaleźć jednego dobrego zdjęcia Jasi. Na każdym albo rozmazana sylwetka, albo tylko część twarzy. Zawsze schowana, krok za innymi, w tle. Coś podaje, coś komuś chce przekazać, kogoś słucha. Na stronie szkół tischnerowskich natrafiłem na takie, które wiele o niej mówi. Rekolekcje w Ludźmierzu, wykład, cała sala zwrócona w moją stronę. Gadam o tym, co ksiądz Tischner pisał o wychowaniu. Na końcu sali Jasia; przysiadła bokiem na stole, obok portretu księdza. Wygląda tak, jakby zatrzymała się na chwilę w drodze z kuchni do sekretariatu. Ale słucha. Uważnie.
Byli z Kaziem małżeństwem przez ponad czterdzieści lat. Opowiadali mi kiedyś, jak to się rozegrało. On zdał maturę w `64, ona rok później, oboje w Nowym Targu. On na studia do Lublina, ona do Krakowa. Jemu się w Lublinie nie powiodło, więc po roku też Kraków. Zaczęli ze sobą chodzić w `67 albo `68. Kaziu miał powodzenie u dziewczyn i dwóch starszych braci na karku. Jest taka anegdota, jak to ksiądz Tischner dał najmłodszemu bratu dwa bilety do teatru. Kaziu zadowolony siada na widowni z dziewczyną, ale widzi, że po bokach są wolne miejsca. No i za chwilę te miejsca zajmuje dwóch pozostałych Tischnerów. Czyli – pełna kontrola. „Ale to nie byłam ja”, dopowiadała Jasia. „Mnie do teatru nigdy nie zabrał”. W końcu któregoś dnia usiedli na ławce na Plantach. „No to co?”, pyta Jasia. „Decydujesz się? Bo mi czas ucieka…” I się zdecydował.
Kaziu ma poczucie humoru bezgraniczne, eksplodujące. Ona miała dyskretne, pełne ciepłej ironii. Kiedy Kaziu żartował, że ożenił się, bo mu obiecała duży posag, odpowiadała, że wyszła za niego, bo jej się Józiu spodobał. Tworzyli wspaniały tandem. On miał dziesięć pomysłów na minutę, ona mu pomagała wybrać najlepszy z tych dziesięciu. On pisał program, ona rozpisywała go na konkretne liczby: ludzi, pokoje, pieniądze. Rekolekcje czy rajd to jest duża operacja i nie można o nikim zapomnieć. Jasia starała się, żeby nikt nie wyjechał rozczarowany, z pretensjami. Cierpliwie tłumaczyła, tam, gdzie nie dało się tłumaczyć, zmilczała. „Wojtuś, byle do przodu”, mówiła, kiedy problem się rozwiązywał.
Gdyby ktoś mi powiedział, że nie spotkał w życiu nikogo dobrego, zapakowałbym go do samochodu i zawiózł do Jasi. Piszę tak nie dlatego, że po śmierci tak wypada, ale dlatego, że mówiłem tak również za jej życia. Wiem, że była o to na mnie zła. Ale ja tak uważałem i nadal uważam. Nie pora jeszcze, żeby pisać o szczegółach. Pojechałem z Dianą na pogrzeb do Łopusznej spokojny, ale nie pogodzony. Ksiądz Paweł przypomniał w kościele słowa księdza Tischnera: „Niebo nie przychodzi do nas znikąd. Coś z nieba mamy w sobie. Coś z niego dajemy innym…” Co tu dużo gadać, zabrano nam do nieba ten jego kawałek. Czemu teraz? Czemu tak wcześnie?
„Wojtuś, byle do przodu”, słyszę za plecami, kiedy litery rozmazują mi się na ekranie jak jej twarz na zdjęciach.