„Każde spotkanie z Józefem Tischnerem – nawet w najpowszedniejszych okolicznościach – było dla mnie doświadczeniem istotnym. Trwało znacznie dłużej niż bezpośredni kontakt. Zostawiało ślady, których nie zacierał ani czas, ani oddalenie”, pisał po śmierci ks. Józefa Tischnera zmarły niedawno Cezary Wodziński.
Wspomnienie Wodzińskiego, zatytułowane „Na Wysokiej Połoninie”, ukazało się w specjalnym numerze „Tygodnika Powszechnego”, przygotowanym po śmierci autora „Etyki solidarności”. Teraz przypominamy je, żegnając Autora, który w ostatnich latach życia także bohatersko zmagał się z cierpieniem… Oto co pisał przed 16 laty:
Nie potrafię w tej chwili myśleć i pisać o profesorze i księdzu – Józefie Tischnerze. Zbyt wiele zaważył i ważył na moim własnym życiu. Zbyt wiele ciągle znaczy. Nie potrafię też myśleć o Nim w języku nieobecności. Ta najboleśniejsza w życiu, wytrącająca z życia chwila – kiedy odchodzi ktoś bardzo bliski – zmusza do tego, by ze słów „nieobecność” i „obecność” wycisnąć nowe znaczenia. By próbować doświadczyć nieobecności – rozpaczliwie bolesnej i pokazującej się jako nieodwracalna – inaczej niż pustki, braku, wyrwy… Ale jak zakląć śmierć, z którą trzeba żyć?
Każde spotkanie z Józefem Tischnerem – nawet w najpowszedniejszych okolicznościach – było dla mnie doświadczeniem istotnym. Trwało znacznie dłużej niż bezpośredni kontakt. Zostawiało ślady, których nie zacierał ani czas, ani oddalenie. Przeciwnie, wraz z rosnącym dystansem ślady odciskały się coraz silniej. I przemawiały. Osobliwa rzecz, na której często się przyłapywałem: choć byłem przez Niego szczęśliwie obdarowywany wieloma rozmowami, zwykle starałem się słuchać. Pytać i zamieniać się w słuch. Prawdziwa rozmowa, w której stawałem się już żywym współrozmówcą, zaczynała się z chwilą, gdy się fizycznie unieobecniał. I ta rozmowa nigdy się właściwie nie kończyła, ustając najwyżej na jakiś czas, by dzięki następnemu spotkaniu rozgorzeć na nowo. I ona wciąż trwa… Wciąż rozmawiam z Józkiem Tischnerem – wciąż pytam i nasłuchuję. Wiem, że Jest, choć zagadkę tego najbardziej zagadkowego słowa uniósł ze sobą tam, dokąd poszedł.
Spotkałem Józefa Tischnera po raz pierwszy dwadzieścia lat temu, gdy na seminarium prowadzonym przez Krzysztofa Michalskiego dał wykład, którego nigdy nie zapomnę: „O fenomenologii wolności, czyli o spotkaniu stryja Sebka z niedźwiedziem”. Jako student drugiego roku filozofii dowiedziałem się wówczas, że „fenomenologię ducha” spisał stryj Sebek, i że wolność – to swoisty sposób (s)potykania się z Niedźwiedziem. Od tego pierwszego wejrzenia – które wywróciło na nice wiele moich dotychczasowych nauk – zdawałem sobie sprawę, że czeka mnie wielka filozoficzna i życiowa Przygoda, otwarta tym Spotkaniem. W zgniłym, przeżeranym beznadzieją i pajęczymi przeczuciami czasie stanu wojennego przyjeżdżałem do Krakowa na seminarium Józefa Tischnera. W ciemnej salce nad zakrystią kościoła św. Anny zawsze czekało światło i duch, który przepędzał wszystkie mroczne myśli. Namawiał do namysłu – światłego i śmiałego, wolnego od uprzedzeń, resentymentu i pochopnego osądu. Zawsze otwierał i unosił.
Nie zliczę tych wszystkich spotkań i rozmów… W przeświadczeniu o ich niepowtarzalności – mimo wielu „powtórzeń” – i bogactwie, które Józef Tischner rozdawał z bezprzykładną hojnością, wiele z tych rozmów starałem się utrwalić inaczej niż we własnej pamięci. „Rozmowy Alethei” – kiedy w kuluarach studia na Woronicza Józek wciągnął do spektaklu wszystkich smutnych kamerzystów i znudzony personel techniczny. I po bitej godzinie zapytał: „To jeszcze nie nagrane?” A zaplanowaną półgodzinną rozmowę musieliśmy podzielić na dwie godzinne sesje (wyemitowane potem bez cięć i montażu przez TVP – gdzież te czasy!?) I rozmowy te – bodaj najliczniejsze – w okolicznościach akademickich. Jako że był Józef Tischner niezwykle troskliwym i przyjaznym patronem moich starań o zadomowienie się w Akademii. Podczas habilitacji groził palcem tym, co twierdzili bez namysłu, że niepodobna być uczonym, bredząc o szarlatanach w rodzaju Heideggera czy Nietzschego, i moim warszawsko-lwowskim krytykom polecał rychłą… rehabilitację. Nobilitował mnie niegdyś ponad moją miarę, gdy pośród ukochanych i kochających Go bez reszty Górali rekomendował mnie publicznie na przewodniczącego Związku Podhalan, bom się skumał z Heideggerem na tyle, że różnicuję „po góralsku”… Pisząc tzw. recenzję profesorską karcił już mnie za „myślenie w odwrocie”. I była to dla mnie istotna przestroga – tym bardziej, że na jednym ze swoich ostatnich seminariów dyskutował krytycznie moje „Światłocienie zła”. Chciałem bardzo rozjaśnić nieporozumienia i niezrozumienia, ale z publikacją przemyślanej „odpowiedzi” zwlekałem do chwili, kiedy choroba ustąpi. I tej „repliki” już nie podam do druku. Poślę gdzie indziej, jeśli Józek poda mi adres.
Na krótką chwilę przed tym, jak spadła choroba – co się okazała chorobą na śmierć i co odbierała Go nam tak długo i okrutnie – odprowadzałem Go do nowego mieszkania na Kanoniczej. Cieszył się nim i z radością prawił, że ma wreszcie warunki do pracy, jak kanonik Piotr Skarga. I wkrótce to straszliwe i bezlitosne „trach!” Jego dzielności w tej chorobie – naznaczonej jeszcze tyloma przecierpianymi pismami, których ceny nigdy bodaj nie poznamy – potrafię nieporadnie, ze strachem i buntem, współczuć tylko wtedy, gdy przyrównuję ją do dzielności i samodzielności Sokratesa u kresu jego drogi. A kiedy przyjdzie umierać na wietrze… Na Wysokiej Połoninie…