„Kiedyś powiedziałem do młodzieży na rekolekcjach, że problem grzechu na świecie został jakby rozwiązany – wiadomo co robić, gdy człowiek zgrzeszy. Natomiast nie wiadomo, co robić, gdy człowiek zgłupieje. Bo ani to grzech, ani nie-grzech. I to jest, że tak powiem, moje pole krytyki”. W najnowszym „Tygodniku Powszechnym” (nr 5/2016) – niepublikowany dotąd wywiad z ks. Józefem Tischnerem.
Wywiad przeprowadziła w grudniu 1996 roku Joanna Wozińska. Autorka pisała pracę magisterską poświęconą twórczości ks. Tischnera i poprosiła go o rozmowę. Pytania dotyczyły głównie postawy Tischnera jako krytyka Kościoła. Jak przypomina w krótkim komentarzu Wojciech Bonowicz, w połowie lat 90. autor „Nieszczęsnego daru wolności” „stał się jednym z głównych bohaterów polemik, jakie toczyły się wokół miejsca Kościoła w rodzącej się demokracji, obecności religii w polityce czy – szerzej – charakteru polskiej religijności. Tischner zajmował w tych polemikach pozycję szczególną: przemawiał z wnętrza Kościoła, w dodatku jako duchowny, krytykując niektóre zaobserwowane w nim postawy i zjawiska. Jednocześnie pozostałych krytyków Kościoła – ale też jego apologetów – próbował wciągnąć do rozmowy na nieco głębszym poziomie, gdzie obraz Kościoła jako wspólnoty wiernych się komplikował i nie pozwalał na oceny zbyt pochopne i jednostronne. Wierzył głęboko – i pisał o tym wprost – że sensowna krytyka Kościoła musi wcześniej czy później przerodzić się w jego afirmację, w próbę obrony”.
W rozmowie z Joanną Wozińską Tischner w przystępny sposób mówi o swoich intencjach i wysiłkach. Tłumaczy cierpliwie, co krytykuje i dlaczego, a także jaka wizja Kościoła i chrześcijaństwa leży u podstaw tej krytyki. „Nie należę do ludzi, którzy gdyby odeszli od Kościoła, nie mieliby co jeść czy gdzie spać”, mówi między innymi. „Jestem w Kościele od wielu, wielu lat, od młodości, jako człowiek wolny, a nie jako niewolnik. (…)
Są natomiast rozmaite krytyki Kościoła. Niektóre atakują moralność jego – powiedzmy – >>funkcjonariuszy<<, zarzucając im faryzeizm, a więc dwuznaczność. Otóż, muszę powiedzieć, że ja w tych krytykach udziału nie biorę. Staram się przede wszystkim skupić uwagę na myśleniu Kościoła. Z racji swojej osobowości czuję się jakoś odpowiedzialny za jego kształt. Kiedyś powiedziałem do młodzieży na rekolekcjach, że problem grzechu na świecie został jakby rozwiązany – wiadomo co robić, gdy człowiek zgrzeszy. Natomiast nie wiadomo, co robić, gdy człowiek zgłupieje. Bo ani to grzech, ani nie-grzech. I to jest, że tak powiem, moje pole krytyki”.
Na pytanie, dlaczego zajął się krytyką Kościoła, Tischner odpowiada: „Słyszałem często uwagi krytyczne pod adresem najpierw wikarego, potem proboszcza, później biskupa, w końcu Kościoła w ogóle. To zmusza, żeby człowiek postawił sobie pytanie: które z tych krytyk są słuszne, które niesłuszne? Trzeba też przypomieć, że odprawiając Mszę św. zaczynamy ją od wyznania winy, a więc krytyka Kościoła jest nawet istotnym elementem liturgii mszalnej”.
Joanna Wozińska pyta też o słynne zdanie: „Nie spotkałem w życiu nikogo, kto by stracił wiarę po przeczytaniu Marksa lub Lenina, ale spotkałem wielu takich, którzy ją utracili po spotkaniu ze swoim proboszczem”. „Przed audycją telewizyjną rozmawiałem z dziennikarką, która opowiadała mi o swoim osobistym doświadczeniu”, wspomina Tischner. „Mąż tej pani był protestantem i ksiądz nie chciał dopuścić do bierzmowania ich córki, ponieważ >>jej ojciec jest innowiercą<<. Ten ksiądz postępował wbrew wszelkim regułom prawa kościelnego. Ale miał władzę… a innym pozostał uraz. Właśnie po usłyszeniu takiej anegdoty wypowiedziałem w telewizji to zdanie. Ono, oczywiście, wywołało oburzenie, ale z drugiej strony – dało do myślenia. A dało do myślenia dlatego, że sam fakt owego oburzenia był dziwny. Przecież ci proboszczowie codziennie odprawiają msze – codziennie powtarzają >>moja wina, moja wina<< – a kiedy ją kończą… udają niewinnych. Jak to jest? Poza tym, co by to było, gdybym powiedział, że np. Trójca Święta. nie ma Trzech Osób, lecz cztery. Czy oburzenie byłoby tak samo wielkie? Widzimy, że w pewnym rodzaju krytyki dotykamy polskiego klerykalizmu. I w tym tkwi całe nieszczęście”.
„Miałem dziadka”, opowiada dalej Tischner, „który głęboko wpłynął na moją postawę życiową – górala w Jurgowie. Przed wojną, gdy ustalano tam południową granicę Polski, był on działaczem plebiscytowym. Gdy na początku II wojny światowej Słowacja zajęła Jurgów, stał się wrogiem publicznym numer jeden. Słowacy wprowadzili w Kościele język słowacki, a mój dziadek wciąż śpiewał godzinki po polsku. Wtedy przyjechał do Jurgowa ksiądz, Słowak, który całe kazanie skierował przeciwko dziadkowi. Krzyczał z ambony: >>urezać mu te rochi, temu Polakowi<<; dziadek słysząc, że o nim mowa, powstał z ławki. Miał potem tysiące powodów, żeby więcej się w Kościele nie pokazywać, ale nie! Dalej był bardzo pobożny, choć już tych godzinek oczywiście nie śpiewał. Dwie jego córki zostały zakonnicami, bo: >>co Bogu to Bogu, co Kościołowi to Kościołowi<<. Moim zamiarem jest wykształcenie tego typu religijności: mieć wyrozumiałość dla błędów >>funkcjonariuszy<< Kościoła, Pana Boga prosić o miłosierdzie dla siebie i dla innych.
Odważam się na krytykę ponieważ wierzę, że w Kościele jest także ta druga warstwa – warstwa nadprzyrodzona. Gdybym w jej istnienie nie wierzył, działałbym samobójczo! Tylko siła przekonania, że trzeba się dokopać do tamtej warstwy, usprawiedliwia to moje harcowanie po powierzchni”.
Zachęcamy do lektury całego wywiadu. Najnowszy „Tygodnik Powszechny” jest od dziś w kioskach i salonach prasowych. Można go też zamówić tutaj.