„Powinniśmy cofnąć się o krok i sięgnąć po te narzędzia, których jako ostatnich umieliśmy używać wspólnie. Właśnie po solidarność. Tę, o której pisał ks. Tischner: à la Miłosierny Samarytanin, który gdy ktoś krwawi, nie wygłasza przemówień, nie leci tropić winnych, tylko pochyla się i, jak umie, tak bandażuje”, napisał w „Tygodniku Powszechnym” (nr 22/2016) Szymon Hołownia.

Felieton popularnego dziennikarza – zatytułowany „O solidarności” – to efekt jego podróży po Polsce i licznych spotkań autorskich. „Żyjemy w wolnym państwie, nie ma wojny, a ludzie sprawiali wrażenie śmiertelnie swoim krajem zmęczonych. Jakby nie było już obywateli, lecz poborowi przymusowo wcieleni do plemiennych wojsk, tęskniący za odebraną im podmiotowością”, pisze Hołownia.

Dziennikarz zwraca uwagę, że przypomina to czasy, kiedy „każda rozmowa – nawet o pogodzie – była pretekstem, by dowalić komuchom. Tyle że dziś komuchy od dawna są w muzeum, a śmiertelną wojnę toczą w Polsce dwie frakcje wywodzące się z Solidarności. Dzięki którym z tego pojęcia nie zostały nawet strzępy. Nic dziwnego, że coraz częściej spotykam ludzi, którzy wycofują się za swój płot, budują prywatne szczęście, odpuszczając sobie kontekst wspólnotowy”.

Polska, pisze Hołownia, nie potrzebuje dziś ani zbawcy, ani obrońcy przed zbawcą, lecz – solidarności. „Przez ostatnie ćwierć wieku wypracowaliśmy tylu nowych Piłsudskich i Che Guevarów, Robin Hoodów i Adamów Smithów, Bolków oraz Lolków, że moglibyśmy ich eksportować. Teraz przydałby nam się ktoś, kto realnie umiałby zlepić Polaków wokół jedynej wspólnej idei, jaka nam jeszcze w genach została. Nie wokół historii, narodu, wiary, Europy czy portfela, lecz właśnie wokół solidarności.

Skąd wiem, że jeszcze ją mamy? Bo w realu widzę, jak zachowują się rodacy nie wtedy, gdy każe im się wziąć udział w dyskusji o pomocy innym, ale gdy stają twarzą w twarz z człowiekiem w opałach. Zwykle wtedy kończy się jałowe pitolenie na fejsbuniu czy heheszki na twitterkach, ktoś idzie po bandaż, ktoś inny po herbatę, ktoś dzwoni do syna, żeby natychmiast leciał z kocem.
Ten oddolny, instynktowny odruch należy na maksa rozdmuchać i przenieść wyżej, jak najwyżej. My się już nigdy nie dogadamy przy użyciu obecnie stosowanych w debacie publicznej narzędzi. To, co sobie nimi możemy zrobić, to wyłącznie wzajemna ideologiczna okupacja. Powinniśmy więc cofnąć się o krok i sięgnąć po te narzędzia, których jako ostatnich umieliśmy używać wspólnie. Właśnie po solidarność. Tę, o której pisał ks. Tischner: à la Miłosierny Samarytanin, który gdy ktoś krwawi, nie wygłasza przemówień, nie leci tropić winnych, tylko pochyla się i, jak umie, tak bandażuje”.

Czy jednak da się to zrobić w społeczeństwie, które dziela nie tylko emocje, ale również poglądy? „Żeby zmienić żarówkę, nie trzeba się zgadzać w sprawie in vitro. Mamy w Polsce naprawdę sporo spraw do załatwienia, zanim dojdziemy do tych, co do których nigdy się nie zgadzaliśmy i zawsze już będziemy się nie zgadzać”, uważa Hołownia.

Felietonista „Tygodnika” podkreśla, że aby nastąpiła jakościowa zmiana, „potrzeba jednak kogoś, kto umie zrobić coś więcej, niż odbijać kraj, zakładać kolejną partię buntu albo powtarzać, że wszystko jakoś samo się ułoży, byleby był hajs. (…) Teraz popękanemu krajowi potrzebny jest ktoś, kto przede wszystkim umie robić klej. Kogo ludzie nie będą wyznawać, ale zwyczajnie lubić, kto przypomni, że człowiek najpierw jest człowiekiem, a później wyborcą, kto umiałby okazać szacunek, zanim pokaże, że ma rację. I kto oprócz spraw zasadniczych i wielkich byłby też specem od nie mniej ważnych drobiazgów. Np. organizowałby comiesięczne spotkania liderów partii, Kościołów i reprezentatywnych stowarzyszeń przy winie i grillu. Wprowadziłby dla urzędników rządowych obowiązkowy, coroczny wolontariat w świetlicy środowiskowej lub w hospicjum. A do bezdomnych nie jeździłby opancerzoną kolumną na Wigilię, ale organizował ją w rządowych pałacach, pokazując w ten sposób wszystkim innym, że nie tylko ci, co płacą PIT albo mają siłę dźwigać jakiś sztandar, są w wolnej Polsce obywatelami.

Dałbym takiemu komuś wszystko, co może dać szary obywatel, któremu wystarczy, że ma prawo czynne, a nie kręci go bierne. Czyli głos. Przez całe dorosłe życie głosowałem nie za kimś, ale przeciw komuś. A dziś mam 40 lat i chyba dorosłem do tego, żeby serdecznie olać >>panów mniejsze zło<< i poczekać na kogoś, kto wreszcie zrozumie, że pokoju nie osiąga się wywołując wojnę”, deklaruje Hołownia.

Cały felieton można przeczytać tutaj.

Polecamy też najnowszą książkę Szymona Hołowni „ Święci codziennego użytku”, którą można zamówić tutaj.