„Rok ten nie poszedł mi gładko jak poprzednie. Chropowato… Nabrałem doświadczenia, zresztą drogim kosztem”, zanotował szesnastoletni Józek Tischner w sylwestrową noc 1947 roku. „Dziennik” młodego Tischnera to jedno z najważniejszych wydarzeń wydawniczych minionych dwunastu miesięcy.

Książka do tej pory sprzedała się w nakładzie blisko dziewięciu tysięcy egzemplarzy. Ten jedyny w swoim rodzaju dokument nie tylko daje wgląd w młodzieńcze lata Józefa Tischnera, ale przynosi też szereg informacji o tym, jak wyglądało życia na Podhalu w pierwszych latach po zakończeniu II wojny światowej.
W związku ze zbliżającym się Sylwestrem publikujemy trzy dziennikowe zapisy z przełomu 1947 i 1948 roku. Józek Tischner podobnie jak inni uczniowie nowotarskiego gimnazjum – jest w tym czasie na feriach świątecznych w domu rodzinnym w Łopusznej. Zastanawia się nad tym, co wydarzyło się w ciągu kończącego się właśnie roku, pisze m.in. o swoich relacjach z rodzicami i dziewczynami oraz o planach pisarskich (starał się w tym czasie zadebiutować w druku w piśmie „Młoda Rzeczpospolita”, zaczął też pisać wiersze). Notuje ponadto swoje obserwacje z Łopusznej, gdzie właśnie odbyło się jasełkowe przedstawienie i trwa remont szkolnego budynku (w którym mieszkali Tischnerowie), a także informuje o problemach z nartami. Oto fragmenty „Dziennika”:

Łopuszna, 29 XII 1947 (poniedziałek)
Jak na grudzień, to czas naprawdę niebywały. Lody już zeszły, roztopy na amerykańską skalę, kwiecień lub maj, a nie grudzień. Podobno nawet w Waksmundzie woda most wzięła, nic dziwnego, jest duża.
Była tu Janka ze dworu po książki i mówiła, że jedzie do Chabówki, żebym coś do Baśki posłał. Mama była przy tym. „Nie mam co” – mówię. Potem z Albinem smarujemy narty na ganku i Albin mówi:
– Mogłeś coś posłać przecież do Baśki.
– Co będę posyłał – machnąłem ręką.
– Pewnie, matka była przy tym…
Ale nie tylko przy tym poprzednim, ale i przy tym drugim. Słyszała to, coś tam powiedziała, czego nie pamiętam. Głupia trochę sytuacja, chociaż my przyjęliśmy ją żartem. Mamę znam i na serio, wiem, że to potraktuje. Zawsze tak było.
Jasełka wczoraj poszły nawet dosyć ładnie. W każdym razie dużo lepiej niż nasze przedstawienia grane prawie rok temu. Ale wiem, że pracy to musiało wszystkich kosztować.
Gdy przeglądam pierwsze kartki pamiętnika, zdumiewa mnie to, co pisałem o pierwszym stadium mojej miłości. Było to po prostu, jak zresztą cały późniejszy czas, zakłamywanie siebie samego. W jakim celu? Chyba po to, by uczucie zażegnać. Wiem, że wtedy nie mogłem być szczery, bo słowa tamte pisało nie uczucie samo, ale rozum, który z nim walczył. Ale walczył.
Na tym przedstawieniu, na „Jasełkach”, milicjant, cholera, po cywilnemu odpiął sobie bluzę i całemu światu obwieszczał, że ma rewolwer. W ogóle ci milicjanci to czerwień aż się świeci. Nie wierzą. Chociaż, sądzę, można by ich było przerobić, są laikami w wyznawanej doktrynie.

Łop[uszna], 31 XII 1947, środa
„Stary rok”. Czyli że obywatel grat rok 1947 schodzi na psy niczym teoria społeczna, ustępując miejsca niemowlęciu, też do czasu.
W domu dzisiaj pytano mi się, dlaczego ja nic nie mówię, nie zwierzam się z niczym, ani nie podaję im (rodz[icom]) do czytania moich nowel. Odpowiedziałem, że po prostu nie mam do nich zaufania. Widział się bowiem dziś tata w N[owym] T[argu] z p[anem] Somogyi’em, który mówił, że Baśka w domu wszystkie ode mnie listy im pokazywała. Na szczęście nic zdaje się takiego nie pisałem w nich, ale i to dobrze wiedzieć, bym na drugi raz jakiegoś głupstwa nie strzelił.
Ledwo dorwałem się dziś do nart i już jedną złamałem. Spróchniała była, co prawda, ale mimo to. Mogłem ubezpieczyć w tym miejscu, [tak] jak z drugą zrobiłem. Może się da naprawić, zresztą mają być nowe…
Greczek siedzi w Nowym Targu, a w bursie to nie żadne krakowianki, ale nowotarżańskie harcerki mieszkają. Dziś przy budowie pieca [stawianiu komina – przyp. red.] zjechał z dachu z drabiną jeden chłop. Zatrzymał się jednak na jej szczeblach i nic mu się stało. Ale rumoru narobił.
Rok ten jednak nie poszedł mi gładko jak poprzednie. Chropowato… Nabrałem doświadczenia, zresztą drogim kosztem, w wielu rzeczach, zrobiłem coś w rodzaju nowel, „większych całości” (tylko że niedokończonych), no i może nawet złajdaczałem. Wszystko możliwe. Sądzę, że rok 1948 będzie obfitszy w tego rodzaju rzeczy, nie tylko dla mnie i mojej teki, ale i szpalt którejś z gazet. Gdyby „Młoda…” wychodziła… Teraz pozostała mi, jeśli tą już na zawsze licho wzięło, tylko poradnia ZZLP [Związku Zawodowego Literatów Polskich – przyp. red.]. Może z niej skorzystam. A więc do widzenia, a raczej szczęśliwego odpoczynku, roku Pański 1947. Jutro napiszę…

Łopuszna, 1 I 1948, czwartek
…salve puer, anno Domini 1948 [witaj chłopcze, roku Pański 1948 – przyp. red.]. Zaczął się. Rano ksiądz na mszę przypędził dwóch pijaków, którzy chyba od ślubu w kościele nie byli. Na ósemkę jednego, na sumę […] – drugiego. Temu podobno flaszkę wódki rozbił i ten był pijany.
Nareszcie wziąłem się do pisania tego referatu dla ciotki. Do południa szło mi nie najgorzej, ale teraz nic zlepić nie jestem w stanie.
Klamerus też do miasta dziś pojechał, byłem na chwilę u Korkosza pogadać ze „starym”. Ludziom ze wsi wciąż w głowie proroctwa jakieś siedzą, o wojnie najczęściej.
Na polu dziś ładnie, na narty by można było iść, a tymczasem złamane. To ci pech. Jeszcze tydzień świąt i czas szybko leci. A mam jeszcze jedną książkę od księdza przestudiować, czyli muszę jechać do miasta. Nie wiem kiedy, może jutro, bo jarmark. Zaczynam pisać wiersze. Na razie, czy w ogóle, bez rymu, ale sądzę, że jest to poezja. Może taka jak człowiek po operacji, ale zawsze poezja. Gdy nie mam co do roboty, gdy się mi ów referat nie klei, piszę poezje. Może nawet szkoda na nią atramentu, ale co mi tam… W takim razie na wszystko by było szkoda. Muszę napisać list do Staszka Palidera. Mimo wszystko.

„Dziennik 1944-1949. Niewielkie pomieszanie klepek” – także w bardzo atrakcyjnych pakietach – można zamówić tutaj.