„Chrystus jest po to, żeby wtargnąć w wewnętrzną walkę człowieka ze śmiercią i rozstrzygnąć tę walkę na rzecz istnienia, na rzecz życia”, mówił ks. Józef Tischner podczas rekolekcji wygłaszanych w 1966 r. w Poznaniu. Publikujemy fragment konferencji rekolekcyjnej zatytułowanej „Nowe życie”; całość można znaleźć w książce ks. Tischnera „Nadzieja czeka na słowo”.

[Badając naturę naszego ludzkiego dramatu], odkrywamy przede wszystkim, że prawem naszego bytu jest nieustanna walka życia ze śmiercią. My całym naszym istnieniem jesteśmy wplątani w tą walkę – walkę życia ze śmiercią. Naszymi sympatiami, naszymi codziennymi wysiłkami wyciągamy siebie w stronę życia, ale de facto jesteśmy skazani na śmierć. Popatrzmy bliżej w oczy tej naszej śmierci, temu naszemu na śmierć skazaniu. Czymże ona jest? Czujemy to bardzo niewyraźnie, że jest jakimś nadciągającym ku nam nieustannym przepływaniem istnienia w nieistnienie. To przepływanie rozgrywa się na różnych płaszczyznach bytu. Śmierć ujawnia się nam przede wszystkim poprzez płynący czas. Czas zabiera moment po momencie, nieustannie zapada w przeszłość. Nigdy nie wraca, wciąż płynie. Obecna chwila przemija i zabiera ze sobą jakąś część naszego serca, naszego bytu. Nigdy nie wróci. Moment zmarnowanego życia jest momentem zmarnowanego życia na wieki.
Widzimy ponadto, że śmierć płynie poprzez naszą wolność. Kiedy w wolny sposób coś wybieramy, zawsze dzieje się tak, że wybierając jedno, porzucamy drugie. I nasza wolność jest takim nieustannym porzucaniem czegoś. Zawsze w życiu coś porzucać musimy. W tym nieustannym porzucaniu dany nam jest tragiczny przedsmak tego, że kiedyś będziemy musieli porzucić wszystko. Także w naszym ciele obecna jest śmierć. Czujemy ją w tym nieustannym zwalczaniu żywej komórki martwą komórką i martwej komórki żywą komórką. Czujemy nieustannie to, jak pulsuje w nas nasze biologiczne życie, które przedłuża nasze istnienie o sekundę, dwie, trzy – nie wiadomo na jak długo.
Cóż my jeszcze wiemy o tej naszej śmierci? Że jest ta śmierć największym, jakie znamy, doświadczeniem samotności. Człowiek nigdy nie jest tak samotny, jak w obliczu śmierci. Im bliżej jest śmierci, tym bardziej ta jego samotność nabrzmiewa. W momencie śmierci wszystkie ręce się kończą: ręce przyjaciół, ręce lekarzy. Wiemy także o śmierci to, że splata się z bólem. Jest to ból szczególny, inny niż normalny. Normalnie ból informuje nas o chorobie części naszego organizmu i w ten sposób ten ból służy całości. Bo my możemy zareagować na chorobę części i ratować całość organizmu. Tymczasem tutaj, w momencie śmierci, ból jest przesiąknięty fatalizmem, o niczym nas już nie informuje. On po prostu boli, przed niczym nie broni. Przenika go wewnętrzny absurd. Wiemy także, że śmierć jest owiana trwogą. Można przeciwko tej trwodze protestować, można zamykać na nią oczy, ale sam fakt, że się protestuje i zamyka oczy, dowodzi, że ta trwoga w śmierci naszej jest obecna.
Cóż my wiemy o śmierci? Że jest przepływaniem istnienia w nieistnienie; że jest wielkim doświadczeniem samotności; że jest związana z absurdalnym bólem; że przenika nas niewysłowioną trwogą. No i – że jest wszędzie. Ta śmierć jest wszędzie: obok nas i w nas.

Myśmy łupina tylko i listowie.
A wielka śmierć, którą ma każdy w sobie,
to jest ów owoc, o który zabiega
wszelki byt.

Ale, rzecz paradoksalna, w nas obecny jest także jakiś wielki dynamizm życia, dynamizm istnienia. Mimo tego skazania na śmierć my całym swym jestestwem, całym sercem stoimy po stronie istnienia, po stronie życia. Gdy płynie czas i zabiera część po części z nas niepowrotne jutro, to my wyciągamy się ku przyszłości, aby się tą przyszłością ubogacić. Czekamy ciągle, że jutro przyniesie większe bogactwo, niż zabrało nam wczoraj. Gdy wybieramy coś w wolny sposób, to wydaje się nam, że wybór zawsze się opłaca, że to z czegośmy zrezygnowali, jest uboższe od tego, cośmy wybrali. Oczywiście, największy kłopot mamy ze sprawami ciała. Tutaj śmierć wydaje się nam niepokonalna. Ale mimo to wydaje się nam przynajmniej, że mamy władzę nad przedłużaniem naszego życia.

 

W wyniku tej naszej wielkiej pasji, tego wielkiego związania z życiem, z istnieniem śmierć jawi się nam jako rzeczywistość, która nadciąga z zewnątrz. Śmierć nie jest nigdy z nas, nawet samobójca, który siebie zabija, w gruncie rzeczy prowokuje śmierć z zewnątrz. My w swej największej głębi jesteśmy związani z życiem, z istnieniem, a śmierć przychodzi jako przypadkowy najeźdźca z zewnątrz. Śmierć nie płynie z nas: śmierć jest obecnością w nas, ale jest dla nas obcością, jest przedmiotem naszego protestu, naszego obrzydzenia.
I taka jest, moi drodzy, ta treść naszego istnienia. Jest w tym naszym istnieniu wewnętrzne rozdarcie – z jednej strony życie, z drugiej strony śmierć – i jest walka między życiem i śmiercią. Walka, która się rozgrywa zawsze, bez ustanku, w każdym momencie naszego życia, choćbyśmy o niej nie wiedzieli, choćbyśmy o niej pozornie zapomnieli. I teraz, moi drodzy, w sam środek tej walki między życiem a śmiercią, w sam rdzeń tej walki wchodzi Jezus Chrystus. Wchodzi pod postacią swojej ofiary krzyżowej, wchodzi pod postacią Eucharystii. Tam właśnie, gdzie w nas trwa nieustanny konflikt życia i śmierci, konflikt rozgrywający się na różnych płaszczyznach, tam wtargnął Chrystus.
Tu leży, moi drodzy, istota chrześcijaństwa. W Chrystusie wszystko do tego zmierzało, żeby tam wtargnąć. W tym celu były „słowa żywota” (…), w tym celu była wiara, która „daje nowe życie”, w tym celu była ta nowa wizja miłości, która też miała nieść nowe życie. Wszystko było po to, aby w pewnym momencie Chrystus mógł wtargnąć w ten nasz konflikt pomiędzy życiem i śmiercią. (…) Chrystus jest po to, żeby wtargnąć w wewnętrzną walkę człowieka ze śmiercią i rozstrzygnąć tę walkę na rzecz istnienia, na rzecz życia. By uratować każdego z nas. (…)
[Chrystus] dokonuje zmiany natury ludzkiej śmierci. Poprzez to, że Chrystus umarł, i poprzez to, że jest ofiara Eucharystii, ludzkie skonanie nabiera najgłębszego sensu. Dzieło naprawy, jakie Jezus Chrystus przyniósł, objęło sobą rzecz najbardziej zadziwiającą: naprawę ludzkiej śmierci, jakiejś zmiany absurdu tej śmierci, wewnętrznego pogaństwa, które w śmierci jest zakorzenione.
Jezus Chrystus dokonuje tego przeistoczenia w ten sposób, że oto teraz właśnie przez śmierć człowiek osiągnie tajemnicze życie po niej. Śmierć w perspektywie czynu Jezusa Chrystusa staje się jakimś wielkim quasi–sakramentem. Wszystko zmierzało do tego, żeby tę śmierć przeistoczyć. Można powiedzieć, że śmierć Jezusa Chrystusa była sakramentem, która daje ludziom nowe życie. I teraz o tyle, o ile człowiek wchodzi w swoją własną śmierć, to i jego śmierć staje się jak gdyby sakramentem, który przybliża człowiekowi nowe życie. Chrystus unicestwia absurd ludzkiej śmierci. A unicestwia ten absurd w ten sposób, że wskazuje nam tak zwaną dobrą śmierć: śmierć, która niejako sama z siebie będzie dla człowieka źródłem tamtego życia. Judasz, który odszedł z wieczernika, nie przyjął pokarmu żywota i dlatego Jezus nazwał go „synem zatracenia”. Ale Judasz wszedł w dramat własnej śmierci. I nie możemy nic powiedzieć [o tym], co się z Judaszem w tym dramacie stało. Tak samo i u nas. Kto wejdzie w dramat swej własnej śmierci tak, aby z tej śmierci uczynić dobrą śmierć, to tak jakby przyjmował nowy sakrament, poza którym czeka go to tajemnicze Chrystusowe życie.
Co to znaczy – ta dobra śmierć? Co to jest? Otóż okazuje się, że śmiercią, ludzką śmiercią żądzą pewne naturalne dynamizmy, naturalne siły. Wystarczy poddać się tym dynamizmom tak, jak to uczynił Chrystusa na krzyżu, aby skonanie nie było unicestwieniem, lecz obumarciem ziarna przed nowym siewem, przed nowym wzrostem. Co to są za dynamizmy? Mówiliśmy na początku, że śmierć związana jest z doznaniem samotności. Kończą się ręce ludzi, wszyscy pozostają powoli na tamtym brzegu. Ale właśnie wtedy, gdy oddalają się od nas nasi bliscy – nasi przyjaciele, wszyscy ludzie – czy wtedy nie wyłania się przed nami ta wielka, wspaniała prawda, że to nie dla świata zostaliśmy stworzeni? Ta Augustyńska prawda, że „dla siebie nas Boże stworzyłeś”? [Myśmy w życiu o niej często zapominali], a tutaj, w momencie śmierci właśnie, uderza w nas ona z całą jaskrawością.

 

Chrystus odczuł kiedyś samotność śmierci: „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?”. I my też odkryjemy kiedyś samotność własnej śmierci. Ale w tej samotności własnej śmierci odkryjemy to, że nie dla świata, nie dla przyjaciół, nie dla najbliższych zostaliśmy stworzeni – lecz dla Boga. I to będzie początek czy też [raczej] koniec dojrzewania naszej wiary. Bo myśmy w życiu wiązali się z ludźmi i to wiązanie się z ludźmi nie pozwalało nam odkryć Boga obok nas. Wszystkiego żądaliśmy i wszystko chcieliśmy mieć od ludzi. A oto przychodzi śmierć i z nią przychodzi ta wielka prawda: nie od ludzi, nie dla ludzi zostaliśmy stworzeni. Jakiś inny świat przed nami majaczy. Dojrzewa w nas nasza wiara: wiara, bez której nie możemy osiągnąć tamtego życia, bo bez niej nie możemy osiągnąć pełni naszego człowieczeństwa.
Wiemy także, że śmierć wiąże się z cierpieniem. Ale czy cierpienie nie jest człowiekowi potrzebne? Czyż nie jest potrzebne po to, żeby człowiek przestał wreszcie w życiu grać cudze role, a był naprawdę sobą? Kiedy przychodzi cierpienie i pyta, jak się nazywasz, trzeba umieć podać mu swe własne imię. Dopiero wtedy, kiedy przyjdzie cierpienie w momencie śmierci, my stajemy się naprawdę sobą. Opadają z nas wszelkie gry, takie czy inne maski. W cierpieniu odkrywamy, zdobywamy siebie. I czy nie jest to nieodzowne po to, żebyśmy się znaleźli tam, po drugiej stronie skonania? Jeżeli znajdziemy się kiedykolwiek po tamtej stronie skonania, to znajdziemy się przecież tylko jako my, a nie jako ci, którzy grali takie czy inne role w życiu. Musimy się więc kiedyś wreszcie stać sobą.
Taki jest głęboki sens tego wchodzenia w cierpienie. Ono nie jest, jakby się pozornie wydawało, absurdalne, bo ono nas raz po raz ostatni stawia na nogi. Złudzenia muszą pozostać tutaj. I znowu cierpienie ujawnia swój najgłębszy sens w tym momencie. Wiemy, że śmierć przynosi ze sobą trwogę, przynosi strach. Wiemy o tym – boimy się śmierci. Ale czy strach i trwoga nie są w tym przypadku potrzebne? Zmuszają przecież człowieka do ucieczki, a ucieczka to nic innego jak szukanie własnej nadziei. Kiedyśmy byli bardzo mali i coś nas przestraszyło, to automatycznie szukaliśmy jakichś rąk, pod które moglibyśmy się skryć. I to był ten gest naszej ucieczki: szukanie rąk, wyciąganie rąk po ochronę. I czy to samo nie powtórzy się tutaj? Czy to nie jest potrzebne po to, abyśmy po raz ostatni wyszli z siebie, stracili siebie – aby zyskać siebie? Czy to nie jest potrzebne, aby ziarno raz jeszcze obumarło i potem dopiero nowe życie na nim wyrosło?
Chrystus na krzyżu pokazuje nam, jak mamy umierać. On w te wszystkie dynamizmy wszedł: i w tą samotność, i w tą trwogę, i w ten absurdalny ból. Wszedł i przeistoczył naturę śmierci. Bo ile razy my będziemy wchodzić w te dynamizmy, tak jak nam ludzkie siły na to pozwolą, nasza śmierć nie będzie końcem – będzie sakramentem nowego życia. I to jest to ostatnie, co Chrystus przyniósł: przeistoczenie ludzkiej śmierci, oderwanie absurdu od śmierci. My umieramy po Chrystusie nadal, i umierać będziemy, ale nasze umieranie nie będzie absurdalne. Będzie pełne sensu, tak jak pełne sensu jest obumieranie na wiosnę czy w jesieni ziarna, które za chwilę ma dzięki temu obumarciu nowym życiem zakiełkować.