Taki tytuł nosi obszerna rozmowa z prof. Władysławem Stróżewskim, którą publikuje najnowszy „Znak” (nr 697/czerwiec 2013). Obchodzący właśnie swoje osiemdziesiąte urodziny filozof opowiada Elżbiecie Kot i Agnieszce Rudziewicz o kolejach swego życia, edukacji filozoficznej, pracy w „Znaku” i na Uniwersytecie Jagiellońskim oraz wybitnych ludziach, których dane mu było spotkać (m.in. ks. Józefie Tischnerze). Publikujemy fragmenty tego wyjątkowego wywiadu.

Elżbieta Kot, Agnieszka Rudziewicz: Panie Profesorze, spotykamy się z okazji bardzo ważnego wydarzenia – Pana osiemdziesiątych urodzin. To jest ważne wydarzenie?

Władysław Stróżewski: Dla środowiska Znaku jest szalenie ważne. Ale zacznijmy od początku. Kim jest Władysław Stróżewski?
Nikim nadzwyczajnym. Myślę, że jego biografia jest więcej niż przeciętna. Urodziłem się w Krotoszynie, na terenie Wielkopolski, która była wcielona do Rzeszy. Moje dzieciństwo, mniej więcej od szóstego roku życia poczynając, upłynęło w Reichu, w sensie zaboru niemieckiego, bo jak Panie pamiętają, Polska została w ‘39 r. podzielona na trzy części. Każda z tych części miała inną historię wojenną. Nawet w ramach ziem wcielonych do Rzeszy, inaczej wyglądała sytuacja na Śląsku, inaczej na Pomorzu, inaczej w Wielkopolsce. Bodajże właśnie w stosunku do dzieci to było najbardziej widoczne, dlatego że na Pomorzu i Śląsku polskie dzieci chodziły do normalnych niemieckich szkół, które tam zostały utworzone. Natomiast w Wielkopolsce stworzono specjalne niemieckie szkoły dla dzieci polskich, które były, odważę się to powiedzieć, takimi małymi obozami koncentracyjnymi, bo nas naprawdę tam niczego nie uczono. A jeżeli czegokolwiek, to zgodnie z Himmlerowskim planem, że Polak ma umieć liczyć bodajże do stu, rozumieć Niemca i rozpoznawać znaki drogowe. To mu wystarczy. Natomiast żadnej literatury niemieckiej, żadnej gramatyki. Tak więc mimo że kilka lat do tej szkoły uczęszczałem, nie wyniosłem z niej znajomości niemieckiego.

To co tam robiliście?

Różne rzeczy, na przykład w okresie owocowania czarnych jagód gnali nas do lasu, żebyśmy je zbierali, mówiło się, że wojsko ich potrzebuje. Albo zbieraliśmy liście różnych ziół. Było takie zioło, które się nazywało kostrzka, trudne do wyrwania, bo miało bardzo ostre łodygi. Mieliśmy zakrwawione ręce. Ale te jagody to była także rzecz całkiem okropna, bo było ich bardzo mało. Poza tym, nie tylko myśmy na te jagody chodzili. Za każdym razem prowadził nas policjant, który bardzo często jechał na rowerze, a myśmy szli, aż do skutku. Każdy musiał zebrać litr jagód, to było strasznie dużo. Kombinowaliśmy, jak tylko się dało. W kubeczkach robiliśmy podwójne dno. Przy każdym opróżnieniu kubeczka czerwonym atramentem robiono nam kreski na dłoniach i dopiero jak się tych kresek zebrało cztery, można było iść do domu. Nie była to przyjemna szkoła. Nie wolno było mówić po polsku, nawet na przerwach. Oczywiście mówiliśmy, bośmy niemieckiego nie znali. Atmosfera była fatalna, nauczycielki kompletnie nas lekceważyły, bo przecież byliśmy Untermenschami nadającymi się tylko do najprostszych robót. A myśmy nienawidzili Niemców, a przy okazji nienawidziliśmy niemieckiego. No i w rezultacie musiałem się języka douczać w czasie studiów, bo bez znajomości niemieckiego nie bardzo da się studiować filozofię. (…)

Mimo kiepskiej szkoły czegoś się chyba Pan Profesor jednak w tym czasie nauczył.

Od razu została stworzona sieć tajnego nauczania. Pierwszym nauczycielem był pan Szymczak, niegdyś dyrektor jednej ze szkół podstawowych w Krotoszynie, ale szybko został skazany i wysłany do obozu koncentracyjnego. Jego żona, pani Janina Szymczakowa, mimo że sama miała troje dzieci, podjęła się prowadzenia podziemnej szkoły, do której chodziłem ja, moja kuzynka i wielu kolegów. Między innym Andrzej Stefański, bardzo dobry pianista, profesor Akademii Muzycznej w Warszawie, teraz już na emeryturze. Oczywiście ojciec i mama starali się pomóc pani Szymczakowej, jak tylko się dało, zwłaszcza dostarczając żywność. A ona potrafiła jakoś ją przemycać mężowi do obozu.

Miał Pan Profesor odważnych rodziców.

Śmieszną rzecz Paniom powiem, nie pamiętam, który to był rok, kiedy moja siostra, trzy lata ode mnie młodsza, zachorowała na szkarlatynę. Niemcy potwornie bali się chorób zakaźnych. Jak się o tym dowiedzieli, przyszła specjalna komisja. Początkowo chcieli Renię zabrać do szpitala, mama się na to nie zgodziła i jakoś wybłagała, że Renia została w domu, natomiast my przez pewien czas mieszkaliśmy u innych sąsiadów. Niemcy na drzwiach domu powiesili wielkie różowe ogłoszenie: „choroba zakaźna, nie wchodzić”, po polsku i po niemiecku. Pamiętam, że kiedy już Renia dawno wyzdrowiała, powiedziałem do mamy: „Mamusiu, wobec tego zdejmiemy to”. A ona na to: „Ani mi się waż. Niech ta kartka tu wisi tak długo, jak trzeba”. I rzeczywiście żaden Niemiec do tego domu nie wszedł przez cały czas, jak to ogłoszenie tam wisiało.
Oczywiście takich zabawnych historii było więcej. Ale w sumie to był ponury okres. Przede wszystkim wymagał nieustannego pilnowania się, żeby nie zrobić czegoś, co mogłoby narazić nas albo sąsiadów. Moja mama w końcu przypłaciła to zdrowiem. Miała potworne bóle migrenowe, na które nie było żadnego lekarstwa. Ciągle w strachu, co będzie z ojcem. A od czasu do czasu ojca wzywano do ratusza na przesłuchania, bo tam się mieściła siedziba policji niemieckiej, między innymi Gewerbepolizei, czyli policji gospodarczej. (…)

Filozofią zainteresował się Pan Profesor w liceum?

W przedostatniej klasie, dziewiątej, albo na początku dziesiątej, pojawił się w Koźminie, gdzie chodziłem do liceum, Jerzy Klinger, który był przedtem adiunktem na Uniwersytecie Jagiellońskim, w katedrze prof. Władysława Heinricha. Z jakichś powodów, między innymi rodzinnych, musiał szukać innej pracy. Akurat pojawiły się ogłoszenia, że Koźmin potrzebuje polonisty, a to miejsce było dla niego o tyle wygodne, że profesorem Uniwersytetu Poznańskiego był jego ojciec, Witold Klinger, jeden z najlepszych filologów klasycznych i historyków literatury antycznej. Miałem nawet szczęście kiedyś go poznać , bo Jerzy Klinger posłał mnie do niego z jakaś drobną rzeczą, kiedy byłem w Poznaniu. Klinger pojawił się w Koźminie razem z żoną i wtedy jeszcze dwojgiem małych dzieci. Bo najmłodsza, Marysia, urodziła się już w Koźminie. Po pewnych początkowych nieporozumieniach, kiedy pewnego dnia przyszedł ze szkoły do domu – wiem o tym od Haliny Klingerowej – i powiedział: „Słuchajcie, mam idiotę w klasie. Pomylił >>Powrót posła<< z >>Odprawą posłów greckich<<”, potem się okazało, że ten idiota nie był całkiem idiotą i skończyło się na niezwykle serdeczniej przyjaźni między nami. Zresztą wszyscy uczniowie bardzo go lubili. Czasami siedziałem do później nocy w domu Klingerów. Czytaliśmy różne teksty, czasami podejrzane, bo wtedy Klinger się zajął także okultyzmem, trochę teozofią. Ale najważniejsze było jednak Pismo Święte i rozmowy na temat religii. Klinger był prawosławny, więc ekumenizm wyssałem niejako z jego piersi. To on spowodował, że zacząłem się interesować filozofią. Pierwszy raz zobaczyłem „Spór o istnienie świata” w bibliotece Klingera. On dał mi do czytania Fedona Platona, to była jedna z moich pierwszych lektur filozoficznych. No a gdy przyszła sytuacja, znów dramatyczna, kiedy nie mogłem się dostać na studia, Klinger wziął mnie dosłownie za rękę, zaprowadził do pociągu i zawiózł do Lublina. (…) KUL to był świetny uniwersytet w tym czasie, naprawdę znakomity.

 

Wtedy jedyne miejsce wolności na uniwersyteckiej mapie Polski.

Tak. Rzeczywiście był to uniwersytet wolny, jakkolwiek szczelnie odgraniczony od całej rzeczywistości zewnętrznej. (…) Tam (…) spotkałem dwóch nadzwyczajnych ludzi. To był prof. Swieżawski i o. Krąpiec. Rezultat był taki, że u Swieżawskiego zrobiłem magisterium, a u Krąpca doktorat. (…)
Zwłaszcza moje stosunki z prof. Swieżawskim były niesamowite. Długo po studiach i nawet po mojej profesurze na UJ, gdy się spotykaliśmy, tośmy czuli taką wspólnotę idei i autentyczną przyjaźń. Jego wizja Kościoła, Polski, jego ocena pewnych rzeczy, może także ludzi, były mi niesłychanie bliskie i mogłem się z nimi naprawdę utożsamiać. Swieżawski to była naprawdę wielka postać. Z o. Krąpcem sytuacja była podobna, nawet może na początku głębsza, tym bardziej że Swieżawski dojeżdżał do Lublina, a Krąpiec był na miejscu, tak że można było z nim rozmawiać dzień w dzień. I rzeczywiście on jakoś lubił te nasze rozmowy. W ogóle lubił mówić. Najczęściej sytuacja wyglądała tak, że w przerwach wykładów chodziliśmy po tych długich korytarzach KUL-owskich i…

Nie przerywał wykładu.

I gadaliśmy, to znaczy on gadał, ja słuchałem. Czasami też coś wtrącałem. Krąpiec był niesłychanie przystojnym człowiekiem i wielbicielek miał całe tłumy. To mniej więcej była taka historia, jak w Krakowie z Tischnerem, tylko bardziej zamknięta w ramach uniwersytetu. Te rozmowy z Krąpcem były dla mnie bezcenne, dlatego że dowiadywałem się znacznie więcej, niż można się było dowiedzieć z wykładu, to były dyskusje, czasami nie zgadzaliśmy się ze sobą. To było naprawdę wspaniałe i takie bardzo bliskie.

A w jakich okolicznościach spotkał Pan Karola Wojtyłę? Przecież w tym czasie przyjeżdżał z Krakowa na KUL z wykładami.

Wojtyła pojawił na KUL-u wtedy, gdy ja już właściwie kończyłem studia. Byłem po magisterium albo tuż przed. Wojtyła zrobił na wszystkich duże wrażenie, szła przed nim sława wybitnego intelektualisty krakowskiego. Nie słuchałem jego wykładów. Teraz tego trochę żałuję, ale trudno. Natomiast brałem udział w dwóch cyklach rekolekcji, które prowadził. To było głębokie przeżycie. Zwłaszcza rekolekcje adwentowe, pierwsze, jakie usłyszałem. Wspaniałe, bo oparte wyłącznie na Piśmie Świętym. Od czasu do czasu rozmawialiśmy ze sobą. Ale ta znajomość rozwijała się powoli. Gdy potem zacząłem jeździć na KUL z wykładami z estetyki, a Wojtyła jeszcze przez czas jakiś jeździł na wykłady z etyki i seminaria, to nawet się zdarzało, żeśmy wracali tym samym samochodem. Ze trzy–cztery razy z całą pewnością. Zacząłem także chodzić na jego seminaria, które już jako biskup odbywał tutaj, w Pałacu Biskupim w Krakowie, dla swoich doktorantów. Wtedy doktorat pisał Staszek Grygiel, zresztą napisał świetną rozprawę o etyce Sartre’a. W dyskusjach nad doktoratem Staszka brałem udział i to było bardzo cenne. Wojtyła był niesłychanie spolegliwym opiekunem i właściwie nie wtrącał się w to, co ktoś z nas miał do zaproponowania. Raczej słuchał, niż sterował. Nawet doszło do tego, że na jego prośbę wygłosiłem kiedyś dwa odczyty z filozofii człowieka dla księży, z okazji jego wizyt duszpasterskich. Czy to było udane, nie wiem, ale jakaś nić wspólnych zainteresowań już wtedy trwała. W Pałacu Biskupim były organizowane także sympozja na różne tematy, np. poświęcone Krasińskiemu. To, że tego rodzaju rzeczy w okresie PRL-u odbywały się niezależnie od jakiejkolwiek opcji politycznej, właśnie na neutralnym terenie, to tylko u Wojtyły było możliwie. Inna konferencja dotyczyła sytuacji metafizyki, Józef Tischner ją organizował. Wtedy się trochę pokłóciłem z Tischnerem, nawet nie wiem, czy to nie był powód tego, że stosunki między nami na pewien czas ostygły.

To kolejna wielka postać, która pojawiła się w Pana życiu już w Krakowie.

Myśmy się bardzo przyjaźnili z Józkiem, lubiliśmy się. Uwielbiały go moje córki, zwłaszcza młodsza, Ania, która miała dokładnie takie samo poczucie humoru jak Tischner. Jak się spotykali, to było mnóstwo radości, bo ona zupełnie bez żadnych oporów wchodziła w te koleiny jego humoru, no i czasami to było nawet trochę bezczelne z jej strony. Ale w sumie bardzo miłe. (…)

Dlaczego przeprowadził się Pan do Krakowa?

Sam początek pobytu w Krakowie był niezwiązany z nauką. Był to przypadek, który miał bardzo daleko idące konsekwencje, nie tylko dla mnie. Sekretarzem odrodzonego w 1956 r. po październikowej odwilży miesięcznika „Znak” był Stefan Wilkanowicz. Przydarzyła mu się możliwość wyjechania na kongres organizacji chrześcijańskiej Pax Romana, do San Salvador. Stefan pojechał i tam, nawiasem mówiąc, znalazł żonę.

Panią Teresę, wietnamską księżniczkę.

Dlatego mówię, że konsekwencje było bardzo daleko idące dla wielu ludzi (śmiech). Trzeba było znaleźć zastępcę dla Stefana i prof. Swieżawski, który był guru wszystkich ludzi intelektu, przypomniał sobie, że ja mógłbym objąć to stanowisko. W „Znaku” się zgodzono, mimo że nikt mnie tutaj nie znał, ani Turowicz, ani Malewska. To była dla mnie absolutnie nieprawdopodobna szansa. O tym, żeby zamieszkać w Krakowie, marzyłem od dzieciństwa. Kraków jest naprawdę miejscem mojego świadomego i emocjonalnego wyboru.

Całą rozmowę można przeczytać w papierowym wydaniu „Znaku”, które można zamówić tutaj