„Siła śmierci i miłości polega na tym, że potrafią rozbić, co jest, i wyzwolić moje życie na nowe, niepojęte możliwości. Niepojęte – a więc nie ma tu miejsca na pewność, jaką może dać wiedza, nie ma tu miejsca nawet na szacunek prawdopodobieństwa. Co najwyżej na nadzieję – ale nadzieję inną niż te, jakie znamy. Nadzieję na nieznane”. 11 lutego minie dziesięć lat od śmierci Krzysztofa Michalskiego – filozofa, współzałożyciela Instytutu Nauk o człowieku w Wiedniu.
Z tej okazji publikujemy fragmenty artykułu Wojciecha Bonowicza „Nadzieja na nieznane”, opublikowanego po śmierci Krzysztofa Michalskiego w „Tygodniku Powszechnym”.
Wychował się na Żoliborzu. Przez całe życie był mocno związany z mamą, wcześnie stracił ojca. W rozmowach często powtarzał: „Ale co mama na to?”, żartował, że analizy miłości, które robi w swoich książkach, są trochę odcieleśnione, bo a nuż mama przeczyta… Maturę zdawał w „Lelewelu”. Z grona pedagogicznego wspominał głównie nauczycielkę historii, Annę Radziwiłł, po 1989 roku wiceminister edukacji, która wtedy dopiero rozpoczynała pracę w szkole średniej. Opowiadał, że po każdej wizycie u niej w domu wracał z torbami pełnymi pożyczonych książek. Z tego okresu pochodziła jego fascynacja językiem Piłsudskiego; sam byłem świadkiem, jak – wiele lat później – wychodził z antykwariatu na Krakowskim Przedmieściu z całym naręczem dzieł Marszałka. Niezależnie od poglądów, był to dla niego wzorzec polszczyzny – mięsistej, żywej, nie spetryfikowanej.
Ale „Lelewel” to były przede wszystkim znajomości i przyjaźnie wśród kolegów. W szkole poznał między innymi Lecha i Jarosława Kaczyńskich, Lejba (Lonię) Fogelmana i starszego o dwa lata Andrzeja Seweryna, który szybko stał się jednym z najbliższych jego przyjaciół. Wspólnie jeździli autostopem „w Polskę”, wspólnie czytywali na głos literaturę (m.in. Norwida). Po maturze, latem 1965 roku, Michalski pojechał z Sewerynem – wówczas już studentem szkoły teatralnej – na wyjazd organizowany przez ZMS w ramach akcji „Lato”. W powiecie łosickim, wysuniętym najdalej na wschód krańcu Mazowsza, młodzi ludzie wygłaszali wykłady i organizowali wieczory artystyczne, na których śpiewano m.in. pieśni Okudżawy. Michalski poznał tam całą grupę opozycjonistów, z którymi Seweryn był zaprzyjaźniony, m.in. Barbarę Toruńczyk, Seweryna Blumsztajna i Mirosława Sawickiego. Trwał akurat proces Kuronia i Modzelewskiego i zebrani napisali wspólny list do ich żon: „Uśmiechnijcie się od nas Jackowi i Karolowi”. (…)
[Po Marcu ’68 roku] Wydział Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego, na którym studiował, został rozbity. A był, zdaniem Krzysztofa, na najwyższym światowym poziomie. „Zrozumiałem to”, mówił po latach w wywiadzie dla kwartalnika „Kronos”, ,,dopiero, gdy zacząłem jeździć po świecie i porównywać tamten uniwersytet z uniwersytetami w Niemczech, Anglii czy USA. Nie tylko nasi nauczyciele byli świetni – Baczko, Kołakowski, Pomian, Stanosz, Zabłudowski, Suszko, Przełęcki, Chwedeńczuk, inni (…). Także studenci byli bardzo dobrzy, entuzjastyczni, pilni”. We wspomnieniach często przywoływał nazwiska najzdolniejszych kolegów: Pawła Hoffmana, Witolda Nowotnego, Andrzeja Rapaczyńskiego, Włodzimierza Rabinowicza, którzy potem robili kariery naukowe za granicą. Opowiadał, jak Nowotny poszedł na egzamin z filozofii nowożytnej do Bronisława Baczki. Wyszedł po dłuższym czasie z gabinetu czerwony z emocji i na pytanie: „Jak tam profesor?”, odparł z podziwem: „Umie Hegla”. „To wszystko w marcu 1968 szlag trafił; wielu wyjechało, wydział się rozpadł. (…) Skończyłem dwa pozostałe mi lata w jeden rok, nie było się czego uczyć”. (…)
Na drugim roku napisał dla Krzysztofa Pomiana pracę o pojęciu czasu u Kanta. Przygotowując ją, zetknął się z myślą Martina Heideggera (którego czytał w oryginale) i zafascynował nią. Po magisterium postanowił uczynić ją przedmiotem swego doktoratu. Ale na uniwersytecie nie było już z kim rozmawiać o autorze „Sein und Zeit”. Irena Krońska poradziła mu, żeby zwrócił się do czeskiego fenomenologa Jana Patočki, a Henryk Krzeczkowski, który był związany z „Tygodnikiem Powszechnym”, dodał, że jest w Krakowie taki ksiądz, który wykłada Heideggera klerykom. „Był chyba rok 1973. Pojechałem do Krakowa w którąś niedzielę i trafiłem akurat na Mszę Tischnera dla przedszkolaków. To mi się dość spodobało. Po Mszy Tischner zabrał mnie do siebie do mieszkania i tam przez kilka godzin dyskutowaliśmy o filozofii”. Był to początek przyjaźni, która przetrwała ponad ćwierć wieku. (…)
Latem 1978 roku Tischner zaprosił go do Krakowa na sympozjum organizowane pod auspicjami kardynała Karola Wojtyły. (…) W marcu 1980 roku pojechali razem do Dubrownika na seminarium „Hermeneutyka i sztuka” organizowane przez Michalskiego we współpracy z Hansem-Georgiem Gadamerem. Pewnego ranka przyjaciele odbyli długi spacer brzegiem morza. Michalski zwierzył się Tischnerowi, że myśli o stworzeniu placówki naukowej, w której mogliby się spotykać myśliciele ze Wschodu i Zachodu. Ale niezależnej, wolnej od jakichkolwiek politycznych zobowiązań. (…)
Tischner poradził, żeby o pomoc poprosić Jana Pawła II. Okazja nadarzyła się szybko; w sierpniu pojechali razem do Castel Gandolfo na wspomniane wcześniej sympozjum. Michalski wyznał papieżowi, że najlepiej byłoby, gdyby instytut miał siedzibę w Austrii, na styku obu światów, które miały się w nim spotykać. Papież obiecał, że pomoże. Kilka miesięcy później z rekomendacją papieską i listem polecającym od kardynała Agostino Casarolego przyjaciele pojechali szukać sojuszników w Wiedniu. Spotkali się między innymi z kardynałem Franzem Königiem (jego pierwsze słowa brzmiały ponoć: „No dobrze, a kto da na to pieniądze?”) i wiceburmistrzem miasta Erhardem Buskiem. „Busek udzielił nam swego poparcia”, opowiadał Michalski, „pozyskując jednocześnie dla idei instytutu ówczesnego burmistrza Leopolda Gratza, mimo że jeden reprezentował partię konserwatywną, a drugi socjalistyczną”. Zaczęło się zbieranie funduszy. „Z błogosławieństwem papieża stworzyliśmy instytut za pieniądze George’a Sorosa”, śmiał się po latach Michalski.
Instytut Nauk o Człowieku zaczął działać w 1982 roku. W radzie naukowej nowej instytucji znalazły się same wielkie nazwiska – oprócz Gadamera i Kołakowskiego, między innymi sir Isaiah Berlin, Ernst-Wolfgang Böckenferde, Paul Ricoeur, Robert Spaemann, Charles Taylor i Jacek Woźniakowski. Jednym z pierwszych pomysłów Michalskiego i Tischnera było zawiezienie tych sławnych ludzi do papieża, żeby mógł przysłuchać się ich dyskusjom. Tak narodziła się idea kolokwiów w Castel Gandolfo, które odbywały się co dwa lata, począwszy od sierpnia 1983 roku, i gromadziły elitę intelektualną z całego świata. (…)
Zdaniem Cezarego Wodzińskiego, wiedeński instytut był „urzeczywistnioną ideą autorską”, niczym „Kultura” Giedroycia. Z jedną istotną różnicą: Michalski nie zrezygnował z własnych ambicji i projektów pisarskich. Owszem, czasu na skupienie miał niewiele, kolejne teksty powstawały w bólach, w 1986 opublikował książkę o Husserlu „Logika i czas”, na kolejną – o Nietzschem – trzeba było czekać przeszło dwie dekady. Skarżył się, że podczas wyjazdów gubi notatki, że giną mu przesyłane z miejsca na miejsce książki. W jednym z listów napisał: „Wiktor Osiatyński mówi mi, że to z pewnością Palec Boży; B-Tatuś chciał mi dać znać, że za dużo robię notatek, a za mało piszę. Naturalnie mógłby mi to powiedzieć w jakiś łagodniejszy sposób”.
Kierowanie instytutem, a zwłaszcza zdobywanie środków na jego działalność, było niezwykle absorbujące, a przecież na tym nie kończyły się jego obowiązki. Od 1986 roku – najpierw gościnnie, a potem na stałe – wykładał filozofię w Bostonie; z czasem wrócił też na Uniwersytet Warszawski, gdzie stworzył Katedrę im. Erazma z Rotterdamu i prowadził seminarium. Brał udział w niezliczonych konferencjach, zasiadał w wielu polskich i międzynarodowych gremiach. Sam inicjował coraz to nowe przedsięwzięcia: był między innymi współtwórcą Instytutu Spraw Publicznych w Warszawie, a także jednym z pomysłodawców krakowskich Dni Tischnerowskich oraz Nagrody Znaku i Hestii im. ks. Józefa Tischnera, w której jury zasiadał.
W 2005 roku wspólnie z Marcinem Królem zaczął organizować w Warszawie Debaty Tischnerowskie wedle sprawdzonych na Zachodzie wzorów – obok wybitnych intelektualistów z kraju i zagranicy sadzał za stołem zawsze dwóch rodzimych polityków. „Niech się podciągną”, mówił. (…)
Znajomość z Tischnerem zaowocowała jeszcze jedną niezwykłą przygodą. W 1993 roku Michalski i Tischner zaproponowali papieżowi serię rozmów „o jego życiu i ideach, które to życie organizowały”. Rozmowy miały być kanwą pierwszej książki-wywiadu z Janem Pawłem II. „Przez parę dni”, mówił Michalski „Tygodnikowi Powszechnemu”, „siedzieliśmy po kilka godzin we trzech: papież, ksiądz Tischner i ja, przy stole, pod palmą, patrząc na Lago Albano w dole, u stóp pałacu (…). Nie był to wywiad, raczej rozmowa; my zaproponowaliśmy tematy, ale naturalnie inicjatywę miał Papież. Choć trzymał na kolanach kartki z naszymi pytaniami, wymiana zdań toczyła się swobodnie, odbiegając często od scenariusza. (…) Ja byłem kimś w rodzaju hydraulika. Kimś, kto z zawodowej konieczności musi orientować się w debatach filozoficznych czy ideologicznych na Zachodzie. Podawałem więc, kiedy było trzeba, uszczelki i rurki. A Józek doprowadzał do tego, że płynęła woda”.
Zapis tych rozmów był później wielokrotnie przeredagowywany, odkładany na półkę, znów redagowany i uzupełniany. Michalski cierpliwie współpracował przy powstawaniu kolejnych wersji, proponował nowe rozwiązania, w końcu jednak dał za wygraną; książkę przygotowali do druku redaktorzy watykańscy. Tak powstała „Pamięć i tożsamość”, która ukazała się w pięć lat po śmierci księdza Tischnera i na dwa miesiące przed śmiercią Jana Pawła II. Krzysztof mówił, że żałuje, iż w ostatecznej wersji rozmów niemal nie ma śladu pierwotnej naturalności, z jaką papież opowiadał o swoich przeżyciach i przemyśleniach. Jedynie zamykająca książkę rozmowa o zamachu daje pewne pojęcie o tym, jak książka mogłaby wyglądać, gdyby nie późniejsze ingerencje.
Bardzo przeżył chorobę, a potem śmierć Tischnera. „Był dla mnie kimś ważniejszym niż tylko partnerem do wymiany myśli”, wyznał w jednym z wywiadów. „Pisząc o religii i Nietzschem”, mówił w innym, „starałem się oddać ducha tej religijności, jakiej nauczyłem się przede wszystkim od Tischnera. Jakoś ją pojęciowo wyrazić, choć pewnie nieudolnie”. Książka wyrosła z refleksji nad Nietzschem, „Płomień wieczności” – którą pisał blisko 20 lat i całym sobą – ukazała się w końcu w 2007 roku. Jej przyjęcie chyba trochę go rozczarowało, liczył, że sprowokuje dyskusję, tymczasem recenzji było niewiele. Niemniej zaczął się przygotowywać do podjęcia kolejnego tematu. „Z czasem już skończyłem, teraz zajmę się Bogiem”, powiedział mi kiedyś przez telefon.
Zmarł w Wiedniu 11 lutego 2011 roku. Pracy nad planowaną książką nie ukończył, ale powstałe w ostatnich latach życia szkice zebrane zostały w książce „Eseje o Bogu i śmierci”. W jednym z nich, zatytułowanym „Cisza śmierci””, pisał: „Siła śmierci i miłości polega na tym, że potrafią rozbić, co jest, i wyzwolić moje życie na nowe, niepojęte możliwości. Niepojęte – a więc nie ma tu miejsca na pewność, jaką może dać wiedza, nie ma tu miejsca nawet na szacunek prawdopodobieństwa. Co najwyżej na nadzieję – ale nadzieję inną niż te, jakie znamy. Nie nadzieję na zadośćuczynienie, nie nadzieję na nagrodę, nie nadzieję, że będzie tak dalej, tyle że lepiej, niż jest. (…) Nadzieja, o jaką tu chodzi, to nadzieja na nieznane, dotąd ukryte, nadzieja, co nie podważa rzeczywistości śmierci, nie usuwa jej grozy”, lecz „nadaje śmierci inny, nowy sens”.
Zapis filmowy rozmowy z Krzysztofem Michalskim o spotkaniach w Castel Gandolfo można znaleźć tutaj.
Autorem zdjęcia jest Adam Walanus.