Od kilku wieków kazanie ma jako gatunek literacki niedobrą sławę. Kojarzy się z natrętnym morałem, religijnym banałem, z nudą. Jest to kwestia języka kościelnego, który wyobcował się z kultury świeckiej. To nie tylko sprawa doboru słów i składni, także dykcji: ten świątobliwy ton złośliwcy zwą brewiarzowym.

Jednym z bardzo nielicznych księży mówiących zwyczajnym świeckim głosem był Józef Tischner. Pewnie dlatego przyciągał takie tłumy. Pewnie też dlatego mój krewniak pytał, czemu musi słuchać kiepskiego kazania, kiedy można puścić płytę z nagraniem Tischnera.

Pisał dużo, mówił też wiele. Parę razy w roku jeździł do swego rodzinnego Starego Sącza, by tam kazać w prastarym klasztorze sióstr klarysek, tam był nagrywany, nagrania zachowały się i znakomity biograf Tischnera Wojciech Bonowicz zrobił z nich książkę.

Literatura ciekawa, bo pokazuje sławnego filozofa jako duszpasterza zwykłych ludzi, górali z niewielkiego miasteczka. Czy umiał do nich trafić? Chyba nie zawsze ich porywał, o czym świadczyłyby kaznodziejskie narzekania, że się spóźniają, nie słuchają, w najlepszym razie różaniec odmawiają.

O czym mówił? O polityce: przecież były to lata stanu wojennego. Mówił bardzo spokojnie. Była w tym zapewne strategia – nie chciał podburzać. Ale on w ogóle nie był gromowładny: nigdy nie zamieniał ambony w armatę.

Owszem, moralizował, ale dbał o język. Chyba odświeżał go zbyt radykalnie: pojawiają się takie uczone terminy, jak iluzja, nawet melancholia. Dużo mówił o roli cierpienia, krzyża, męczeństwa. Czytając te teksty pedantycznie, dostrzegam tu i ówdzie niekonsekwencję myślową i przypominam sobie opinię Jerzego Turowicza, że Tischner to poeta, nie filozof: jakakolwiek skłonność do tworzenia zamkniętego systemu była mu absolutnie obca.

Zresztą rozwijał się: na początku książki wysyła jeszcze paskudników do piekła, z czasem łagodnieje. Potrafi powiedzieć, że każdy człowiek ma w sobie gdzieś najgłębiej Boga. Potrafił błysnąć oryginalnym twierdzeniem, że grozi nam egoizm we dwoje: ja i Bóg – a gdzie bliźni? Mówił, że trzeba uwierzyć w Boga, ale też w człowieka. I że trzeba także uwierzyć w siebie.

Kościelne tematy dyżurne, jak aborcja, prawie nieobecne.

Książka zaczyna się dość tradycyjnie, stopniowo coraz wyraźniej widzimy Tischnera jako barda liberalnej demokracji, głosiciela świętej wolności. Zdarza mu się nawet powiedzieć coś niebywałego: "Jeśli czujesz się w religii istotą zniewoloną, to rzuć tę religię, bo ona nie jest twoją religią prawdziwą, bo to jest w gruncie rzeczy zabobon, a nie religia. Religia, wiara, łaska niesie z sobą doświadczenie wolności. Wolności służącej, wolności obowiązkowej, wolności związanej – niemniej jednak wolności. (…) Wobec Boga niczego się nie musi, ale wszystko się może". Nie był jednak zaślepiony: widział, jak w wolnej Polsce samochód staje się bożkiem.

Mój krewniak nie miał racji: kaseta nie nadaje się na kazanie: to musi być żywy człowiek, nie maszynka. Problem tylko, że ci żywi księża bywają czasem bardzo szarouści.
Jan Turnau

Wiara ze słuchania. Kazania starosądeckie 1980-1992
Józef Tischner
Znak, Kraków

Źródło: "Gazeta Wyborcza" z 28 kwietnia 2009