Papież podszedł do grupy z Krakowa i zapytał: „No to kogo chcecie?” (na biskupa). Młodzi księża krzyknęli: „Tischnera!”. „Dobrze, ale co władza na to powie?”, miał odpowiedzieć Jan Paweł II. Publikujemy artykuł Wojciecha Bonowicza o intelektualnej przyjaźni Jana Pawła II i ks. Tischnera, który ukazał się w specjalnym dodatku „Tygodnika Powszechnego” (nr 18/2011).
W październiku 1953 r. klerycy krakowskiego seminarium rozpoczynali rok akademicki w ponurych nastrojach. Jeszcze nie ucichły echa procesu księży z krakowskiej kurii, a już posypały się nowe ciosy: najpierw stanął przed sądem biskup Kaczmarek, a kilka dni po jego skazaniu władze aresztowały prymasa Wyszyńskiego. Zmierzających na uniwersytet kleryków nieraz witały gwizdy i śmiechy. W dodatku po wakacjach nie wszyscy profesorowie wrócili na swoje stanowiska. Ks. Jan Piwowarczyk, wykładowca etyki społecznej, z powodów politycznych musiał opuścić Kraków. Zastąpił go młody doktor filozofii, który właśnie ukończył habilitację poświęconą etyce Maxa Schelera. Nazywał się Karol Wojtyła.
Józef Tischner był wtedy studentem czwartego roku. Rozbudzony filozoficznie, w czasie wykładów uczył się języka niemieckiego, żeby zachodnich filozofów czytać w oryginale. Seminaryjną kindersztubę przyjmował z dobrodziejstwem inwentarza; śmieszyło go, że kandydatów, którzy niejedno w czasie wojny widzieli, traktowało się jak duże dzieci. Ale Wojtyła zrobił na nim wrażenie. Na jednym z pierwszych wykładów – może na pierwszym, bo w końcu św. Franciszka wspomina się 4 października – ksiądz doktor odłożył notatki i zaczął tłumaczyć, na czym polega znaczenie Biedaczyny z Asyżu w historii kultury i Kościoła. Św. Franciszek odkrył, że świat wartości wywrócony został do góry nogami. Miłość nie jest kochana. To, co najważniejsze, jest ignorowane, a całą uwagę poświęca się temu, co nieistotne. Padły wtedy słowa, które Tischner zapamiętał na całe życie: „Gdzie jest ubóstwo, tam jest wolność”.
Wojtyła powtórzył je z naciskiem, kilka razy. Stał naprzeciwko tłumu kleryków ubrany w skromną, poprzecieraną na rękawach sutannę. W książkach o świętych tak właśnie się ich opisuje: nie mają dobrych butów, ubrani są w znoszone swetry i liche płaszcze. I Wojtyła dokładnie tak wyglądał, „cechowała go urocza niedbałość stroju”, powie po latach Tischner. Może dlatego jego słowa tak mocno zapadły mu w pamięć?
Oczy trochę otwarte
Dziesięć lat później, w maju 1963 r., w auli Collegium Novum UJ odbywa się uroczysta promocja doktorska przyszłego autora „Filozofii dramatu”. Karol Wojtyła jest już wówczas biskupem i wikariuszem kapitulnym archidiecezji krakowskiej. Czas jest inny, ciekawszy; w Rzymie właśnie zaczął się Sobór, który Wojtyła nazywa „czynem miłości”. „Sobór bardzo przybliżył nam Kościół”, mówi na spotkaniu w kościele św. Anny po zakończeniu pierwszej sesji. Księża tacy jak Tischner – znający języki, zachodnią literaturę filozoficzną i teologiczną – są mu teraz bardzo potrzebni. Tischner łączy więc pracę w parafii z wykładami dla kleryków. Wojtyła chce go wysłać na studia zagraniczne, ale są kłopoty z paszportem. W końcu w 1968 r., po siedmiu odmowach, Tischner paszport dostaje i jedzie do Louvain.
Po powrocie pisze głośny esej „Schyłek chrześcijaństwa tomistycznego”. Teza, że czas najwyższy, aby filozofia chrześcijańska wyrwała się z uścisku tomizmu, wywołuje burzę. Z Tischnerem polemizują nie tylko reprezentujący tomizm filozofowie z KUL, ale nawet Jerzy Turowicz. Tischner w ogniu polemik nie tylko nie wycofuje swojego stanowiska, ale jeszcze je zaostrza. Chodzi o „pluralizm metodyczny”, pisze, „o zaszczepienie myśli chrześcijańskiej nowych metod badania świata i chrześcijaństwa”. Jest to konieczne, szczególnie w Polsce, „gdzie kryzys religijności przybrał formę kryzysu katolicyzmu wśród inteligencji”. Propozycja pluralistyczna, broni się Tischner, „nie wynika z jednostronnej fascynacji czymkolwiek lub kimkolwiek, lecz (…) z codziennej troski miejskiego proboszcza, który odważy się mieć oczy trochę otwarte”.
Co na to Wojtyła, wtedy już kardynał? „Był z krwi i kości pluralistą” – powie po latach Tischner. „Ten pluralizm nie był u niego grą. Różnica zdań, polemika, dyskusja była jego żywiołem. Chciał tej dyskusji, czekał na nią. Ja osobiście narobiłem trochę rozmaitych dyskusji w kraju, przeważnie polemizując z rozmaitymi ujęciami filozofii tomistycznej, która bardzo w Polsce jest zakorzeniona. Bardzo interesował się tymi dyskusjami, nigdy nie zajmował stanowiska, ale też nigdy mi nie mówił, żebym ich nie prowadził. Dlatego czułem tutaj jakieś takie mądre zaplecze u niego. Mówi się o polskiej tolerancji. Rzeczywiście, jest coś takiego. Tyle że to jest coś więcej niż tolerancja. Tolerancja oznacza: ja cię toleruję jakoś… A tu było coś więcej: ja cię pielęgnuję w tej twojej różnicy zdań. Nawet wtedy, kiedy się z tobą nie zgadzam”.
„Wolę się spierać”
Tischner będzie potem wielokrotnie podkreślał ten klimat zaufania, dzięki któremu mógł w sposób całkowicie wolny prowadzić swoje filozoficzne poszukiwania. Nie w każdej polskiej diecezji mógłby liczyć na podobne zrozumienie… A przecież różniło go z Wojtyłą wiele; dobrze pokazuje to choćby jego krytyczna recenzja z „Osoby i czynu” z 1973 r. Tischner nie recenzuje książki (swojego biskupa!) na kolanach, pisze o niedosycie, jaki pozostawiła w nim ta lektura, dzieli się wątpliwościami co do przyjętej przez autora metody. Nie da się tak łatwo pogodzić tomizmu i fenomenologii, pisze, a już na pewno nie przenosząc pojęcia właściwe jednej filozofii do drugiej. Po latach powie, że wprawdzie zawsze podziwiał Wojtyłę za zmysł syntezy, uparte dążenie do godzenia ognia z wodą, ale sam chciał działać inaczej. „Ja dążyłbym raczej do tego, aby rozbić jego syntezy, aby stwarzać napięcia dramatyczne tam, gdzie on widzi komplementarność. Jakkolwiek sama idea komplementarności jest może słuszna, to nie jest ona – moim zdaniem – inspirująca. (…) Wolę się spierać, pokazywać różnice”.
Skądinąd – o czym wspominał niedawno w obszernym wywiadzie dla kwartalnika „Pressje” o. Jan Andrzej Kłoczowski – „Osobę i czyn” przyjęto chłodno również na KUL-u. „Krąpiec i szkoła lubelska nie akceptowali Wojtyły i szczepu fenomenologicznego, który wyraźnie u niego występował”, wspomina o. Kłoczowski. „Brałem udział w publicznej dyskusji na temat tej książki i była ona szalenie krytykowana”.
Zaufanie Wojtyły do Tischnera znalazło w tym czasie wyraz instytucjonalny: kardynał powierzył mu stworzenie przy Papieskim Wydziale Teologicznym Studium Myśli Współczesnej (Studium Dialogu). Służyć ono miało formacji kapłanów pracujących na parafiach. „Kardynał Wojtyła sam naszkicował jego program: dialog w Kościele i Kościoła ze światem”, wspominał Tischner. „Był nawet rozdział pt. »Dialog z biskupem«. Uczestnicy studium zjeżdżali się do Krakowa raz w miesiącu, zawsze byli zapraszani na obiad z kardynałem. Studium urządzało sympozja: o Zygmuncie Krasińskim, wymazanym przez komunistów > klasyku polskiego romantyzmu, o myślicielu i psychiatrze Antonim Kępińskim”. Pałac biskupi stał się „miejscem rozkwitu kultury niezależnej”. Na zaproszenie studium na Franciszkańskiej zjawiali się myśliciele tej miary co Hans-Georg Gadamer czy Carl Friedrich von Weizsäcker.
W ten sposób tworzono jednocześnie podwaliny pod przyszły Wydział Filozoficzny Papieskiej Akademii Teologicznej. Tischner wielokrotnie powtarzał, że gdyby nie determinacja kardynała, wydział być może w ogóle by nie powstał. Krzywiono się na ten pomysł w Warszawie i Lublinie: po co polskiemu Kościołowi jeszcze jedna „filozofia”? W dodatku nowy wydział naprawdę miał łączyć wodę z ogniem: tego samego przedmiotu uczyli filozofowie reprezentujący różne szkoły i różne metody. Ta wolność filozoficznych poszukiwań była, wedle Tischnera, wielkim darem Wojtyły dla krakowskiego środowiska. „Zaufanie i przestrzeń wolności”, mówił po latach, „to dwa Wojtyłowskie fundamenty wydziału. Wydział z nich żyje. I jeżeli kiedykolwiek obumrze, to będzie to tylko z winy tych, którzy utraciwszy zaufanie do ludzi myślących, przestraszą się również wolności”.
Habemus papam
Rzadko się o tym mówi i pisze, ale wybór Karola Wojtyły na papieża nie wszyscy przyjęli z jednakowym entuzjazmem. Wiele osób z nim zaprzyjaźnionych czuło radość pomieszaną z goryczą: coś bezpowrotnie się kończyło. Wojtyła jako biskup i kardynał rozpoczął wiele dzieł, które bez jego pasji i wiary nie miałyby szans zaistnieć. Ponadto ogromnie skrócił dystans dzielący hierarchę i wiernych, żył blisko ludzi, dzielił ich radości i smutki. Wyjazd do Rzymu oznaczał zerwanie tych intymnych więzi i ryzyko, że dzieła również zostaną zaprzepaszczone.
„Kiedy Wojtyła wyjeżdżał na konklawe”, wspominał Tischner, „powiedziałem mu, żeby wracał i nie robił kawałów. W Rzymie jest niepotrzebny, a w Krakowie – tak. Tam go zadziobią, a tu wspólnymi siłami jakoś damy sobie radę. On mi wtedy odpowiedział tylko, że szydzę z niego, i rozmowa się skończyła”. Kardynał poleciał do Rzymu, a Tischner wyjechał do Łopusznej. Wieczorem 16 października przygotowywał sobie w bacówce kolację, gdy nagle usłyszał w radiu znajomy głos. „A więc stało się!”, pomyślał. Kilka dni później z wielkim przejęciem napisał do nowego papieża list, w którym wyrażał radość z wyboru i jednocześnie dzielił się swoim niepokojem o przyszłość Wydziału Filozoficznego. W odpowiedzi Papież napisał: „Widzę, że nawet twardzi ludzie przejęli się wydarzeniem z dnia 16 października”.
Wkrótce pojawiły się domysły, kto zastąpi Wojtyłę w Krakowie. Jeden z księży z diecezji krakowskiej, który pojechał do Rzymu na inaugurację pontyfikatu i był również następnego dnia na spotkaniu nowego papieża z Polakami, opowiadał mi, że kiedy Papież podszedł do grupy z Krakowa i zapytał: „No to kogo chcecie?”, młodzi księża spontanicznie krzyknęli: „Tischnera!”. „Dobrze, ale co władza na to powie?”, miał odpowiedzieć Jan Paweł II.
Jak dalece Papież brał pod uwagę kandydaturę Tischnera, nie wiadomo. Sam zainteresowany po latach przyznał, że miał takie sygnały i że w tej sprawie napisał nawet do Rzymu, a następnie dostał uspokajającą odpowiedź: „Życzę dobrego pobytu w bacówce pod Turbaczem”. Ale w pieczołowicie składanych przez Tischnera listach od Jana Pawła II kartki z takimi słowami nie ma. Pytany przy innych okazjach, jak to właściwie było, autor „Etyki solidarności” na ogół wykręcał się żartem. Mówił na przykład, że na wszelki wypadek przechowuje dwa albumy: w jednym są jego zdjęcia z dziewczynami, w drugim takie, na których widać go pogrążonego w modlitwie. Jak władza kościelna wysunie jego kandydaturę, wyciągnie ten pierwszy album, a jak władza świecka – ten drugi.
Z zachowanej korespondencji wynika, że Tischner pisywał do Papieża rzadko i na ogół w sprawach dotyczących wydziału oraz własnych prac filozoficznych. Oto charakterystyczny cytat z listu papieskiego z 11 grudnia 1978 r.: „Cieszę się z tego, co w Krakowie już udało się osiągnąć, i co w tym roku jeszcze wyraźniej się realizuje. (»Osiągnięciem jest sam fakt pluralizmu filozoficznego« – cytat z listu). Poza tym jest rzeczą jasną, że filozofia człowieka powstaje z »bólów« człowieka, aby służyć człowiekowi – spotykając się z Teologią i oddając jej ostatnie słowo (jest to również słowo najgłębsze). Będę się cieszył, jeśli z tych »bólów« powstanie »Spór o istnienie człowieka« (nb. posłużyłem się tym sformułowaniem zeszłego roku w Mainz podczas wykładu w czerwcu)”.
Fragment powyższy jest ciekawy z wielu powodów; pokazuje przede wszystkim, jak uważnie przyglądał się Papież wysiłkom Tischnera, zarówno instytucjonalnym, jak filozoficznym. Tischner rzeczywiście pracował wtedy nad książką pod tytułem „Spór o istnienie człowieka”, w różnych miejscach opublikował nawet kilka jej fragmentów, zaznaczając, że przynależą do większej całości. Ostatecznie zmienił jednak zamiar i „Spór…” ukazał się dopiero dwie dekady później jako druga część „Filozofii dramatu”. Co ciekawe, w takim kształcie, jaki ostatecznie nadał mu Tischner, „Spór…” jest książką wychyloną w stronę teologii, inspirowaną lekturami Otto H. Pescha, Gisberta Greshakego, a zwłaszcza Hansa Ursa von Balthasara.
„Coś dać”
Pontyfikat Jana Pawła II Tischner traktował przede wszystkim jako wyzwanie intelektualne. Jego pierwszy komentarz na temat wyboru – a właściwie polskiej reakcji na wybór – był bardzo ostry. W zamówionym przez „Więź” artykule pisał o tym, że zamiast upajać się „słowiańskim papieżem”, Polacy powinni się zdobyć na rzetelną samokrytykę. Jesteśmy dumni, bo daliśmy światu papieża, pisał, jesteśmy dumni, bo w jego osobie zyskał uznanie nasz narodowy etos. Ale czy równocześnie możemy być dumni z naszego logosu? Co mamy do zaproponowania światu w dziedzinie myśli? Niestety, nasz logos jest pusty. „Nasza religijność jest religijnością wydarzeniową, religijnością zogniskowaną wokół wydarzeń i ich dziejowych reperkusji, a nie wokół trwających prądów myślowych, inspirującą te prądy i żyjącą w nich. (…) Są imiona, bez uwzględnienia których współczesne chrześcijaństwo nie może myśleć, nie potrafi zrozumiale mówić, czytać. (…) Możemy ich nie podziwiać, ale nie możemy bez nich myśleć, jak właściciel samochodu nie może jeździć samochodem bez tego, kto ma rafinerię. Wśród tych nazwisk – przedstawicieli chrześcijańskiego logosu – nie widać nikogo znad Wisły”.
Tischnerowi zależało też na czymś jeszcze: żeby odwdzięczyć się Papieżowi za jego troskę o jakość myślenia w Polsce. Pisał o tym do Rzymu w maju 1980 r., dziękując za zaproszenie na sympozjum organizowane w Castel Gandolfo przez prof. Jerzego Janika i proponując dwóch dodatkowych gości – filozofa Krzysztofa Michalskiego i matematyka Krzysztofa Maurin. Będzie to, pisał Tischner, „kontynuacja spotkań krakowskich, raczej domowych niż publicznych, raczej dających do myślenia niż przeznaczonych do szerszych publikacji. (…) W ten sposób każdy z nas będzie mógł nie tylko wiele od Ojca Świętego otrzymać, ale również coś Mu ze siebie dać”.
Z pragnienia, by przede wszystkim „coś dać” Papieżowi, powstał wspólny pomysł Tischnera i Michalskiego, aby do letniej siedziby papieskiej przywozić nie tylko polskich uczonych i filozofów, ale i przedstawicieli światowej elity intelektualnej. Tak narodziły się słynne kolokwia w Castel Gandolfo, organizowane co dwa lata, na przemian z sympozjami „polskimi”. Bywali na nich myśliciele tej klasy co Hans-Georg Gadamer, Leszek Kołakowski, Emmanuel Lévinas, Paul Ricoeur, Robert Spaemann czy Charles Taylor. Organizacją spotkań zajmował się utworzony w Wiedniu przez Michalskiego i Tischnera Instytut Nauk o Człowieku (w powstaniu tej niezależnej placówki naukowej znów istotną rolę odegrało poparcie, jakiego udzielił jej Jan Paweł II). „Tematy sympozjów są każdorazowo uzgadniane z Gospodarzem”, opowiadał Tischner, „a potem, gdy już temat jest jasny, Krzysztof szuka po całym świecie najlepszych specjalistów od danego zagadnienia. Oczywiście, niekoniecznie katolików. Katolicy stanowią nawet wyraźną mniejszość uczestników wśród protestantów, żydów, mahometan, agnostyków i kogo tam jeszcze nasza święta ziemia nosi”. W ten sposób spełniało się marzenie Tischnera, by polski logos wszedł w obieg międzynarodowy, by inspirował się cudzą myślą, ale i sam bywał dla innych inspiracją. A przede wszystkim – by powstał most między Kościołem, papiestwem a środowiskami intelektualnymi.
Z tego samego pragnienia – by „coś dać” – narodził się też pomysł wspólnej książki. Michalski i Tischner zaproponowali Papieżowi rozmowy o jego polskim doświadczeniu i wpływie tego doświadczenia na widzenie świata i Kościoła. Były to niezwykle interesujące dyskusje, poświęcone m.in. konfrontacji chrześcijaństwa z dwudziestowiecznymi totalitaryzmami. Papież mówił językiem bardzo prostym, takim, jaki pojawiał się w rozmowach przy „polskim stole” w Castel Gandolfo. Np. komentując swój wybór w kontekście stosunku Zachodu (także Kościoła na Zachodzie) do komunizmu, Papież powiedział w pewnym momencie: „Koledzy z Zachodu zrozumieli, że czegoś w tym komunizmie nie rozumieją. Przynajmniej tyle zrozumieli… W czasie konklawe mówiono mi (prywatnie, więc to nie jest tajemnica): »Nam by potrzeba było człowieka, który zna komunizm nie tylko z książek«. No i tak strzelili”.
Nagrania powstały latem 1991 r. (tak przynajmniej wynika z korespondencji między Papieżem a Tischnerem). Ich zapis nie został jednak opracowany do druku, lecz trafił na półkę. Papież co jakiś czas przypominał sobie o tym tekście i prosił swoich rzymskich współpracowników o dokończenie redakcji. Cały projekt był owiany tajemnicą, obaj rozmówcy Papieża lojalnie nikomu o nim nie wspominali. Prace redakcyjne przyspieszyły dopiero w okresie choroby Tischnera, który do końca interesował się zmianami zachodzącymi w tekście i zgłaszał poprawki. Świadczy o tym list od Papieża z 20 października 1999 r.: „Dobrze, że Ksiądz Profesor to teraz przeczytał i napisał, co o tym myśli. Mógłbym przeoczyć sprawę Kartezjusza, a bardzo słusznie Ksiądz na to zwrócił uwagę, więc trzeba to zmienić”. Tischner upominał się o łaskawsze potraktowanie autora „Rozprawy o metodzie”; zwrot w myśleniu, którego dokonał Kartezjusz, został bowiem w kolejnej redakcji książki powiązany z dwudziestowiecznymi „ideologiami zła”. Mimo przychylnej reakcji Papieża w liście, poprawka Tischnera ostatecznie nie przeszła. Tekst rozmów, w znacznie zmienionej formie, ukazał się jako książka „Pamięć i tożsamość” pięć lat po śmierci Tischnera.
Więź
Nie jest dziś tajemnicą, że wiele dokumentów papieskich jest wynikiem pracy zespołu ludzi, którzy przygotowują Papieżowi ekspertyzy, propozycje do rozważenia, a nawet gotowe teksty. Wciąż jednak niewiele wiadomo o tym, jak często Jan Paweł II korzystał w takich sytuacjach z pomocy Tischnera. Że takie konsultacje miały miejsce, to pewne. Jednym ze śladów takiej współpracy są opublikowane przed pięcioma laty w „Znaku” (nr 613 – 6/2006) „Materiały do spotkania z ludźmi nauki – Toruń 1999”, o których przygotowanie Papież poprosił Tischnera przed kolejną pielgrzymką do Polski.
Jest to bardzo ciekawy tekst. Pisany na początku 1999 r. – w okresie, gdy Tischner po drugiej operacji był w nieco lepszej formie – w kilku punktach przedstawia kwestie, które autor „Filozofii dramatu” uważał za godne poruszenia. Na początku Tischner nawiązuje do słów „Bóg jest miłością”, które były hasłem tamtej pielgrzymki, i łączy je z powołaniem uczonego. Dalej pisze o stosunku do przeszłości, przypominając papieską gotowość do wyznania win Kościoła oraz słowa św. Pawła „Zło dobrem zwyciężaj”, które mottem swej działalności uczynił ks. Popiełuszko. Kolejne fragmenty poświęca pęknięciu między rozumem a wiarą, problematyce prawdy i wolności badań naukowych, by na koniec kilka akapitów poświęcić współczesnemu życiu politycznemu, w którym „utrwala się przekonanie, że w mowie polityki wolno posługiwać się kłamstwem, argumentować, sięgając po półprawdy, stwarzać i podtrzymywać złudzenia społeczne”. Cnota polityczna jest wielkim darem Boga, pisze Tischner. „Cnota ta nie mogłaby jednak zaistnieć, gdyby polityk nie pielęgnował w duszy respektu dla prawdy, uznania dla rozumu własnego i wyborców, a także wiary, że ludzie są dla niego darem Boga i darem Boga są również jego przeciwnicy polityczni, którzy otwierają mu oczy na inne strony społecznej rzeczywistości”.
Porównanie tego, co zawiera propozycja Tischnera, z tym, co ostatecznie znalazło się w tekście papieskiego wystąpienia, przekracza ramy jednego artykułu. Zachęcam jednak do przeprowadzenia takiego ćwiczenia. Niektóre fragmenty szkicu Tischnera zacytowano niemal dosłownie, inne znacznie przekształcono, z wielu zrezygnowano (m.in. z refleksji o cnocie politycznej). Pytany o wpływ autora „Etyki solidarności” na nauczanie Jana Pawła II, odpowiadam z reguły: Tischner był daleko, inni byli bliżej…
Nie zmienia to faktu, że przyjaźń Tischnera i Jana Pawła II nie była tylko zwykłą życzliwością, sympatią, o której zaświadczają miłe dla ucha anegdoty. Kiedy go pytano, czy Papież w kościele św. Anny w Krakowie rzeczywiście powiedział: „Józiu, widziałem twoją bacówkę!”, Tischner odpowiadał żartem: „Nie mówił, tylko się kwolił”. Każdy taki gest był ważny, każdy miał swoje znaczenie, szczególnie kiedy Tischner znalazł się na cenzurowanym.
Ale przyjaźń ta miała przede wszystkim wymiar intelektualny. Była to więź ludzi, którzy spotkali się na drogach myślenia. Ten intelektualny wymiar ich przyjaźni objawił się nawet w okresie choroby Tischnera. Toczyła się w tym czasie między nimi dyskretna rozmowa o sensie cierpienia. Dramat Hioba, postać Chrystusa, „Dzienniczek” siostry Faustyny – były istotnymi punktami tej rozmowy. List Papieża, odpowiedź Tischnera, kolejny list, potem teksty Tischnera, w tym ostatni zatytułowany „Miłość”…
Dobrze wyraża tę więź ich jedyne wspólne zdjęcie z okresu krakowskiego, zrobione w pałacu na Franciszkańskiej 5 kwietnia 1975 r. Wojtyła i Tischner siedzą przy stoliku, na którym leży skórzana teczka i notatki. Wojtyła coś tłumaczy, pióro, które trzyma w dłoni, zawisło nad kartką papieru. Tischner słucha, podpierając głowę lewą ręką. Oparty o skroń palec oznacza, że słucha uważnie. Patrzą sobie w oczy. Ubrani skromnie, skupieni na tym, co jest tematem rozmowy.
Podpis pod zdjęciem? Można by dać taki: „Gdzie jest ubóstwo, tam jest wolność”.