„Myśmy jeszcze po dwóch tysiącach lat Ewangelii porządnie nie przeczytali”, mówił w 1966 r. podczas rekolekcji wielkopostnych w Poznaniu ks. Tischner. Stoi przed nami wielki problem rozumienia postaci Chrystusa… I dlatego radzę wam w tych sprawach zacząć od początku, od nowa. Powiedzieć sobie: nic nie rozumiem. Nie tylko wy, ja też!” Publikujemy fragment najnowszej książki ks. Tischnera „Nadzieja czeka na słowo”.

Dotkniemy dzisiaj, moi drodzy, sprawy bodaj najtrudniejszej ze wszystkich omawianych dotychczas spraw: sprawy ofiary krzyżowej i sprawy Eucharystii. Sprawa jest, jak powiadam, niezwykle trudna. Aby ją zrozumieć, musimy zacząć od zbadania natury naszego ludzkiego dramatu, natury naszego istnienia. Musimy zobaczyć jakąś ogólną intuicją to, czym ten dramat naszego istnienia sam w sobie jest.
Odkrywamy oto przede wszystkim, że prawem naszego bytu jest nieustanna walka życia ze śmiercią. My całym naszym istnieniem jesteśmy wplątani w tą walkę – walkę życia ze śmiercią. Naszymi sympatiami, naszymi codziennymi wysiłkami wyciągamy siebie w stronę życia, ale de facto jesteśmy skazani na śmierć. Popatrzmy bliżej w oczy tej naszej śmierci, temu naszemu na śmierć skazaniu. Czymże ona jest? Czujemy to bardzo niewyraźnie, że jest jakimś nadciągającym ku nam nieustannym przepływaniem istnienia w nieistnienie. To przepływanie rozgrywa się na różnych płaszczyznach bytu. Śmierć ujawnia się nam przede wszystkim poprzez płynący czas. Czas zabiera moment po momencie, nieustannie zapada w przeszłość. Nigdy nie wraca, wciąż płynie. Obecna chwila przemija i zabiera ze sobą jakąś część naszego serca, naszego bytu. Nigdy nie wróci. Moment zmarnowanego życia jest momentem zmarnowanego życia na wieki.
Widzimy ponadto, że śmierć płynie poprzez naszą wolność. Kiedy w wolny sposób coś wybieramy, zawsze dzieje się tak, że wybierając jedno, porzucamy drugie. I nasza wolność jest takim nieustannym porzucaniem czegoś. Zawsze w życiu coś porzucać musimy. W tym nieustannym porzucaniu dany nam jest tragiczny przedsmak tego, że kiedyś będziemy musieli porzucić wszystko. Także w naszym ciele obecna jest śmierć. Czujemy ją w tym nieustannym zwalczaniu żywej komórki martwą komórką i martwej komórki żywą komórką. Czujemy nieustannie to, jak pulsuje w nas nasze biologiczne życie, które przedłuża nasze istnienie o sekundę, dwie, trzy – nie wiadomo na jak długo.
Cóż my jeszcze wiemy o tej naszej śmierci? Że jest ta śmierć największym, jakie znamy, doświadczeniem samotności. Człowiek nigdy nie jest tak samotny, jak w obliczu śmierci. Im bliżej jest śmierci, tym bardziej ta jego samotność nabrzmiewa. W momencie śmierci wszystkie ręce się kończą: ręce przyjaciół, ręce lekarzy. Wiemy także o śmierci to, że splata się z bólem. Jest to ból szczególny, inny niż normalny. Normalnie ból informuje nas o chorobie części naszego organizmu i w ten sposób ten ból służy całości. Bo my możemy zareagować na chorobę części i ratować całość organizmu. Tymczasem tutaj, w momencie śmierci, ból jest przesiąknięty fatalizmem, o niczym nas już nie informuje. On po prostu boli, przed niczym nie broni. Przenika go wewnętrzny absurd. Wiemy także, że śmierć jest owiana trwogą. Można przeciwko tej trwodze protestować, można zamykać na nią oczy, ale sam fakt, że się protestuje i zamyka oczy, dowodzi, że ta trwoga w śmierci naszej jest obecna.

 

Cóż my wiemy o śmierci? Że jest przepływaniem istnienia w nieistnienie; że jest wielkim doświadczeniem samotności; że jest związana z absurdalnym bólem; że przenika nas niewysłowioną trwogą. No i – że jest wszędzie. Ta śmierć jest wszędzie: obok nas i w nas.

Myśmy łupina tylko i listowie.
A wielka śmierć, którą ma każdy w sobie,
to jest ów owoc, o który zabiega
wszelki byt.

Ale, rzecz paradoksalna, w nas obecny jest także jakiś wielki dynamizm życia, dynamizm istnienia. Mimo tego skazania na śmierć my całym swym jestestwem, całym sercem stoimy po stronie istnienia, po stronie życia. Gdy płynie czas i zabiera część po części z nas niepowrotne jutro, to my wyciągamy się ku przyszłości, aby się tą przyszłością ubogacić. Czekamy ciągle, że jutro przyniesie większe bogactwo, niż zabrało nam wczoraj. Gdy wybieramy coś w wolny sposób, to wydaje się nam, że wybór zawsze się opłaca, że to z czegośmy zrezygnowali, jest uboższe od tego, cośmy wybrali. Oczywiście, największy kłopot mamy ze sprawami ciała. Tutaj śmierć wydaje się nam niepokonalna. Ale mimo to wydaje się nam przynajmniej, że mamy władzę nad przedłużaniem naszego życia.
W wyniku tej naszej wielkiej pasji, tego wielkiego związania z życiem, z istnieniem śmierć jawi się nam jako rzeczywistość, która nadciąga z zewnątrz. Śmierć nie jest nigdy z nas, nawet samobójca, który siebie zabija, w gruncie rzeczy prowokuje śmierć z zewnątrz. My w swej największej głębi jesteśmy związani z życiem, z istnieniem, a śmierć przychodzi jako przypadkowy najeźdźca z zewnątrz. Śmierć nie płynie z nas: śmierć jest obecnością w nas, ale jest dla nas obcością, jest przedmiotem naszego protestu, naszego obrzydzenia.
I taka jest, moi drodzy, ta treść naszego istnienia. Jest w tym naszym istnieniu wewnętrzne rozdarcie – z jednej strony życie, z drugiej strony śmierć – i jest walka między życiem i śmiercią. Walka, która się rozgrywa zawsze, bez ustanku, w każdym momencie naszego życia, choćbyśmy o niej nie wiedzieli, choćbyśmy o niej pozornie zapomnieli. I teraz, moi drodzy, w sam środek tej walki między życiem a śmiercią, w sam rdzeń tej walki wchodzi Jezus Chrystus. Wchodzi pod postacią swojej ofiary krzyżowej, wchodzi pod postacią Eucharystii. Tam właśnie, gdzie w nas trwa nieustanny konflikt życia i śmierci, konflikt rozgrywający się na różnych płaszczyznach, tam wtargnął Chrystus. Tu leży, moi drodzy, istota chrześcijaństwa. W Chrystusie wszystko do tego zmierzało, żeby tam wtargnąć. W tym celu były te „słowa żywota”, o których tutaj mówiliśmy, w tym celu była wiara, która „daje nowe życie”, w tym celu była ta nowa wizja miłości, która też miała nieść nowe życie. Wszystko było po to, aby w pewnym momencie Chrystus mógł wtargnąć w ten nasz konflikt pomiędzy życiem i śmiercią. Po to był sakrament pokuty, taki jest najgłębszy jego sens… Słowem, cały Chrystus jest po to, żeby wtargnąć w wewnętrzną walkę człowieka ze śmiercią i rozstrzygnąć tę walkę na rzecz istnienia, na rzecz życia. By uratować każdego z nas.
Na różnych płaszczyznach się to dokonuje od strony Chrystusa. Dokonuje się to poprzez Eucharystię, którą Chrystus nazywa pokarmem życia, chlebem życia, napojem życia. I dokonuje się to także poprzez ofiarę krzyżową. Wprawdzie te dwie rzeczywistości – Eucharystia i ofiara krzyżowa – to właściwie jedno i to samo, ale po prostu dla porządku omówmy te sprawy tak, jakby chodziło o coś innego.

 

A zatem najpierw o Eucharystii. Jezus Chrystus mówi o niej, że jest „pokarmem życia”. [Jest w tym określeniu] takie bogactwo treści, że nie sposób tego wszystkiego wyczerpać. Eucharystia ma być pokarmem życia, który zaprotestuje przeciwko „śmierci zatracenia”. I ma być także tym pokarmem, który zaprotestuje przeciwko „śmierci przez nienawiść”. Te dwa rodzaje śmierci ma unicestwić Eucharystia. Porozmawiajmy najpierw na temat śmierci zatracenia. Nie bardzo wiemy, co Jezus myślał, gdy mówił o zatraceniu. Judasza nazwał „synem zatracenia”. Byłaby to jakaś wielka śmierć, od której nie ma już odwołania. I Chrystus, gdy w wieczerniku ustanawiał Najświętszy Sakrament, miał najwyraźniej na oku to właśnie, by człowieka wyrwać śmierci zatracenia. Powiedział wtedy: „To jest Ciało moje…”, „To jest Krew moja, która się za was wydaje”. To bardzo ważne – to słowo „za was”. Znaczy ono w tym kontekście tyle co „zamiast was”. Bo to jest tak: ktoś musiałby umrzeć, albo wy, albo ja. Ponieważ umrze Chrystus, wy będziecie żyć.
W Eucharystii urzeczywistnia się to „za was”, urzeczywistnia się ta ofiara krzyżowa, która jest za was. Zwłaszcza w ofierze mszalnej jest to widoczne. Ta ofiara [krzyżowa] trwa pod postaciami chleba i wina. Ta ofiara jest za nas. Ma ona zatem swój z góry określony kierunek. Za każdego z nas – swoją strzałą zmierza w stronę każdego z nas. Nikt nie jest pominięty. Między mną a tą ofiarą zachodzi więź najgłębszej wspólnoty: ja żyję w takim zakresie, w jakiej ta ofiara jest za mnie, w jakim ona mi żyć pozwala. Ja cały żyję w cieniu tej ofiary. Jeżeli wyjdę z tego cienia, popadnę w śmierć. Jest tutaj jakieś prawdziwe wszczepienie w człowieka nowego życia, jakieś Boże życie. Umieranie nie jest nigdy Boże. Umieranie jest zawsze demoniczne. Ale umieranie jest bardzo mocne. Trzeba dopiero tego ofiarnego szczepienia, żeby to mocne umieranie unicestwić, żeby to mocne umieranie nie zwyciężyło człowieka. Ktokolwiek zatem i gdziekolwiek żył będzie, będzie żył dlatego, że w jego wnętrzu pojawiła się Eucharystia, Chrystus–ofiara, Chrystus–życie. Tak czy inaczej, czasem pod postaciami chleba i wina, kiedy indziej pod innymi postaciami, kiedy indziej bez postaci – ale zawsze musi tam być On, aby śmierć nie zwyciężyła. I to jest ten protest Eucharystii przeciwko pierwszemu rodzajowi śmierci.
Ale jest także śmierć przez nienawiść. I Eucharystia ma protestować przeciwko tej śmierci przez nienawiść. Eucharystia jest ucieleśnieniem miłości. Powiedzieliśmy tutaj, że do istoty miłości należy to charakterystyczne „bycie dla kogoś”. Kochać to znaczy być dla kogoś. W tym byciu dla kogoś, w tym istnieniu dla ludzi urzeczywistnia się sama istota miłości. I właśnie w Eucharystii mamy z tym do czynienia. W Eucharystii Chrystus jest „dla nas”. Poprzez Eucharystię Chrystus mieszka między nami w ten sposób, że jest dla nas. Co znaczy to dla ludzi, dla mnie? Wyobraźmy sobie, że ktoś przychodzi do nas i mówi nam, że oto może dla nas to lub owo uczynić. Wtedy czyn tego człowieka byłby dla nas, ale nie byłoby dla nas jego istnienia. Człowiek uczyniłby to, co miał do uczynienia, i odszedłby. Pozostałby w tym istnieniu swoją własnością, jedynie jego czyn byłby dla nas.
Tymczasem u Chrystusa jest inaczej. Tam nie czyn, nie tylko czyn – samo istnienie jest dla nas. I to istnienie dla nas jest Jego miłością. Tego nie przeżywali ludzie, którzy stykali się z Chrystusem w Palestynie. Chrystus przychodził do nich i pytał: „Co chcesz, abym ci uczynił?”. A oni prosili: „Uzdrów”. Chrystus uzdrawiał i odchodził. Istnienie Chrystusa nie było dla nich, jedynie czyny były dla nich. Eucharystia przełamuje ten impas: tutaj samo istnienie jest dla mnie, dla człowieka. Chrystus niejako nie istnieje w sobie – cały istnieje dla mnie. O tyle, o ile ja jestem, On istnieje. Jest „dla nas” w samym swoim istnieniu. [Dlatego właśnie] Eucharystia jest ucieleśnioną miłością. Spożywając chleb i wino – Jezusa Chrystusa – dokonujemy tego siewu miłości w głąb naszych dusz. Miłość–substancja wchodzi w głąb naszych dusz i ma się teraz przejawić na zewnątrz.
Te dwa momenty Eucharystii – Eucharystii jako ofiary za nas i jako ucieleśnionej miłości – łączą się ze sprawą najbardziej zasadniczą. To jest właśnie sposób istnienia i działania żywego Chrystusa. To żywy Chrystus wtargnął nagle w głąb naszego konfliktu pomiędzy życiem a śmiercią. To On sam przyszedł – jako szczepienie nowego życia. Śmierć jest mocna, ale mocne jest także – mocniejsze niż śmierć – wszczepienie nowego życia. To życie jest tak mocne, że może być przeniesione przez bramę naszego skonania w stanie nietkniętym. Eucharystia jest zaczątkiem naszego zmartwychwstania. To sam Chrystus jest na dnie każdego z nas i my, o ile jesteśmy w Nim, o tyle przezwyciężamy własną śmierć. On po prostu po to przyszedł. Wszystko, co w Nim było, zmierzało właśnie do tego, by w to miejsce wkroczyć. Wszystko płynęło w tym kierunku: po to było i „słowo żywota”, i „pokarm żywota”, po to była i wiara, i miłość, i wszystko. Chrystus wytworzył w głębi człowieka jakiś potężny wiatr życia, wiatr, który przeniesie człowieka poprzez tragiczną bramę jego własnego skonania.
Ale w związku z problemem życia i zmartwychwstania pojawia się problem niezwykle tajemniczy, niezwykle istotny. Pojawia się pytanie: jak się rzecz ma ze sprawą naszego skonania? Okazuje się, że Chrystus dokonuje jeszcze jednej rewolucji: dokonuje zmiany natury ludzkiej śmierci. Poprzez to, że Chrystus umarł, i poprzez to, że jest ofiara Eucharystii, ludzkie skonanie nabiera najgłębszego sensu. Dzieło naprawy, jakie Jezus Chrystus przyniósł, objęło sobą rzecz najbardziej zadziwiającą: naprawę ludzkiej śmierci, jakiejś zmiany absurdu tej śmierci, wewnętrznego pogaństwa, które w śmierci jest zakorzenione.
Jezus Chrystus dokonuje tego przeistoczenia w ten sposób, że oto teraz właśnie przez śmierć człowiek osiągnie tajemnicze życie po niej. Śmierć w perspektywie czynu Jezusa Chrystusa staje się jakimś wielkim quasi–sakramentem. Wszystko zmierzało do tego, żeby tę śmierć przeistoczyć. Można powiedzieć, że śmierć Jezusa Chrystusa była sakramentem, która daje ludziom nowe życie. I teraz o tyle, o ile człowiek wchodzi w swoją własną śmierć, to i jego śmierć staje się jak gdyby sakramentem, który przybliża człowiekowi nowe życie. Chrystus unicestwia absurd ludzkiej śmierci. A unicestwia ten absurd w ten sposób, że wskazuje nam tak zwaną dobrą śmierć: śmierć, która niejako sama z siebie będzie dla człowieka źródłem tamtego życia. Judasz, który odszedł z wieczernika, nie przyjął pokarmu żywota i dlatego Jezus nazwał go „synem zatracenia”. Ale Judasz wszedł w dramat własnej śmierci. I nie możemy nic powiedzieć [o tym], co się z Judaszem w tym dramacie stało. Tak samo i u nas. Kto wejdzie w dramat swej własnej śmierci tak, aby z tej śmierci uczynić dobrą śmierć, to tak jakby przyjmował nowy sakrament, poza którym czeka go to tajemnicze Chrystusowe życie.

 

Co to znaczy – ta dobra śmierć? Co to jest? Otóż okazuje się, że śmiercią, ludzką śmiercią żądzą pewne naturalne dynamizmy, naturalne siły. Wystarczy poddać się tym dynamizmom tak, jak to uczynił Chrystusa na krzyżu, aby skonanie nie było unicestwieniem, lecz obumarciem ziarna przed nowym siewem, przed nowym wzrostem. Co to są za dynamizmy? Mówiliśmy na początku, że śmierć związana jest z doznaniem samotności. Kończą się ręce ludzi, wszyscy pozostają powoli na tamtym brzegu. Ale właśnie wtedy, gdy oddalają się od nas nasi bliscy – nasi przyjaciele, wszyscy ludzie – czy wtedy nie wyłania się przed nami ta wielka, wspaniała prawda, że to nie dla świata zostaliśmy stworzeni? Ta Augustyńska prawda, że „dla siebie nas Boże stworzyłeś”? [Myśmy w życiu o niej często zapominali], a tutaj, w momencie śmierci właśnie, uderza w nas ona z całą jaskrawością.
Chrystus odczuł kiedyś samotność śmierci: „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?”. I my też odkryjemy kiedyś samotność własnej śmierci. Ale w tej samotności własnej śmierci odkryjemy to, że nie dla świata, nie dla przyjaciół, nie dla najbliższych zostaliśmy stworzeni – lecz dla Boga. I to będzie początek czy też [raczej] koniec dojrzewania naszej wiary. Bo myśmy w życiu wiązali się z ludźmi i to wiązanie się z ludźmi nie pozwalało nam odkryć Boga obok nas. Wszystkiego żądaliśmy i wszystko chcieliśmy mieć od ludzi. A oto przychodzi śmierć i z nią przychodzi ta wielka prawda: nie od ludzi, nie dla ludzi zostaliśmy stworzeni. Jakiś inny świat przed nami majaczy. Dojrzewa w nas nasza wiara: wiara, bez której nie możemy osiągnąć tamtego życia, bo bez niej nie możemy osiągnąć pełni naszego człowieczeństwa.
Wiemy także, że śmierć wiąże się z cierpieniem. Ale czy cierpienie nie jest człowiekowi potrzebne? Czyż nie jest potrzebne po to, żeby człowiek przestał wreszcie w życiu grać cudze role, a był naprawdę sobą? Kiedy przychodzi cierpienie i pyta, jak się nazywasz, trzeba umieć podać mu swe własne imię. Dopiero wtedy, kiedy przyjdzie cierpienie w momencie śmierci, my stajemy się naprawdę sobą. Opadają z nas wszelkie gry, takie czy inne maski. W cierpieniu odkrywamy, zdobywamy siebie. I czy nie jest to nieodzowne po to, żebyśmy się znaleźli tam, po drugiej stronie skonania? Jeżeli znajdziemy się kiedykolwiek po tamtej stronie skonania, to znajdziemy się przecież tylko jako my, a nie jako ci, którzy grali takie czy inne role w życiu. Musimy się więc kiedyś wreszcie stać sobą.
Taki jest głęboki sens tego wchodzenia w cierpienie. Ono nie jest, jakby się pozornie wydawało, absurdalne, bo ono nas raz po raz ostatni stawia na nogi. Złudzenia muszą pozostać tutaj. I znowu cierpienie ujawnia swój najgłębszy sens w tym momencie. Wiemy, że śmierć przynosi ze sobą trwogę, przynosi strach. Wiemy o tym – boimy się śmierci. Ale czy strach i trwoga nie są w tym przypadku potrzebne? Zmuszają przecież człowieka do ucieczki, a ucieczka to nic innego jak szukanie własnej nadziei. Kiedyśmy byli bardzo mali i coś nas przestraszyło, to automatycznie szukaliśmy jakichś rąk, pod które moglibyśmy się skryć. I to był ten gest naszej ucieczki: szukanie rąk, wyciąganie rąk po ochronę. I czy to samo nie powtórzy się tutaj? Czy to nie jest potrzebne po to, abyśmy po raz ostatni wyszli z siebie, stracili siebie – aby zyskać siebie? Czy to nie jest potrzebne, aby ziarno raz jeszcze obumarło i potem dopiero nowe życie na nim wyrosło?
Chrystus na krzyżu pokazuje nam, jak mamy umierać. On w te wszystkie dynamizmy wszedł: i w tą samotność, i w tą trwogę, i w ten absurdalny ból. Wszedł i przeistoczył naturę śmierci. Bo ile razy my będziemy wchodzić w te dynamizmy, tak jak nam ludzkie siły na to pozwolą, nasza śmierć nie będzie końcem – będzie sakramentem nowego życia. I to jest to ostatnie, co Chrystus przyniósł: przeistoczenie ludzkiej śmierci, oderwanie absurdu od śmierci. My umieramy po Chrystusie nadal, i umierać będziemy, ale nasze umieranie nie będzie absurdalne. Będzie pełne sensu, tak jak pełne sensu jest obumieranie na wiosnę czy w jesieni ziarna, które za chwilę ma dzięki temu obumarciu nowym życiem zakiełkować. I właśnie do tego naturalnego dynamizmu śmierci Chrystusa przywiązuje swoje nowe życie.
To jest ta ostania szansa, którą mamy, którą miał Judasz… Wejść w śmierć tak, aby się jej poddać, i stworzyć po raz ostatni siebie, tak jak śmierć nam stworzyć pozwala. Tak jak On, Chrystus, zaszczepił przez swoją śmierć całej ludzkości nowe życie, ożywił Eucharystię, ożywił słowa żywota, ożywił sakrament pokuty, tak samo my przez naszą śmierć potrafimy od nowa ożywić siebie. Niech tylko nasza wolność w ostatnim momencie życia zechce wejść w dobrą śmierć, w ten nurt mądrego skonania, a wtedy poza bramą tego skonania spotkają nas miłujące ręce.
I to jest, moi drodzy, istota chrześcijaństwa: ciągłe, nieustanne dawanie życia, na różnych płaszczyznach. Ciągła propozycja dla człowieka, by ludzka wolność wybierała życie. Chrześcijaństwo to Chrystus, który wkracza w sam środek rozgrywającej się polemiki między życiem a śmiercią. Który wkracza na dno naszych dusz, aby tę polemikę rozstrzygnąć na rzecz życia, na rzecz istnienia – poprzez słowa, poprzez czyny, od urodzin aż do śmierci swojej, aż do zmartwychwstania. Wszystko było po to, by nam nowe życie zaszczepić, by polemikę między życiem a śmiercią raz na zawsze rozstrzygnąć. To są, moi drodzy, zawrotne perspektywy chrześcijaństwa.
Na samym początku tych rekolekcji obiecałem, że będę się wam starał pokazać, jak wyglądają nasze ludzkie sprawy w perspektywie spojrzeń Jezusa Chrystusa. Nie wiem, czy mi się to w pełni udało pokazać. Sądzę, że tylko w bardzo małym stopniu, bo my, moi drodzy, jesteśmy dopiero u progu rozumienia chrześcijaństwa. Dochodziły mnie słuchy, że to, co mówiłem, było bardzo trudne. Zaręczam wam, że to, o czym mówiłem, to znaczy chrześcijaństwo, Ewangelia jest jeszcze trudniejsza. I naszym wielkim błędem jest przekonanie, że my coś z tego rozumiemy. To jest nasz wielki błąd. Ja wiem, my widzimy, że ateiści nie rozumieją nas; ale zapominamy w tym kontekście, że my [sami] nie rozumiemy Jezusa Chrystusa. Myśmy jeszcze po dwóch tysiącach lat Ewangelii porządnie nie przeczytali. Stoi przed nami wielki problem rozumienia postaci Chrystusa, rozumienia Jego doktryny, rozumienia Jego kosmicznej potęgi. To wszystko dopiero się zaczęło! I dlatego radzę wam w tych sprawach zacząć od początku, od nowa. Powiedzieć sobie: nic nie rozumiem. Nie tylko wy, ja też! To są rzeczy olbrzymie, potężne. Wobec postaci Jezusa Chrystusa jesteśmy jak niemowlęta. Nasz rozmach życiowy wobec tamtego rozmachu wygląda jak gest człowieka sparaliżowanego. Nasza odwaga jest karykaturą tamtej odwagi. Doprawdy, my Chrystusa prawie nie rozumiemy! A gdy Go w którychś momentach rozumiemy, to mamy wielki kłopot, żeby zamienić to wszystko w słowa, żeby to wszystko jakoś wyrazić. Kto wykrył Chrystusowy rozmach życiowy, Jego szeroki siew, w którym jest On siewcą i ziarnem zarazem, ten, aby to wyrazić, musiałby mieć chyba pióro Dantego, pióro Rilkego, pióro Bergsona, umysł świętego Tomasza z Akwinu, Arystotelesa, serce może świętego Augustyna. I jak o tym wszystkim mówić?
Chrystus to postać o potężnych, kosmicznych rozmiarach. Jego życiowe cele są nadludzkie, Jego śmiałość jest wprost w niektórych momentach zatrważająca. Kiedy człowiek to czyta, to sam się boi powiedzieć, co tam widzi, takie to wszystko wielkie i potężne. A z drugiej strony, Jego „ludzkość” jest bardzo nasza, jest tak bardzo blisko nas i z nas. W tym kontekście jedno niech nam będzie wiadome: subiektywnie możecie mówić o Chrystusie, co chcecie, możecie nawet twierdzić, żeście od Niego odeszli, ale obiektywnie to nikt z was od Chrystusa nie odejdzie. Obiektywnie On będzie zawsze w was, w tej waszej walce między życiem a śmiercią. Chrystus dosięga was od każdej strony. Im głębiej w siebie wnikniecie, tym wyraźniej Go tam zobaczycie. Od problemu Chrystusa subiektywnie można odejść, można o Nim nie myśleć, ale nie można nie być w tym problemie. Od Jego życia nie ma wyzwolenia, ono czeka na nas wszędzie, w każdym okresie i na każdej płaszczyźnie naszego życia. On jest bliżej nas niż my samych siebie.