„Demokracja ani nie jest samoistnie oczywista, ani nie jest bezalternatywna. Ma wielu konkurentów i długą listę porażek na koncie. Demokracja w szczególności zawodzi tam, gdzie brakuje demokratów”, pisze Jakub Wygnański w analizie przygotowanej dla Laboratorium „Więzi”, Komitetu Dialogu Społecznego KIG i Fundacji Stocznia.
„Inny pomysł na demokrację” – taki tytuł nosi analiza przygotowana przez Jakuba Wygnańskiego i opublikowana m.in. na stronach „Więzi” na początku czerwca bieżącego roku. To ważny tekst, bo będący wynikiem przemyśleń nie tyle teoretyka, ile praktyka demokracji i dialogu społecznego. Jakub Wygnański, z wykształcenia socjolog, od wielu lat zaangażowany jest w budowanie społeczeństwa obywatelskiego i wspieranie tzw. trzeciego sektora. Za swoją działalność otrzymał m.in. Nagrodę Znaku i Hestii im. ks. J. Tischnera.
Zamieszczamy poniżej fragmenty jego analizy, zachęcając jednocześnie do odwiedzenia stron „Więzi” i przeczytania całości.
Można odczytać ten tekst jako pomysł na to, jak – nie tracąc czasu – dotrwać do kolejnych wyborów, które być może oddadzą władzę komuś innemu. W istocie jednak jego aktualność nie kończy się w dniu wyborów i nie taka jest jego zasadnicza funkcja. To nie jest instrukcja, jak wygrać wybory (choć być może jej zastosowanie ujawni czy stworzy pozytywne powody, dla których warto je wygrać). Poniższy sposób myślenia byłby aktualny nawet wtedy, gdyby w Polsce rządził kto inny. To jest bowiem pomysł raczej na to, jak w ogóle działać poza wyborczymi cyklami polityki i poza tradycyjnymi jej formami organizacyjnymi (a zatem partiami politycznymi) – żadnego z nich nie unieważniając, ale nadając im nowy sens i stawiając przed nimi wyższe oczekiwania z nadzieją, że przyniesie to dobroczynne skutki dla nich samych.
Wiele elementów kontekstu jest specyficznie polskich (w szczególności wymienione instytucje i tematy), ale podobny pomysł miałby zastosowanie w większości krajów, w których tradycyjny model demokracji (nie tylko „nieliberalnej”, ale też całkiem „liberalnej”) mierzy się z analogicznymi wyzwaniami. Ich wspólnym mianownikiem jest zawodność lub co najmniej ograniczoność tradycyjnych form zarówno demokracji przedstawicielskiej, jak i różnych form demokracji bezpośredniej. Trzeba szukać czegoś więcej, czegoś pomiędzy (trzeciej drogi?) – zarówno jeśli chodzi o mechanizmy demokratyczne, jak i realne zaangażowanie obywateli. Poszukiwanie trwają i o części z nich wspominam w tej propozycji.
Demokracje „bezwysiłkowe”, opierające się na czysto arytmetycznym zliczaniu głosów dla ustalenia większości, na odświętnych i rytualnych czynnościach (wybory co kilka lat) są nieodporne na różnego rodzaju defekty i wirusy. Demokracja ani nie jest samoistnie oczywista, ani nie jest bezalternatywna. Ma wielu konkurentów i długą listę porażek na koncie. Demokracja w szczególności zawodzi tam, gdzie brakuje demokratów. Istnieje nawet szereg przykładów na to, że demokracje – całkowicie demokratycznie – potrafią popełnić samobójstwo. W ciągu ostatniego stulecia daliśmy dowody, że demokracje nie uodparniają na konflikty, że toczą między sobą najkrwawsze wojny i że potrafią wynieść do władzy tyranów, którzy w żadnym innym ustroju nie mieliby na to nawet cienia szansy.
Dlatego konieczna jest nieco bardziej ambitna i bardziej kosztowna forma demokracji. Demokracja wysiłkowa, ale bynajmniej nie heroiczna. Uważam, że warto jej szukać, a poszukiwania takie trwają w wielu miejscach na świecie. Powinny też trwać w Polsce, bo tu również (może nawet bardziej niż gdzie indziej) są potrzebne. Nawet jeśli opisane niżej propozycje wydają się nierealne (zbyt wymagające, za trudne, po prostu naiwne – lista powodów może być długa), ciągle wierzę, że nawet jeśli ten tekst będzie tylko rodzajem zaczepki czy prowokacji, to wywoła on moment namysłu. A kto wie, może znajdą się tacy, którzy jednak zechcą spróbować realizować opisane tu pomysły. (…)
Zasadnicze wyzwanie (i zarazem szansa) polega na tym, że skoro mamy czas do wyborów, to warto go wykorzystać i mozolnie „wytwarzać” propozycje ważnych rozwiązań dotyczących polityk publicznych. Określam tym mianem cierpliwy, deliberatywny i partycypacyjny proces włączający różne środowiska. Nie będzie łatwo, bo złe nawyki polskiej polityki są mocno utrwalone. Mam wrażenie, że swoiście rozumiana polityczna prokrastynacja – robienie wszystkiego na ostatnią chwilę – stała się trwałą dolegliwością w życiu publicznym w Polsce. Tego rodzaju złe nawyki są najbardziej kosztowne w takich sytuacjach jak ta, z którą mierzymy się obecnie (czas kryzysu oraz nagłych i nieprzewidzianych zdarzeń). Ostatnie lata to, w mojej opinii, prawie całkowity uwiąd myślenia strategicznego, systemowego i państwowego – zarówno po stronie rządu, jak i opozycji, ale także wielu innych środowisk opiniotwórczych. Dominuje dryf, zamiatanie pod dywan, kosmetyka, bieżączka, kolejne „przykrywanie” jednych spraw drugimi.
Można i trzeba działać inaczej, ale wymaga to jednak nieco wysiłku. Trzeba zmagać się z naturalną, grawitacyjną tendencją do obniżania środka ciężkości. Niezbędne jest planowanie i koordynacja działań przeciw naturalnym przyrostom entropii. Innymi słowy, samo się nic nie stanie. Samo stać się może jedynie to, co już dobrze znamy. Potrzebne jest zatem jakieś postanowienie, akt woli, upór i cierpliwość. Potrzebny jest harmonogram ćwiczeń. Jeszcze niedawno myślałem o całym przedsięwzięciu tak, jak myśli się o diecie – zastanawiając się, ile ma potrwać (7-dniowa, miesięczna, 40-dniowa, więc dlaczego nie 800-dniowa?). Wiele osób myśli o diecie, odliczając czas do wakacji na plaży, na której trzeba się będzie pokazać. Można też tak myśleć o wyborach (tam też trzeba się pokazać), ale wiem już, że to zły trop.
Właściwie sens ma jedynie trwała zmiana nawyków (często mikronawyków), a ta nie kończy się za sto czy tysiąc dni. Teraz myślę o opisanych tu pomysłach nie w perspektywie 100 czy 1000 dni, ale raczej jako o propozycji kształtowania trwałych nawyków, które – właśnie przez ich ugruntowanie – mogą okazać się skuteczne. Nie chodzi nawet o całość opisanego tu przedsięwzięcia – z pewnością, jeśli coś z niego uda się zrealizować, efekt będzie inny niż to, co niżej opisuję. Chodzi o choćby poszczególne jego elementy. Jako przykład mogę podać wysłuchania publiczne, które po prostu z zasady powinny towarzyszyć przygotowywaniu ważnych projektów legislacyjnych. W tej propozycji jest zresztą wiele elementów, które powinny być uznawane za stałe fragmenty gry, które można stosować zarówno łącznie, jak i odrębnie.
Poza wspomnianymi rozmowami poniższy tekst jest również wynikiem procesu kolekcjonowania doświadczeń – zarówno sukcesów, jak i porażek. Znacznie częstsze niestety były właśnie doświadczenia porażki, straty i bezsilności. Znam wrażenie podrywania się do lotu, mobilizacji – a następnie opadania, zniechęcenia, porażki. Z tych doświadczeń wyłania się jednak wspólny pogląd, rodzaj postanowienia, że potrzebny jest jakiś nowy, inny pomysł na demokrację, że niezbędny jest systematyczny, długofalowy, produktywny, możliwie partycypacyjny proces, który pozwoli nam wydostać się z pułapki, w której znakomita większość obywatelskiej energii zużywana jest niemal wyłącznie na działania reaktywne i defensywne. (…)
Demokracja w swojej najprostszej, bezwysiłkowej, roszczeniowej formie to ustrój, który słusznie krytykował Sokrates – jako ten, w którym „kosmetyka jest ważniejsza niż gimnastyka, a erystyka ważniejsza niż polityka”. Zadziwiająco trafna konstatacja mimo upływu prawie 2,5 tysiąca lat. Ten rodzaj sceptycyzmu co do demokracji przenosi się kolejno na uczniów Sokratesa – Platona, a później Arystotelesa. Ten ostatni zdefiniował w „Polityce” sześć możliwych ustrojów. Można je przedstawić jako trzy pary rozwiązań dobrych i złych (prawych i nieprawych) – zależnych od tego, jak liczni są rządzący oraz jakie motywacje towarzyszą im w sprawowaniu władzy. Tak więc rządom jednostek odpowiada para monarchia–tyrania. Rządy nielicznych to para arystokracja–oligarchia. A rządy wielu to para politeia–demokracja.
Niektórych może zaskakiwać, że demokracja umieszczona jest po stronie ustrojów złych. Dlaczego? Upraszczając, argumentacja jest następująca. W oligarchii złe jest nie to, że rządzą w niej nieliczni, lecz fakt, że owo wybraństwo jest wynikiem nie cnót (jak dzieje się w „dobrej” arystokracji), lecz majątku. Innymi słowy, oligarchia jest zła, bo rządzą w niej nieliczni bogaci. Demokracja też jest jednak zawodna, bo rządzą w niej liczni, ale… biedni. Rzecz jasna, bieda nie ujmuje im cnoty, ale czyni ich podatnymi na to, żeby swoje preferencje wyznaczać oczekiwaniami prezentów, redystrybucji, igrzysk – ogólnie rzecz biorąc, uzależniać je od zaspokajania swoich indywidualnych potrzeb.
Za optymalny ustrój dla republiki Arystoteles uznaje ową lepszą siostrę demokracji – nazywa ją politeia. To też demokracja, tylko ta „dobra”. Jej podstawą jest istnienie czegoś na kształt klasy średniej – wyodrębnionej nie tylko w wymiarze majątkowym, lecz właśnie obywatelskim. Chodzi o osoby praktykujące cnoty obywatelskie (umiar, męstwo, prawdomówność, roztropność, wielkoduszność, sprawiedliwość). Warto podkreślić, że cnoty to nie to samo co wartości. Cnota zawsze pochodzi z osobistego wyboru, wysiłku i ćwiczenia. To przymioty osobiste. Winy za ich brak nie da się zrzucić na innych. Istotne jest to, że cnoty mogą być wspólne dla osób, które różnią się co do wyznawanych wartości. To ważna wskazówka.
Dziwić może czytelników, że poważam się tu na kwestionowanie „immanentnego” dobra demokracji. Trzeba jednak pamiętać, że demos (lud) może w pewnych okolicznościach okazać się kapryśnym tłumem, nieomal motłochem oczekującym jedynie chleba i igrzysk (wariant rzymski z czasów, kiedy Republikę zastąpiło Cesarstwo). Nadzieję daje to, że możliwy jest jednak również wariant ateński: politeia może w nim wydobyć ze swych uczestników lepszą cząstkę – troskę i namysł nad sprawami publicznymi (to obywatele ze słynnej mowy Peryklesa, w której wychwala zalety ateńskiej demokracji).
W tej samej mowie Perykles określa ludzi, którzy troszczą się wyłącznie o swoje sprawy (po grecku: idiotes) jako bezużytecznych. Stąd właśnie wywodzi się niepochlebne słowo „idiota” (oznacza oddzielność, skupienie na sobie). Owa koncentracja na sobie samym, ów szczególny uwiąd transcendencji – nieuznawanie spraw większych niż my sami – towarzyszy ludziom od zawsze. Do idiotes Peryklesa podobny jest człowiek masowy, którego mniej więcej 100 lat temu celnie opisał José Ortega y Gasset w „Buncie mas”. To człowiek, który zawsze będzie domagał się więcej, który prawie wszystko chce traktować jako osobiste uprawnienie i roszczenie oraz bardzo niechętnie przyjmuje zobowiązania na rzecz innych. (…)
W świetle tych przydługich wywodów staje się jasne, o jaką polityczność chodzi w tym projekcie i jak bardzo różni się ona od potocznego rozumienie polityki jako partyjnego sporu – swoiście rozumianego konkursu piękności, którego istotą jest często iluzja i uwodzenie. Oczywiste też staje się, że zaangażowanie w takie przedsięwzięcia (skoro wymaga wysiłku i nie wypłaca nagród) nie będzie miało masowego charakteru, ale też nie jest to warunek jego sukcesu. Tu jeszcze raz przywołam analogię do ruchu konsumenckiego. Nie musi on być masowy – musi mieć jednak choćby niewielką liczbę osób naprawdę zdeterminowanych w swych działaniach. To wystarczy, żebyśmy my wszyscy – jako konsumenci – mogli skorzystać z ich wysiłków. W całym przedsięwzięciu ważniejsza więc niż ilość zaangażowanych jest jakość zaangażowania.
Cały tekst Jakuba Wygnańskiego można znaleźć tutaj.