„Ktoś, kto chciałby dziś budować jakikolwiek urząd w oparciu o monopol informacyjny, wcześniej czy później przegra – taki monopol jest nie do utrzymania. Ale to nie znaczy, że w naszej cywilizacji nie powstają zamknięte kręgi informacyjne, które traktują informację jak pokarm: przyswajają jedynie tę, która im smakuje”, pisał ks. Tischner w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych.

 

Publikujemy fragment szkicu „Wiara w godzinie przełomu”, który Tischner napisał dla paryskiej „Kultury” latem 1998 roku. Tekst nosił pierwotnie tytuł: „Ewangelia nadzieją czy wspomnieniem?”. Autor pisał w nim o zewnętrznych i wewnętrznych wyzwaniach, z jakimi musi się zmierzyć w naszych czasach Kościół katolicki. Opisywał m.in. przenikający do wnętrza Kościoła podział społeczeństwa na „systemy względnie izolowane” (dziś powiedzielibyśmy: bańki informacyjne) czy brak odporności Kościoła na pokusy płynące ze strony władzy. Oto fragment rozdziału poświęconego zagrożeniom zewnętrznym:

Niedawno ukazało się nowe wydanie książki Leszka Kołakowskiego: „Świadomość religijna i więź kościelna”. Jest to praca wielce pouczająca. Dotyczy sytuacji religijnej w Niderlandach po zwycięstwie Reformacji. Pokazuje wewnętrzne napięcia Kościołów zreformowanych: z jednej strony mówi o ucieczce od urzędu, który przypominałby Kościół katolicki, z drugiej – o budowaniu nowych urzędów, których inkwizytorskie zapędy okazują się jeśli nie większe, to co najmniej równe katolickim. Gdzieś między jednym a drugim plącze się wiara mistyków, niezależna i indywidualna, otoczona podejrzeniami wszystkich. Przed laty mówiło się, że ta książka jest metaforycznym przedstawieniem rozkładu komunizmu. Dziś może być ona potraktowana jako historyczne wprowadzenie do zrozumienia sytuacji w polskiej religijności.

Reformacja dokonała niezwykłego kroku: zakwestionowała urząd jako instytucję pośredniczącą w absolutnym wyborze. Bóg nie ogranicza swego miłosierdzia miłosierdziem „funkcjonariuszy”. Bóg sam wybiera, sam się objawia, sam zbawia. Człowiek, który bierze do rąk Biblię, otrzymuje bezpośrednio światło Ducha Świętego, potrzebne do jej rozumienia i stosowania. Dzięki wynalazkowi druku i zerwaniu z monopolem łaciny Biblia mogła znaleźć się w rękach każdego jako tako wykształconego człowieka. Oczywiście, otwarło to pole dla swawoli interpretacyjnej. Czy jednak swawola ta była większa niż przedtem, gdy interpretacje musiały służyć bezpośredniemu lub pośredniemu uznaniu władzy urzędu? Poza tym swawola miała jednak granice. Jedne z nich pochodziły z metod naukowych, które stały się nieodzownym elementem badań nad Słowem, inne – z obecności wspólnoty. Interpretacje Biblii dokonywały się mimo wszystko w ramach pewnej wspólnoty. Horyzont duchowy wspólnoty był nadal horyzontem rozumienia Słowa. I choć nie była to już wspólnota „rzymska”, to jednak była to wspólnota.

Zastanawiając się nad tym, jaką rolę w zwycięstwie Reformacji odegrał wynalazek druku, można przy okazji zapytać, jakie znaczenie dla przyszłości wiary może mieć nowa, multimedialna cywilizacja. Ktoś, kto chciałby dziś budować jakikolwiek urząd w oparciu o monopol informacyjny, wcześniej czy później przegra – taki monopol jest nie do utrzymania. Ale to nie znaczy, że w naszej cywilizacji nie powstają zamknięte kręgi informacyjne, które traktują informację jak pokarm: przyswajają jedynie tę, która im smakuje. Ktoś czyta tylko gazety sportowe, ktoś inny wyłącznie „Gazetę Wyborczą”, ktoś jeszcze inny z całego serwisu kilkudziesięciu telewizji wybiera samą muzykę. Dobrym przykładem jest Radio Maryja. Tysiące ludzi żywią przekonanie, że tylko tu „mówią prawdę”. Mimo postępów demokratyzacji życia społecznego, rośnie rozpiętość między „systemami względnie izolowanymi”. Rozpiętość ta przenika również do Kościoła. Jedni, aby ocalić wiarę, radzą zamknąć oczy i zatkać uszy, inni – na przykład arcybiskup Józef Życiński – komputeryzują diecezję.

Nowoczesna technika jest formą, która domaga się treści. Im większa formalizacja, tym bardziej kategoryczne wołanie o treść. Wołanie to jest szansą dla tej wersji wiary, która nie uległa formalizacji.

Zapytałem: czy możliwa jest wiara poza urzędem? W zasadzie tak. Można „poczuć się wybranym” przez Boga do życia pustelniczego, uciec od świata na pustynię, zamknąć się w jaskini, wyjść na słup i czekać na kruka, który ukradnie kawałek chleba grzesznikowi, a przyniesie świętemu. Dziś nie ma już tak skrajnych wyborów, ale też trudniej o pustynię, której by nie wytropili ekolodzy. Są jednak podobne wybory na krótszy dystans. Wtedy ucieka się od niedzielnej Mszy świętej w lasy i góry, nad morza i jeziora, by tam „poczuć się bliżej Boga”. Nie ma tam, co prawda, Eucharystii, ale nie ma też ludzi: piskliwych dewotek, świeżo nawróconych komuchów, kandydatów na posłów z ramienia ugrupowań chrześcijańskich, którzy „muszą się pokazać”, rodzin z wiecznie płaczącymi dziećmi, durnego kazania i pełnego namaszczenia zbierania składki. Dzisiejsza polska wspólnota może być czasem trudna do strawienia. Stojąc kiedyś za ołtarzem w jednym z kościołów krakowskich i mówiąc: „Przekażcie sobie znak pokoju”, odkryłem w sobie brzydkie zadowolenie: „Jak do dobrze, że nie muszę przekazywać znaku pokoju tym wszystkim komuchom i kandydatom na posłów z Bożej łaski. Wystarczy, że – ot tak, symbolicznie – uściskam dłonie samym ministrantom”. Wyznaję to ze skruchą, ale czy to moja wina, że nie ma we mnie ani cienia skłonności masochistycznych?

Odejście od wspólnoty religijnej może się kończyć poza Kościołem, poza religią. Jest wiele możliwości. Jedną z nich nadal stanowi romantyczny i pewny siebie indywidualizm w duchu Maxa Stirnera. Inną – indywidualizm tragiczny Alberta Camus czy wręcz rozpaczliwe osamotnienie Jeana Paula Sartre’a. Są także surogaty religijnej wspólnoty – od nacjonalistycznej po rasistowską – każda ze swoim bóstwem i swoją kapliczką. Wszystko to wymagałoby odrębnego opracowania.

Spróbujmy jednak pozostać w Polsce. Co jest dziś naszym szczególnym problemem? Jest nim wyzysk religii do celów politycznych. Idzie o to, by budować wspólnoty polityczne oparte na więziach religijnych. Religijne uznanie i wybranie ma się stać fundamentem uznania politycznego. Polityka wtargnęła do wnętrza kościołów. Podziały i spory polityczne przeniknęły w głąb religii. Ośrodkiem nieporozumień są „prawa człowieka”. Prawa „Polaka–katolika” muszą być na polskiej i katolickiej ziemi większe niż „prawa człowieka”. Tak rodzi się „katolicyzm polityczny” – katolicyzm, którego znaczenie określa bliżej dialektyka dążeń do władzy.

Zobaczmy, jak wygląda mechanizm powstawania i legitymizacji tej postawy.

Na początku są niezadowoleni. Niezadowolenie bierze się najczęściej z upokorzenia. Polska transformacja ustrojowa dokonywała się bez przelewu krwi, ale nie bez wzajemnego poniżania i upokarzania. Są ludzie, którzy czują się upokorzeni przez zdobywców władzy: koledzy zdobyli władzę i nie podzielili się nią. Upokorzyli ich również komuniści, którzy wprawdzie stracili władzę, ale zdobyli bogactwo i także się nim nie podzielili. Na dodatek przyszła „gruba kreska”, ogłoszona przez katolickiego premiera. To także upokorzyło, ponieważ spowodowało, że „przestępcy chodzą po ulicach i się śmieją”. Potem liberałowie dogadali się z komunistami i dziś razem „manipulują” mediami. Jedynym „głosem prawdy” okazuje się dla wielu zawiedzionych Radio Maryja i związany z nim „Nasz Dziennik” (a częściowo także krakowski tygodnik rodzin katolickich „Źródło”).

Taki był początek, a jaki jest owoc?

Weźmy pod uwagę konkretny przykład. Jakiś czas temu powstał zespół wspierający poczynania „Radia Maryja” i odpierający zarzuty jego krytyków. Przewodniczący tego gremium profesor Janusz Kawecki mówił, że „Zespół liczy 23 osoby, wśród których są członkowie Akademii Nauk, profesorowie, pracownicy nauki, redaktorzy”, zaś dzięki niemu przełamany został w mediach monopol jednostronności, „nie dopuszczający alternatywy lub nawet dyskusji (…). Poznaniu tego drugiego punktu widzenia z pozycji katolickiej i narodowej pomaga właśnie Radio Maryja”. Szuka się więc alternatywy dla postkomunizmu i liberalizmu. Co w tym złego? Czyż nie jest to zadanie każdego polityka? Na razie wszystko w porządku. Zapytajmy jednak, gdzie się ową alternatywę znajduje. Znajduje się ją w tradycji „polskiej i katolickiej”. Teraz już sypią się konkretne „rozwiązania”. Prywatyzacja czy rozkradanie majątku narodowego? Reforma rolnictwa czy poszerzanie obszaru nędzy? Reforma górnictwa czy stwarzanie rynków zbytu dla górnictwa niemieckiego? Wstąpienie do Europy czy nowy rozbiór Polski? Czy zbliżenie do Zachodu, czy do Rosji? Wreszcie ostatnia „alternatywa”: dlaczego w Oświęcimiu na żwirowisku ma stać tylko jeden krzyż, jeśli może ich tam być wiele?

Szczególnie godna uwagi jest nazwa, jaką się posługuje owo gremium: „Zespół Wspierania Radia Maryja w Służbie Bogu, Kościołowi, Ojczyźnie i Narodowi Polskiemu”. Z samej tej nazwy wynika, że odtąd każdy, komu nie spodoba się Radio i wymyślane w nim „alternatywy”, będzie miał do czynienia nie tylko z członkami „Zespołu Wspierania”, ale także z Narodem, Ojczyzną, Kościołem i Bogiem.

Co jest dziś zagrożeniem polskiej religijności? Właśnie to: manipulowanie transcendentnym wybraniem do celów politycznych. Kiedyś mówiło się: „gdyby nie było religii, należałoby ją stworzyć”; ponieważ religia pomaga utrzymać w ryzach dzikie społeczeństwo. W Polsce religia jest. Skoro jest, należy jej odpowiednio użyć.

Tak oto polityczne, a nawet partyjne My zaczyna zagarniać dla siebie My Kościoła. Co w tej sytuacji robi Kościół? Oczywiście, stara się o tożsamość, o autonomię. Nie przychodzi to łatwo, ponieważ łatwiej przychodzi mu zwalczanie wrogów niż nadgorliwych przyjaciół. Kościół w Polsce przywyknął do prześladowań i nie widzi w nich dla siebie specjalnego niebezpieczeństwa. Nie zdążył jednak – z historycznych względów – przywyknąć do politycznych pieszczot, a dziś to one są jego największą groźbą.

 

Cały szkic można znaleźć w wydanej w marcu tego roku książce „To co najważniejsze” – zbierającej 21 tekstów Tischnera na XXI wiek (w wyborze Wojciecha Bonowicza). Książkę, z atrakcyjnym rabatem, można zamówić tutaj.