„Prawdą jest, że aby odkryć Boga, trzeba popatrzeć na Boga przez człowieka. Ale prawdą jest także coś odwrotnego: że aby odkryć człowieka, trzeba popatrzeć na niego poprzez Boga, którego się ma w sercu. Bo i ja mam wewnętrznego nauczyciela, i ty masz wewnętrznego nauczyciela, i jesteśmy pouczani, jakimi drogami mamy trafić do siebie”. Życząc wszystkim naszym Czytelniczkom i Czytelnikom Dobrych Świąt, podajemy do przemyślenia konferencję ks. Tischnera z tomu „Rekolekcje paryskie”.

Konferencja, której fragmenty publikujemy poniżej, została wygłoszona podczas rekolekcji prowadzonych w Paryżu u ojców pallotynów 8 marca 1991 roku. Całość zatytułowaną „Na drodze do człowieka” można znaleźć w tomie „Rekolekcje paryskie”, który ukazał się ostatnio nakładem Znaku.

[Święty Augustyn] zaproponował nam taki obraz wychowania. W dialogu O nauczycielu zastanawia się święty Augustyn, zresztą za Platonem, czy można człowieka nauczyć albo czy można mu przekazać taką prawdę, której by on już w sobie nie nosił. Jego odpowiedź jest negatywna: człowiekowi można jedynie uświadomić prawdę, którą sam w sobie nosi. Człowiek jest ogromną skarbnicą prawd. Można mu uświadomić te prawdy, które w nim tkwią, ale nie można mu przekazać czegoś istotnie nowego. Święty Augustyn powiada, że każdy z nas ma w sobie „wewnętrznego nauczyciela”. Tym nauczycielem jest sam Chrystus; mieszka w naszej duszy i pozwala nam rodzić prawdy, które Bóg sam w naszym sercu złożył.

Ten obraz świętego Augustyna daje do myślenia. On ustawia nasz stosunek do drugiego człowieka. Zanim dotkniemy drugiego człowieka słowem czy gestem, musimy wierzyć, że jest to ktoś więcej niż człowiek, że nosi w sobie wewnętrznego nauczyciela, z którym my jakoś współdziałamy albo czasem mu przeszkadzamy. Człowiek ma wypisane w sercu swoje przeznaczenia. Przeznaczenia te nie przekreślają jego wolności. Wręcz przeciwnie, one określają jego wolność. Chrystus powiedział o sobie, że „idzie przez życie, jak o Nim napisano”. Każdy z nas idzie przez życie, jak o nim napisano.

To bardzo ważne, abyśmy widzieli Boga w drugim człowieku. Ale aby widzieć Boga w drugim człowieku, trzeba mieć tę świadomość, że się samemu ma Boga w sercu. To bardzo piękne słowa: mieć Boga w sercu. „Człowieku, ty nie masz Boga w sercu” – [tak] czasem człowiek wyrzuca [drugiemu] człowiekowi. Albo chwali człowieka za jego serce, w którym mieszka Bóg. Dzięki temu Bogu w moim sercu ja mogę odkryć Boga w sercu drugiego człowieka. Te dwie prawdy ściśle się ze sobą łączą. Można powiedzieć, że na tyle. na ile odkrywam Boga we własnym sercu, jestem też zdolny odkryć Boga w sercu drugiego człowieka.
Ale zanim zgłębimy nieco bardziej tę prawdę o Bogu w sercu drugiego człowieka, spróbujmy uświadomić sobie sprawy banalne, ale takie sprawy, które z całą pewnością stały się już naszym udziałem. Przede wszystkim prawdą jest, że można w drugim pobłądzić. To znowu bardzo piękne powiedzenie: pobłądzić w drugim. Oto człowiek przychodzi, otwiera się przede mną, ja wchodzę w tę jego przestrzeń, patrzę na jego myśli, jego przeżycia, jego wspomnienia, wsłuchuję się w głos jego duszy – i gubię się w tym wszystkim. Chciałbym mu pomóc, wydaje mi się, że nie ma nic prostszego, jak pomóc drugiemu człowiekowi, a potem okazuje się, że rzeczy najprostsze stają się najtrudniejsze. Nie wiem, czy przeżyliście kiedyś takie doświadczenia. Tak prosto i tak łatwo wyciągnąć człowieka z topieli. O nic więcej nie chodzi, jak tylko o to, żeby coś tam zrozumiał, żeby zrozumiał coś, co wszyscy rozumieją. Ale właśnie to małe jest niemożliwe i wtedy człowiek się czuje „pogubiony w drugim” – nawet nie z drugim, ale właśnie w drugim, i trzeba czasem całych lat, żeby z tego pogubienia jakoś się wycofać. Zazwyczaj po takiej przygodzie pogubienia przychodzi okres zamknięcia albo wycofania się. Człowiek już nie wchodzi drugi raz. Choćby nie wiem jak się przed nim otwierali, choćby nie wiem jak go zapraszali, człowiek nie wchodzi. Stoi u bram duszy drugiego człowieka i nie ma ochoty przeżyć tych zawodów, które już przeżył.

Jest jeszcze trzecia postawa, która jest następstwem takiego pogubienia: to jest próba zapanowania nad człowiekiem, wielka pokusa władzy nad drugim człowiekiem. Nie wiem, czy czujecie w sobie tę pokusę. Zawsze się czuje, tylko jest problem – jak? Jakimi metodami osiągnąć panowanie nad drugim człowiekiem? Ale to jest bardzo niebezpieczna pokusa. A dlatego niebezpieczna, że ona przekreśla wewnętrznego nauczyciela, który jako jedyny ma władzę nad człowiekiem. (…)

Wydaje mi się, że dla nas dzisiaj trzy prawdy są szczególnie ważne, jeśli chodzi o tę sprawę uczenia się drugiego człowieka. Pierwsza prawda kojarzy mi się z postacią Abrahama. Ściślej mówiąc, kojarzy mi się z tą sceną, kiedy to Abraham usłyszał od Boga, iż nieprawość Sodomy i Gomory wzniosła się aż do nieba i Bóg postanowił zniszczyć te miasta. Co robi Abraham, który słyszy taką zapowiedź? (…) Abraham staje się orędownikiem ludzi, orędownikiem miast. (…) Myślę, że coś podobnego można odnieść do indywidualnego człowieka. „Jakże Ty chcesz karać tego człowieka Boże? A może w tym człowieku jest pięćdziesiąt procent sprawiedliwości, a tylko pięćdziesiąt grzechu? A może czterdzieści pięć, a może trzydzieści, a może tylko pięć procent?” Ważna jest tutaj postawa Abrahama. Abraham, stworzenie Boże, broni inne stworzenia Boże przed karą Boga.

W dzisiejszym świecie utrwaliła się postawa odwrotna: jesteśmy raczej świadkami rosnących skarg na Boże stworzenie. Nawet w modlitwie jest ta skarga obecna: „Boże stworzyłeś ten świat, dałeś mi ręce i nogi, ale jak mogłeś pozwolić, żebym ja nogę złamał, rękę zwichnął, przecież to jest skaza na Twoim stworzeniu”. To tak, jakby komuś dać do oglądania arcydzieło i patrzący na arcydzieło cieszył się, że może wynaleźć skazę na tym arcydziele. Ludzie zamiast być orędownikami stworzenia, stają się donosicielami Boga. Donos na stworzenie jest zawsze donosem. Ludzie nauczyli się na siebie donosić – i teraz przerzucają to samo na stosunek do Pana Boga i także stają się donosicielami Boga.

Kiedy przyjrzymy się bliżej Ewangelii, widzimy, że niemal zawsze przy jakimś cudzie, który Chrystus czynił, znalazł się jakiś orędownik. Kana Galilejska – trzeba było Matki Bożej, która powiedziała: „Wina nie mają”, żeby stał się cud. Młodzieniec z Nain, wskrzeszenie – szła matka za zmarłym, wdowa, gdyby nie jej orędownictwo, nie byłoby cudu. W przypadku Łazarza jest lament, płacz jego siostry. Nawet Chrystus – Chrystus, który umiera – wygląda na to, jakby potrzebował orędownictwa ze strony ludzi, żeby zmartwychwstać. Na świecie dzieje się bardzo wiele dobra. Ale jest jakaś ilość dobra, która jest uzależniona od orędownictwa człowieka. I to jest chyba zrozumiałe. Bo sytuacja jest prosta: Bóg, który słyszy modlitwę, nie chce przecież być gorszy od człowieka – od Abrahama, od tego, który oręduje. Jest przecież jakiś taki „wyścig serc” – serca Boga z sercem człowieka – i serce Boga nie pozwoli na to, ażeby „prześcignęło go” w dobroci serce człowieka.

Dlatego orędownictwo jest niezwykle potrzebne. Powiedziałbym nawet, że stajemy dziś przed koniecznością głębokiej zmiany naszej mentalności. Kiedy zagłębimy się na przykład w polską prasę, nawet tę katolicką, to raz po raz natrafiamy na jakąś skargę, na jakiś donos do Boga na człowieka. Zaraziliśmy się podejrzliwością, jesteśmy często „mistrzami podejrzeń”. Oczywiście, donos to przykra sprawa, dlatego zazwyczaj mówi się o skargach. Skarżymy Bogu na jego stworzenia. To bardzo nieładne zajęcie. I dlatego pierwszym krokiem do człowieka jest próba orędownictwa za nim. Człowiek potrzebuje tego orędownictwa. Poza tym przecież my także [go] potrzebujemy. Uczmy się orędować za człowiekiem, aby i za nami mógł ktoś orędować.

Ale orędownictwo to coś szczególnego. Mianowicie orędownictwo jest możliwe tylko w pewnej prawdzie. Kiedy Maria mówi: „Wina nie mają”, to oni tam naprawdę wina nie mają. Chodzi o to, ażeby tego człowieka, za którym mamy orędować, widzieć w jego prawdzie. To niesłychanie trudne – zobaczyć człowieka takim, jakim on jest. A jeszcze trudniej mu to powiedzieć. A już prawie niemożliwe często – przekonać go o tym. I dlatego sprawa jest niesłychanie delikatna i wymaga wielkiej mądrości i umiejętności. Musimy przecież sobie zdać sprawę z tego, że wszyscy żyjemy jakimiś złudzeniami. Często nawet tak jest, że gdyby nie złudzenia, to nasze życie byłoby niemożliwe do przeżycia. Często złudzenia stają się punktem wyjścia jakiegoś przedsięwzięcia i potem trzeba całych lat, żeby złudzenie z nas opadło. Historia człowieka to właściwie historia ogołacania go z rozmaitych złudzeń. Złudzenia są najczęściej przyjemne. Gdyby nie były przyjemne, to nie kleiłyby się do naszej duszy. (…)

Dla mnie osobiście od szeregu lat taką nicią przewodnią w refleksji nad człowiekiem są słynne słowa świętego Pawła: „dobra, którego chcę, nie czynię, a czynię zło, którego nie chcę”. Święty Paweł zaczyna te słowa: „Nieszczęsny ja, człowiek…” I ile razy mam na tyle czasu i skupienia, i siły, żeby w rozmowie z drugim człowiekiem, zwłaszcza w dramatycznych momentach, uprzytomnić sobie słowa świętego Pawła, tyle razy mogę powiedzieć, że istnieje jakieś porozumienie pomiędzy mną a tym, z kim rozmawiam. Bo w sumie człowiek jest nieszczęsny. I nieszczęsny z powodu tego dramatu niesamowitego – że dobra, którego chce, nie czyni, a czyni zło, którego nie chce. I że w tym czynieniu i nieczynieniu człowiek potrzebuje i rady, i pomocy, a przede wszystkim potrzebuje zbawienia.
I to byłby jakby drugi etap naszego rozumienia człowieka. Pierwsza sprawa – próba orędownictwa. A druga sprawa – to po prostu ten święty Paweł.
A trzecia sprawa wiąże się bardzo głęboko z ostatnimi odkryciami polskiego chrześcijaństwa. Mam na uwadze oczywiście księdza Jerzego Popiełuszkę. O ile pamiętam, mówiłem już chyba nawet w tym kościele na ten temat, ale wydaje mi się, że nic mądrzejszego nie powiem, jak właśnie to, co dotyczy jego postaci. Bo wydaje mi się, że jego postać jest wielka nie tylko przez męczeństwo – bo to jest zrozumiałe – ale jest wielka także przez zasadę, w imię której poniósł to męczeństwo. I on nam tę zasadę wyraźnie uprzytomnił. Chodzi o zasadę świętego Pawła: „zło dobrem zwyciężaj”. Sformułowana tak, jak ja ją teraz tu cytuję, ta zasada brzmi abstrakcyjnie. I ja też tę zasadę miałem za abstrakcję dopóty, dopóki nie uprzytomnił mi jej swoim męczeństwem ksiądz Popiełuszko.

Bo na czym sprawa polega? Zasada dotyka najgłębszej tajemnicy dobra i zła. Mówi się, że zło to pewna nicość otaczająca człowieka. Zło to na przykład kłamstwo, wokół którego się obracamy. Zwłaszcza tamte czasy były czasami ogromnego kłamstwa. Zło to niesprawiedliwość, która dotyka narodu, niezasłużone cierpienie. Zło to zniewolenie. I teraz u księdza Jerzego to zło staje się okazją do twórczego czynu. Tam, gdzie jest kłamstwo, tam prawda nabiera szczególnej wartości. Tam samo powiedzenie „dwa plus dwa jest cztery” jest rewelacją, bo na świecie kłamstw pojawia się nagle jakieś światło, które już jest kierunkiem. I teraz trzeba powiedzieć, że od zła, czyli od kłamstwa, do prawdy nie ma prostego przejścia. To znaczy nie jest tak, że ze świata kłamstwa można by było drogą jakiegoś logicznego wnioskowania przejść do świata prawdy. Aby przejść do świata prawdy, trzeba człowieka. Ten człowiek musi podjąć wewnętrzną decyzję, że będzie inaczej – i ta decyzja właściwie znikąd się nie bierze, bierze się tylko i wyłącznie z jego wewnętrznej wolności.

Coś podobnego miało miejsce także w Oświęcimiu z ojcem Maksymilianem. Dobro, które tworzy się na świecie zła, tworzy się właściwie z niczego. Bo przecież nie można powiedzieć, że zło jest tworzywem dobra, jest jego przyczyną, jest jego racją. Znowu święty Augustyn powiedział tak: że człowiek został stworzony po to, aby mógł zaistnieć jakiś początek, initium. Człowiek to jest ktoś, ktoś to jest initium, to jest początek. Decyzja księdza Jerzego jest początkiem. Człowiek został stworzony, aby mógł zaistnieć jakiś początek. Człowiek nie ma mocy tworzenia rzeczy z niczego. Może sobie krzyczeć nad światem: „Stań się!”, ale się nie stanie. Z niebytu do bytu nie ma przeskoku; człowiek jest bezsilny. Ale jest sfera o wiele ważniejsza niż byt i niebyt – to jest sfera dobra i zła. I tutaj człowiek może być twórcą, może być artystą, który tworzy arcydzieło. Tworzy z wewnętrznej wolności – a zło, które go otacza (to kłamstwo), jest jedynie okazją do tego, aby dobro zaistniało. I wydaje mi się, że wnieśliśmy we współczesne chrześcijaństwo szczególnie to jedno odkrycie: że zło można i należy dobrem zwyciężać. I teraz chodzi o to, abyśmy to odkrycie wnieśli w nasze życie, życie codzienne, no a przede wszystkim – życie społeczne, które dzisiaj w Polsce jest niesłychanie zaśmiecone, zaśmiecone rozmaitymi okolicznościami.

Wydaje mi się więc, moi drodzy, [że to są] te trzy proste wskazówki na drodze do człowieka: próba jakiegoś orędownictwa; próba prawdy, tej prawdy ewangelicznej o nieszczęściu ludzkim, które na tym polega, że [człowiek] czyni zło, którego nie chce, a nie czyni dobra, którego chce; no i ta ostatnia, niezwykła próba przemieniania we własnej duszy zła w dobro – kłamstwa w jakąś prawdę, nienawiści w jakąś miłość, ducha odwetu w ducha przebaczenia. To bardzo delikatna sprawa, bardzo trudna, ale na tym właśnie polega historia naszego serca. Bo prawdą jest, że aby odkryć Boga, trzeba popatrzeć na Boga przez człowieka. Ale prawdą jest także coś odwrotnego: że aby odkryć człowieka, trzeba popatrzeć na niego poprzez Boga, którego się ma w sercu. Bo i ja mam wewnętrznego nauczyciela, i ty masz wewnętrznego nauczyciela, i jesteśmy pouczani, jakimi drogami mamy trafić do siebie. (…)