Prof. Stefan Swieżawski w ośrodku opieki "Tabita" w Konstancinie, pażdziernik 2003 r. (Fot. W. Bonowicz).Prezentujemy wywiad, jakiego prof. Swieżawski, laureat Nagrody Znaku i Hestii im. ks. J. Tischnera, udzielił „Tygodnikowi Powszechnemu” w styczniu 2002 roku z okazji swoich 95. urodzin. Wywiad przeprowadził Wojciech Bonowicz.

Wojciech Bonowicz: Panie Profesorze, wszyscy przychodzą do Pana ze św. Tomaszem. A to tak, jakby drwa do lasu nosić… Więc ja chciałbym naszą rozmowę zacząć od cytatu z Pascala. ,,Cóż to za monstrum jest człowiek? Cóż za osobliwość? Co za potwór, co za chaos, co za zbieg okoliczności, co za dziw! Sędzia wszechmocny, bezrozumny robak ziemny; piastun prawdy – zlew niepewności i błędu; chluba i zakała wszechświata”. Kim naprawdę jest człowiek?

Stefan Swieżawski: Człowiek jest tym najbardziej zdumiewającym stworzeniem we wszechświecie, o które pytał Sfinks. Ten uśmiech Sfinksa – co on oznacza? To jest ta ogromna zagadka, która tkwi w samym założeniu świata. Człowiek widzi samego siebie, widzi ten kłąb sprzeczności – i nie przestaje się zdumiewać! Pascal ma rację. Św. Paweł mówi zupełnie to samo: człowiek największy skarb niesie w naczyniu glinianym. W naczyniu, które właściwie jest niczym, jest szalenie słabe, delikatne.
Kiedy wiele lat temu zastanawiałem się nad tematem mojej pracy habilitacyjnej, stało się dla mnie oczywiste, że musi ona dotyczyć człowieka. Miałem już za sobą doktorat o pojęciu intencji u Dunsa Szkota i mój promotor, Kazimierz Ajdukiewicz, chciał, żebym poszedł dalej, w głąb historii myśli. Uważał, że aby dobrze zrozumieć Szkota, trzeba najpierw poznać tego, z kim on polemizuje, czyli św. Tomasza. Oczywiście, musiałem pójść jeszcze głębiej, przestudiować najpierw Arystotelesa, co zajęło mi prawie dwa lata. Już wtedy zainteresowała mnie kwestia duszy, napisałem nawet na ten temat niewielką pracę. Kiedy wreszcie zająłem się Tomaszem, wyłonił się temat habilitacji: problem przystosowania duszy do ciała, który, moim zdaniem, najlepiej charakteryzuje Tomaszową koncepcję człowieka. Temat ten stał się później jakby leitmotivem wszystkich moich prac filozoficznych. Naturalnie rozszerzyłem go o kwestię metafizyki w ogóle, ale właściwie ten problem człowieka – problem Tomaszowej koncepcji i jej recepcji później – pozostał sprawą zasadniczą.

A po tych wszystkich doświadczeniach filozoficznych i życiowych, po tym, co Pan poznał, przemyślał i przeżył, czy wygłosiłby Pan pochwałę człowieka, pochwałę tej zagadki? Czy też byłby Pan ostrożniejszy i bardziej surowy w słowach – właśnie tak jak Pascal?

Wygłosiłbym jednak pochwałę człowieka, choć z całą świadomością tej przepastnej contradictio, która w nim jest. Ta ogromna sprzeczność w jakimś sensie określa także jego wielkość – tego nie da się oddzielić. W człowieku jest jedno i drugie. Prócz tego jest jeszcze kwestia – wychodząca trochę poza filozofię – porządku natury i porządku łaski. Moim zdaniem, jest to coś bardzo zasadniczego, czego absolutnie nie można obejść, chcąc człowieka jako tako zrozumieć. W każdym razie wielkość tego tworu, jakim jest człowiek, wciąż mnie uderza – mimo wszystko, mimo wszystkich tych zbrodni i okropieństw, które się widziało i które ciągle się ogląda.

 

Kiedy się śledzi historię europejskiej myśli o człowieku, to widać, że są w niej na przemian przypływy optymizmu i pesymizmu. W ostatnich dziesięcioleciach zdaje się przeważać pesymizm…

Moje spojrzenie jest zasadniczo optymistyczne. Także spojrzenie na naszą obecną sytuację. Moim zdaniem, to, co się dzieje na świecie, jest ceną, jaka płacimy za ogromny krok naprzód w wielu dziedzinach. Ten krok naprzód jest szczególnie widoczny dla kogoś, kto, tak jak ja, ma za sobą już niemal wiek doświadczeń.
Weźmy przykładowo sprawę mi najbliższą – problem Kościoła. Problem człowieka jest wbudowany w ten szerszy kontekst: Kościół to wielkie dzieło Ducha Świętego, wielka sprawa, której służy właściwie cały świat. To dzieło nie zna granic – nie są nimi ani wyznania, ani przekonania. I patrząc z tego punktu widzenia, to, co się dokonało w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat, jest czymś niezwykłym. Ogrom tej zmiany uświadomiły mi studia historyczne, szczególnie dwadzieścia lat pracy nad XV wiekiem. Zrozumiałem obciążenia Kościoła w ciągu epoki konstantyńskiej, cały ten garb państwowości, który właściwie dopiero dzięki Vaticanum II przestał Kościołowi ciążyć. Proces ten narastał od wieków, ale nie mógł wybuchnąć, i dopiero ostatni Sobór dokonał tu przełomu: cała ta średniowieczna christianitas, z wszystkimi jej marzeniami o religii państwowej, to wszystko znikło, to przepada.
Wydaje się nam dzisiaj, że jesteśmy wciąż w gąszczu tych najgorszych procesów, na przykład używania religii do celów politycznych czy narodowych. Tymczasem, moim zdaniem, to jest właśnie oczyszczanie religii z tego, co było tylko nalotem. Taki jest sens wielkiego ekumenizmu, którego realizacja jest głównym charyzmatem Jana Pawła II – to jest wielka kontynuacja linii Soboru. Ona oczyszcza Kościół, oczyszcza nasz stosunek do innych religii, innych kultur, pozwala dostrzegać zasadniczą jedność świata – przy wszystkich okropnych sprzecznościach, które są. To, co obserwujemy, jest niekiedy przerażające, ale to ciągle są jeszcze skutki tego, z czego się wyzwalamy.

Kiedy jednak mówimy o Kościele jako dziele Ducha Świętego, to wkraczamy na teren, na którym filozofia jako taka niewiele ma do powiedzenia. Czy dałoby się wskazać filozoficzny fundament człowieczeństwa?

Tu znów muszę się odwołać do św. Tomasza. Tak się jakoś stało, że w recepcji jego dzieła koncepcja człowieka, która jest bardzo ważnym działem, została jakby odsunięta w cień. Filozofia Tomasza – a ściślej: jej interpretacje – zaczęły stawać się czymś w rodzaju oficjalnej ideologii Kościoła i Państwa Kościelnego. W rezultacie nacisk padł na etykę. I etyka Tomaszowa, która właściwie nie ma nic wspólnego z kazuistyką, stała się w pewnym sensie uzasadnieniem etyki kazuistycznej; najbardziej czytana była tzw. „druga część części drugiej” (Secunda secundae) „Summy teologii”, poświęcona etyce szczegółowej. Natomiast właściwa koncepcja człowieka, która znajduje się w pierwszej części ,,Summy”, była o wiele mniej komentowana i mniej spopularyzowana, i tak naprawdę nigdy nie została wprowadzona w krwioobieg duszpasterstwa i formacji intelektualnej. Żyło się koncepcją inną, koncepcją dualistyczną, gdzie człowiek jest jakimś dziwnym konglomeratem tego, co cielesne, z tym, co duchowe, i gdzie dusza telepie się w tym glinianym garnku ciała, nie mogąc się doczekać, kiedy go porzuci.

 

Ciało uwiera duszę…

Koncepcja św. Tomasza jest zupełnie inna. Tomasz podkreśla, że połączenie duszy z ciałem jest ad melius animae – wychodzi duszy na lepsze, a nie na gorsze. Połączenie z ciałem nie jest dla duszy „upadkiem”; dusza ludzka nie jest aniołem, dla którego właściwe z natury jest bytowanie bezcielesne. Gdyby dusza łączyła się z ciałem tylko przygodnie, byłaby to dla niej rzeczywiście degradacja. Według Tomasza jest przeciwnie: związek duszy z ciałem nie jest przygodny i przypadkowy. Człowiek nie jest zlepkiem, lecz jednością.
To jest wielka sprawa – jeśli się pamięta, że z prawd wiary płynie bardzo pozytywna ocena materii! Wcielenie, Zmartwychwstanie to były prawdy wiary, które w pierwszych wiekach chrześcijaństwa najtrudniej było ludziom przyjąć. O wiele łatwiej przyjmowali nieśmiertelność duszy aniżeli tamte prawdy, które podkreślały wielką godność materii, ciała, które Bóg przyjmuje i które trwa na wieczność. Rozmaite nieporządki, z jakimi stykamy się i dzisiaj, nie biorą się stąd, że przecenia się znaczenie ciała, ale właśnie stad, że się go nie docenia! Jeżeli patrzymy na dzieje filozofii nowożytnej, to właściwie ciągle dominuje ten dualizm: człowiekiem jest ostatecznie dusza, zamknięta w tym garnku cielesnym, nie ma harmonii, nie ma współpracy, nie ma tego wzajemnego uzależnienia obu tych czynników. Nie ma, innymi słowy, całościowego myślenia o człowieku.
Uświadomiłem sobie kiedyś, że Marcin Luter, studiując w Erfurcie, nie miał okazji zetknięcia się z Tomaszową koncepcją człowieka. I ciekawe są wypowiedzi Lutra, mówiące o tym, że jego marzeniem byłoby, aby uwzględniany był totus homo, cały człowiek. Myślę sobie czasem, że gdyby Luter znał tę wspaniałą koncepcję św. Tomasza, to kto wie, czy dzieje chrześcijaństwa nie potoczyłyby się inaczej.

Ale sam Pan powiedział, że ciało jest niczym…

Tak. Ono jest niczym ze względu na hierarchię wartości, niczym w porównaniu do wartości duchowych, nie mówiąc już o Bogu. A jednocześnie – jest wielką wartością samo w sobie! Na tym polega niezwykłość hierarchii wartości: jedna drobinka mająca w sobie życie jest nieskończenie wartościowszą od całego wszechświata pozbawionego życia. Jeden byt duchowy jest nieskończenie wartościowszy od całego wszechświata materialnego. Ale to nie znaczy, że tamten nie jest wartościowy. Jeżeli głosi się na przykład potrzebę ascezy, to nie dlatego, że materia jest niewartościowa i ciało jest godne pogardy. Ono jest jak najbardziej wartościowe, tylko czasem trzeba je poświęcić ze względu na wartości wyższe.

Kiedy pytałem o filozoficzny fundament człowieczeństwa, sądziłem, że Pan Profesor odpowie: myślenie.

 

Przyznam, że nie lubię tego słowa. ,,Myślenie” ma dla mnie taki idealistyczny posmak. Wolę raczej słowo „kontemplacja” – rozumienie, wnikanie. Myślenie jest związane bardziej z wyobraźnią, ze swobodnym biegiem myśli, a tymczasem najważniejsze, według mnie, jest wnikanie w to, co jest, co uderza mnie jako rzeczywistość. Wspomniana koncepcja Tomasza jest właśnie rezultatem kontemplacji.
Wciąż słychać narzekania, że tyle jest zła, tyle agresji. Myślę, że gdyby człowiek był utwierdzany w całej pełni, gdyby nie było tych zmor, które wynikają ze wspomnianego dualizmu, byłoby o wiele lepiej. Mam tu na myśli całościowe wychowanie człowieka, w którym wszystkie elementy są brane pod uwagę i mają swoje miejsce. Tutaj koncepcja Tomaszowa dałaby o wiele lepsze rezultaty niż ta platońsko-augustyńska. To nie znaczy, że u Tomasza nie ma elementów platońskich. Jest bardzo dużo. Ale całość jest inna.

Jakie inne cele kontemplacji wskazałby Pan Profesor? W czym jeszcze mogłaby ona okazać się pomocna współczesnemu człowiekowi?

Wielkość filozofii polega na tym, że jest ona bezinteresowna. Człowiekowi daje przede wszystkim dystans do samego siebie i do wszystkich spraw go otaczających. Ten dystans jest bardzo ważny, chodzi o to, by nie oceniać przesadnie ani siebie, ani tego, co mnie otacza. Dzisiaj rano myślałem o tym na przykład pod kątem formacji kleryków: żeby kształtować u nich to kontemplacyjne nastawienie do wszystkiego. Przedtem było tak, że człowiek wierzący, nawet uprawiający filozofię, miał skłonność do szukania w poglądach innych przede wszystkim błędów i wobec tych błędów musiał zająć stanowisko. Tymczasem chodziłoby o coś zupełnie innego: żeby szukać raczej tego, co łączy, co jest wspólne, co prowadzi do bliższego, dokładniejszego poznania prawdy.

A czy nie chodzi też o to, żeby po prostu chronić człowieka od rozpaczy, pomóc mu „przekroczyć próg nadziei” – także w myśleniu o samym sobie?

Dla mnie szukanie prawdy jest czymś więcej niż ratowaniem od rozpaczy. To jest przeświadczenie, że cała rzeczywistość ma sens, że to nie jest, jak mówił Arystoteles, źle napisany dramat. Uświadomienie sobie tego sensu jest chyba największym szczęściem człowieka. Człowiek wierzący ufa, że będzie ten sens w pełni widział i poznawał przez lumen gloriae – światło zmartwychwstania. Jezus przyszedł, aby „dać świadectwo prawdzie”. Często wracam myślami do wspomnianego już Sfinksa… Chodziłoby o to, żeby jakoś na ten jego tajemniczy uśmiech odpowiedzieć. Zrozumieć, po co to wszystko, co to wszystko razem znaczy. To jest więcej niż zabezpieczenie przed rozpaczą: to jest pozytywne chwycenie sensu świata.

Odbierając w czerwcu ubiegłego roku Nagrodę im. ks. Józefa Tischnera, wygłosił Pan Profesor wielką pochwałę wolności myślenia – nie tylko w filozofii, ale i w teologii. Wiemy jednak, jak z tym bywa – wydaje się, że to raczej pragnienie, marzenie, które chyba nigdy się nie ziści. Każda instytucja z natury swej stawia opór wolności poszukiwań.

 

Trzeba ten fakt w jakimś sensie akceptować, ale przechodzić poza to. Mimo wszystko powinniśmy się upominać o wolność. Bardzo sobie cenię pod tym względem postawę uczonych średniowiecza. Wydaje się nam, że to był okres nie wiadomo jakich restrykcji, a w istocie było ich o wiele mniej niż później. W średniowieczu było bardzo wiele rozmaitych teologii – jednorodność wcale nie była wówczas żadnym ideałem. Ma być unitas, owszem, ale in varietate. Nie jednorodność, która prowadzi do totalizmu. Kościół nie ma być totalizmem. I ludzkość nie ma być totalizmem. Jedność może być osiągnięta tylko przy zachowaniu różnorodności, pluralizmu.

Ks. Konstanty Michalski, filozof-tomista, pozostawił piękną formułę: ,,trzeba mieć miłość w myśleniu”… Czy miłość nie oznacza tu właśnie poszukiwania prawdy przy całym respekcie dla różnic?

Naturalnie. Chodzi o szukanie jedności tam, gdzie wydaje się, że jej w ogóle nie ma. Pod tym względem szczęśliwie się stało, że przez całe swoje życie zajmowałem się historią filozofii. Jest ona bardzo ważną dziedziną właśnie dlatego, że pokazuje tę ogromną różnorodność stanowisk. Każda z filozofii – nawet te, które są mi nieprzyjemne, których nie lubię – wynikała z jakiejś bardzo głębokiej potrzeby. Weźmy na przykład hiperkrytycyzm czy sceptycyzm – przecież te filozofie pokazują, że istnieje w nas silna potrzeba korekty, zmiany. Dlatego studiowanie filozofii powinno się zaczynać od dokładnego poznania jej historii; dopiero potem człowiek może wybrać tę filozofię, która jego zdaniem najlepiej odpowiada na tę najgłębszą potrzebę znalezienia prawdy.

Kiedy mowa o wolności myślenia, nieuchronnie pojawia się pytanie: gdzie myśl ludzka natyka się na jakąś barierę, krawędź, granicę, poza którą nie może już sięgnąć?

Często powtarzam to zdanie Husserla, że każda prawdziwa filozofia musi być religiocentryczna, to znaczy kierować się ku problematyce religijnej, zmierzać w stronę pytań, które absolutnie wykraczają poza jej możliwości. Na przykład w antropologii św. Tomasza wszystkie pytania stawiają nas ostatecznie wobec problemu zmartwychwstania. A problem ten jest przecież problemem absolutnie nie filozoficznym. Filozofia pokazuje, że śmierć jest tragedią, jest rozwaleniem, rozbiciem pewnej całości, że – innymi słowy – to jest coś, co się absolutnie sprzeciwia tej trwałości, do której człowiek czuje się powołany. W rezultacie rekonstrukcja całego człowieka staje się swoistą koniecznością. Ale ta konieczność jest już pozafilozoficzna. Dlatego ja zamiast o barierach czy granicach wolę mówić o oknach, ku którym filozofia podprowadza, które otwiera, ale które zwrócone są już w stronę rzeczywistości innego rzędu.

 

Wielu myślicieli formułowało pogląd podobny do Husserla – że ostatecznym zwieńczeniem filozofii są zagadnienia wiary. A równocześnie wiemy przecież, że namysł wcale nie musi prowadzić człowieka w stronę wiary. Czasem prowadzi go w zupełnie przeciwnym kierunku. Dlaczego tak jest?

Kwestia wiary czy niewiary to nie jest tylko problem intelektualny. To jest problem całego zespołu czynników, które się składają na życie człowieka: problem jego środowiska, rozmaitych przypadków, itd. Wspomniany profesor Ajdukiewicz mówił mi: „Jacy wy jesteście szczęśliwi, że wierzycie! Ja bym tak bardzo chciał uwierzyć. Powiedz mi, jak to zrobić?”. A ja mu odpowiadałem: „Skoro tak bardzo tego chcesz, to już wierzysz”.
To są rzeczy bardzo złożone. A jednak nie wątpię, że wiara jest tym, co wieńczy trud mądrości, trud mądrościowej kontemplacji. Kontemplacja filozoficzna przygotowuje człowieka do kontemplacji modlitewnej. Przejście tego progu między jedną a drugą jest bardzo trudne do uchwycenia. Nie wiadomo, kiedy kontemplacja zaczyna już być modlitwą… Próbujemy to jakoś opisywać, porządkować, ale tak naprawdę nie da się tego ułożyć w żaden schemat. Zasadniczo tak jednak jest, że filozofia jest służebnicą – nie tyle nawet teologii, ile mistyki.

Św. Tomasz był mistykiem?

Myślę, że jak najbardziej.

W takim razie – jak modli się człowiek, który tyle wie?

Wiedza nie ma wpływu na modlitwę. Wpływ ma natomiast mądrość. Z lektury wielu dzieł można by wyciągnąć wniosek, że mądrość jest warunkiem świętości. Mądrość oznacza tu osiągnięcie takiego punktu widzenia, z którego skala wartości staje się coraz wyraźniej widoczna. Są momenty, w których człowiek naprawdę widzi tę skalę. My na przykład teraz przyjemnie rozmawiamy i jest nam ze sobą dobrze. Ale są takie momenty, w których zwykłe, ewangeliczne podanie szklanki wody staje się o wiele ważniejsze od takiej rozmowy.

 

Czy wtedy modlitwa idzie w takim kierunku, że słowa przestają być potrzebne?

Modlitwa jest przede wszystkim otwarciem się na ten inny porządek. Nie umiałbym jednak precyzyjnie odpowiedzieć na pytanie, „jak to się robi”…

…jak to robi filozof.

Mojego nieżyjącego już przyjaciela, Jerzego Kalinowskiego, świetnego logika, zawsze denerwowało takie pascalowskie przeciwstawienie Boga filozofów i Boga Biblii. Dla niego nie było tutaj różnicy. Dla mnie tak samo. Filozofia nie jest jakąś przeszkodą w życiu modlitwy: nie jest tak, że trzeba odrzucić myślenie filozoficzne, żeby akurat przejść do kontemplacji modlitewnej. Sama filozofia w pewnych momentach – jak powiedziałem, trudnych do uchwycenia – przekształca się w modlitwę.

Co zatem znaczy – mądrze wierzyć?

Mądrze wierzyć to umieć odpowiedzieć sobie na pytania: „w co wierzę?” i „dlaczego wierzę?”. W ciągu życia nasze rozumienie wiary nieustannie się pogłębia – o ile oczywiście chcemy podjąć taki wysiłek. Podobnie jest w całej historii. Niektóre prawdy wiary były z początku jakby zaćmione, a w pewnym momencie stały się bardzo żywe. Tak się stało po Soborze z prawdami o Zesłaniu Ducha Świętego, Zmartwychwstaniu, świętości małżeństwa.

 

Jest sporo ludzi, którzy mają autentyczną wiarę, ale nie umieliby odpowiedzieć na pytanie, dlaczego wierzą.

Mam wielki szacunek dla wiary ludzi prostych, tzw. wiary ludowej. Trzeba jednak pamiętać, że i ona może być zarówno autentyczna, jak nieautentyczna – jak każda wiara. Nieraz bywa bardzo piękna i głęboka, a nieraz może razić swoim prymitywizmem. Staram się jednak mieć szacunek dla poglądów każdego człowieka i próbuję go zrozumieć. Tu znów postępuję trochę jak historyk, który do każdego faktu historycznego musi się odnosić z największą sympatią i stara się zrozumieć, dlaczego było właśnie tak a nie inaczej. Trzeba naprawdę starać się zrozumieć drugiego. Czasem denerwują mnie pewne typy pobożności, pewne zachowania, język. A z drugiej strony są w pobożności ludowej rzeczy bardzo mi bliskie. Chociażby różaniec. Niektórzy dziwią się: ty się modlisz na różańcu?! Uważam, że to jest najbardziej kontemplacyjna modlitwa! To nie jest klepanie – może być, owszem, ale nie musi. Różaniec pomaga mi otworzyć się na to, co nadprzyrodzone.

Ta rezerwa w stosunku do różańca jest dość powszechna: uważa się, że to nie jest modlitwa dla ludzi inteligentnych, duchowo wolnych. To pokazuje, że istnieje także niebezpieczeństwo przeintelektualizowania wiary. Wiara staje się wówczas nieustannym sprawdzaniem i wymienianiem poglądów, a przestaje być spotkaniem.

Mamy bardzo piękną analizę wiary u św. Tomasza, gdzie jest uwzględniony nie tylko element intelektu, ale i element woli. Jeżeli nie ma woli, nie ma też miłości, nie ma więc tej chęci poznania prawdy, radości z jej szukania i odkrywania – gaudium de veritate. Wtedy jest czysty intelektualizm, który z wiarą ma niewiele wspólnego.
Musi być radość z prawdy! Mówię to także jako doświadczony wykładowca i nauczyciel. Jeżeli nie mam tej wewnętrznej radości z odnajdywania i przekazywania prawdy, to mój wykład jest nudny i zupełnie nie bierze słuchaczy. Słuchacze muszą widzieć, że ja przeżywam to, o czym mówię, że się tym cieszę, że to jest autentyczne. Tak samo jest w akcie wiary. Jeżeli nie ma radości, to wiara jest w jakimś sensie martwa.

Jakie jest najgłębsze pragnienie ludzkiego serca?

Myślę, że jest nim szczęście, ale rozumiane tak, jak to wcześniej powiedziałem: jako znalezienie sensu. Dlatego tak strasznie nieludzki jest nihilizm, hasło, że nie ma prawdy, że świat nie ma sensu, że nie warto szukać – to jest straszne! To by znaczyło, że ten Sfinks nie doczeka się odpowiedzi. Jeżeli nie rozumiem, kim jestem, nie rozumiem tego, co się wokół mnie dzieje – jestem nieszczęśliwy. Jeżeli chwytam choć cząstkę odpowiedzi na to pytanie, to już łapię szczęście.

A świętość? Opowiadał Pan w jednym z wywiadów, jak na zakończenie Soboru odbierał Pan z rąk Pawła VI „Przesłanie do intelektualistów świata”. Wchodząc po stopniach wraz z dwoma innymi delegatami, myślał Pan, że „być może są gdzieś ścieżynki ciche, zupełnie niewidoczne, lecz święte i w ostatecznym rachunku duchowym – ważniejsze od tej wielkiej pompy i tej wspaniałości”. Chciałbym zapytać właśnie o takie ścieżynki świętości w Pana życiu?

 

Chodzi o coś, co w duchowości Karola de Foucauld nazywa się Nazaretem: o życie ukryte, wyciszone, zapomniane. Dostaję co jakiś czas z Francji pismo poświęcone tej duchowości; w ostatnim numerze zamieszczono listy ludzi, którzy opisują, co jest ich własnym Nazaretem. Ktoś pisze: moim Nazaretem jest to, że chodzę tylko o dwóch laskach. My z żoną mówimy sobie: nasz Nazaret to jest właśnie wózek żony i inne nasze słabości. Ja od pięciu lat nie mogę czytać, bardzo źle słyszę, nie mogę pisać, czyli właściwie jestem skazany na życie w pewnym sensie bezczynne. Równocześnie jest jeszcze ciągle dużo roboty, redagowanie czegoś, przygotowywanie. Więc z jednej strony te wszystkie dolegliwości są jakimś strasznym uszczerbkiem, ale z drugiej – wnoszą też coś bardzo wartościowego.
Takimi ścieżynkami świętości były i są dla nas także liczne spotkania. Mógłbym całe swoje życie opisać jako ciąg spotkań, które były, moim zdaniem, wyreżyserowane przez Opatrzność. Teraz też żyjemy właściwie dzięki przyjaźni i życzliwości innych.

Panie Profesorze, mam 35 lat. Co robić przez resztę życia?

Mam 95 lat. Co robić przez resztę życia? (długi śmiech)
To jest zupełnie obojętne, czy to jest rok, czy 20 lat. Wracam do tej wizji, o której mówiliśmy na początku: wizji Kościoła jako wielkiego organizmu, który buduje Duch Święty. Cały sens naszego życia polega na tym, żeby być posłusznym narzędziem w Jego ręku. Każdy z nas ma zadanie – na pewno! – w tej wielkiej strukturze. Jeżeli go nie wypełnia, staje się nieszczęśliwy. Człowiek może poznać, co jest jego zadaniem: nie jest to łatwe, ale zasadniczo jest możliwe.
Przez długi czas nie wiedziałem dokładnie, jaka jest moja droga. Potem to już stało się wyraźniejsze. Ale czy działalność intelektualna była w moim wypadku najważniejsza? Nie wiadomo. Teraz najważniejszy wydaje się ten nasz Nazaret. Modlimy się codziennie, prosimy bardzo nieudolnie Pana Boga, żeby naprawdę spełniać wszystko według Jego woli i planu. Ale to jest bardzo trudne…