„Śmierć przynosi ze sobą trwogę, przynosi strach. (…) Ale czy strach i trwoga nie są w tym przypadku potrzebne? Zmuszają przecież człowieka do ucieczki, a ucieczka to nic innego jak szukanie własnej nadziei”, mówił przed laty ks. Józef Tischner. Na dni zadumy raz jeszcze podsuwamy do przemyślenia jego rozważania.
Jest to fragment konferencji rekolekcyjnej zatytułowanej „Nowe życie”; całość można znaleźć w książce ks. Tischnera „Nadzieja czeka na słowo”. Ostatnie egzemplarze książki są jeszcze dostępne na stronie internetowej Znaku; można je zamówić tutaj.
Chrystus odczuł kiedyś samotność śmierci: „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?”. I my też odkryjemy kiedyś samotność własnej śmierci. Ale w tej samotności własnej śmierci odkryjemy to, że nie dla świata, nie dla przyjaciół, nie dla najbliższych zostaliśmy stworzeni – lecz dla Boga. I to będzie początek czy też [raczej] koniec dojrzewania naszej wiary. Bo myśmy w życiu wiązali się z ludźmi i to wiązanie się z ludźmi nie pozwalało nam odkryć Boga obok nas. Wszystkiego żądaliśmy i wszystko chcieliśmy mieć od ludzi. A oto przychodzi śmierć i z nią przychodzi ta wielka prawda: nie od ludzi, nie dla ludzi zostaliśmy stworzeni. Jakiś inny świat przed nami majaczy. Dojrzewa w nas nasza wiara: wiara, bez której nie możemy osiągnąć tamtego życia, bo bez niej nie możemy osiągnąć pełni naszego człowieczeństwa.
Wiemy także, że śmierć wiąże się z cierpieniem. Ale czy cierpienie nie jest człowiekowi potrzebne? Czyż nie jest potrzebne po to, żeby człowiek przestał wreszcie w życiu grać cudze role, a był naprawdę sobą? Kiedy przychodzi cierpienie i pyta, jak się nazywasz, trzeba umieć podać mu swe własne imię. Dopiero wtedy, kiedy przyjdzie cierpienie w momencie śmierci, my stajemy się naprawdę sobą. Opadają z nas wszelkie gry, takie czy inne maski. W cierpieniu odkrywamy, zdobywamy siebie. I czy nie jest to nieodzowne po to, żebyśmy się znaleźli tam, po drugiej stronie skonania? Jeżeli znajdziemy się kiedykolwiek po tamtej stronie skonania, to znajdziemy się przecież tylko jako my, a nie jako ci, którzy grali takie czy inne role w życiu. Musimy się więc kiedyś wreszcie stać sobą.
Taki jest głęboki sens tego wchodzenia w cierpienie. Ono nie jest, jakby się pozornie wydawało, absurdalne, bo ono nas raz po raz ostatni stawia na nogi. Złudzenia muszą pozostać tutaj. I znowu cierpienie ujawnia swój najgłębszy sens w tym momencie. Wiemy, że śmierć przynosi ze sobą trwogę, przynosi strach. Wiemy o tym – boimy się śmierci. Ale czy strach i trwoga nie są w tym przypadku potrzebne? Zmuszają przecież człowieka do ucieczki, a ucieczka to nic innego jak szukanie własnej nadziei. Kiedyśmy byli bardzo mali i coś nas przestraszyło, to automatycznie szukaliśmy jakichś rąk, pod które moglibyśmy się skryć. I to był ten gest naszej ucieczki: szukanie rąk, wyciąganie rąk po ochronę. I czy to samo nie powtórzy się tutaj? Czy to nie jest potrzebne po to, abyśmy po raz ostatni wyszli z siebie, stracili siebie – aby zyskać siebie? Czy to nie jest potrzebne, aby ziarno raz jeszcze obumarło i potem dopiero nowe życie na nim wyrosło?
Chrystus na krzyżu pokazuje nam, jak mamy umierać. On w te wszystkie dynamizmy wszedł: i w tą samotność, i w tą trwogę, i w ten absurdalny ból. Wszedł i przeistoczył naturę śmierci. Bo ile razy my będziemy wchodzić w te dynamizmy, tak jak nam ludzkie siły na to pozwolą, nasza śmierć nie będzie końcem – będzie sakramentem nowego życia. I to jest to ostatnie, co Chrystus przyniósł: przeistoczenie ludzkiej śmierci, oderwanie absurdu od śmierci. My umieramy po Chrystusie nadal, i umierać będziemy, ale nasze umieranie nie będzie absurdalne. Będzie pełne sensu, tak jak pełne sensu jest obumieranie na wiosnę czy w jesieni ziarna, które za chwilę ma dzięki temu obumarciu nowym życiem zakiełkować.