„»Posiadacz sacrum«, jak ideolog, zamyka obraz dobra w opłotkach uprzedniej wizji zła. Najpierw jest gorzka wiedza o »złu tego świata« – o pogaństwie, o fałszywych bogach, o fałszywych prorokach, o sprzysiężeniach, o prześladowaniu sprawiedliwych. (…) Na zepsutym świecie buduje się wyspę sprawiedliwości. Wyspa zostaje otoczona murem licznych przepisów, których celem jest oddalenie zewnętrznego niebezpieczeństwa. Przepisem podstawowym jest zakaz obcowania z »poganami«. Cóż z tego, że ktoś uzdrowił ślepego, skoro zrobił to w szabat? Cóż z tego, że oczyścił dziesięciu trędowatych, skoro jadł z celnikami?” Publikujemy refleksję ks. Józefa Tischnera z 1997 r.

 

O Chrystusie napisano: „przeszedł, dobrze czyniąc”. Trzy te słowa ujmują najprościej, jak tylko można, prawdę o Synu Człowieczym, widzianą od strony zewnętrznego obserwatora. Wskazują najpierw na to, co każdy mógł widzieć. Tak rzeczywiście było, dobrze czynił: uzdrowił paralityka, przywrócił wzrok ślepemu od urodzenia, oczyścił dziesięciu trędowatych, ocalił życie jawnogrzesznicy. Zarazem jednak, jeśli dobrze się przyjrzeć, słowa te prowadzą nas w sam środek chrześcijańskiego doświadczenia prawdy o religii. Fundamentem doświadczenia religijnego jest jakaś intuicja dobra. Kto „przechodzi, dobrze czyniąc”, buduje w ludziach wiarę. Dobro pojawia się wprawdzie na tym świecie, ale wiele wskazuje na to, że pochodzi z innego świata. Ludzie spotykają Chrystusa, który „dobrze czyni”, i chwalą Boga, że „nawiedził swój lud”.

Chrystus, choć „przeszedł, dobrze czyniąc”, to jednak zginął na krzyżu jako złoczyńca. Jak się to stało, że „do swoich przyszedł, a swoi Go nie przyjęli”? Dotykamy tutaj samego rdzenia sprawy dobra. Dlaczego dobro, które czynił Chrystus, wielu wydało się niebezpiecznym złem? Chrystus stał się „znakiem, któremu sprzeciwiać się będą”. Znaczy to, że budził lęk. Czy to możliwe, aby Dobro budziło lęk?

Dwa sprzeciwy i dwa lęki wysuwają się na pierwszy plan. Obydwa wyszły ze strony „posiadaczy” zaniepokojonych o stan swego „posiadania”. Byli to: „posiadacz władzy” i „posiadacz sacrum”. Ucieleśnieniem pierwszego stał się Herod, potem jego miejsce zajęli inni. Ucieleśnieniem drugiego stał się przede wszystkim „faryzeusz”, „uczony w Piśmie” – przedstawiciel ówczesnego „fundamentalizmu” i „integryzmu”. Jeden i drugi „posiadacz” był przekonany, że Chrystus rości sobie niesłuszne pretensje do ich własności. To, co „moje”, może już nie być „moje”. Trzeba bronić stanu posiadania. Początkowo obrona władzy i obrona sacrum szły niezależnie obok siebie. Dopiero podczas procesu drogi się ze sobą zbiegły. Posiadacze władzy i posiadacze sacrum okazali się jednomyślni w sprawie skazania: Chrystus został skazany na śmierć jako buntownik i jako bluźnierca. (…)

„Przeszedł, dobrze czyniąc”, a zginął jak złoczyńca. Naszą uwagę skupia dziś przede wszystkim to, co jest Chrystusową rozgrywką ze złem. Nie ma dnia, by nie nawiedzało nas pytanie o zło. Tak więc patrzymy na Dziecko w stajence i pytamy: czy Ono pokonało zło, czy zostało przez zło pokonane? Czy dobro, które przyniosło, jest dobrem zwycięskim? Ale jaką drogą pójść, aby uchwycić istotę owego dobra? Rysują się dwie drogi poszukiwań. Jedną wytycza mądrość „tego świata”, drugą – mądrość Ewangelii.

Wedle mądrości „tego świata” do zrozumienia każdego dobra trzeba podejść od strony zła, które dane dobro chce przezwyciężyć. Chcesz wiedzieć, czym jest sprawiedliwość? Przyjrzyj się najpierw niesprawiedliwości. Jak nazywa się to zło, przeciwko któremu występuje Chrystus? Zło to nazywa się grzechem. Może więc dobrze byłoby zacząć od rozumienia grzechu, a potem powiedzieć, że „przychodzi do swoich”, aby pokonać grzech. Ale mówiąc tak, czynimy milcząco pewne założenie, które oczywiste nie jest. Zakładamy, że cała rola dobra na tej ziemi sprowadza się do naprawy tego, co zostało przez zło zepsute. Bóg stworzył dobry świat, człowiek zepsuł świat, teraz Chrystus pragnie wszystko naprawić. Dobro, które Chrystus wnosi, na tym polega, że wszystko ma powrócić do stanu sprzed upadku. Kształt dobra rysuje się w naszej świadomości wedle kształtu zła, które już wcześniej zapanowało. W tym stylu myślenia dobro zostaje sprowadzone do „zaprzeczenia zaprzeczeniu” – staje się „negacją negacji”.

Z takim sposobem rozumienia dobra i zła spotykaliśmy się w wielu dawnych utopiach i całkiem nowych ideologiach. (…) Ale chrześcijańska wizja zła jest inna. To nie nasze potyczki ze złem mają wytyczać granice naszemu rozumieniu dobra, lecz widok dobra ma służyć rozumieniu natury zła. Dobro jest pierwsze. Dotyczy to przede wszystkim Tego, który „przeszedł, dobrze czyniąc”. Dobro, które przynosi Chrystus, nieskończenie przewyższa zło, które człowiek sprowadził na ziemię; gdybyśmy patrzyli na dobro wyłącznie przez pryzmat zła, które dobru przeczy, widzielibyśmy tylko niewielki wycinek krajobrazu. Chrystus przynosi odkupienie świata. W odkupieniu chodzi nie tylko o naprawę tego, co zostało zepsute, ale o „nowe stworzenie”. Nadzieja obfituje bardziej niż grzech. Los chrześcijanina nie jest losem Odysa, który przez całe życie wracał tam, skąd wyszedł. To raczej los Abrahama, który szedł w stronę „ziemi obiecanej” – ziemi, której nigdy nie widział. To nie przez cienie trzeba pojmować naturę światła, lecz poprzez światło naturę cienia. „Ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, co zgotował Pan tym, którzy Go miłują”.

W tym punkcie natrafiamy na pierwszy protest „posiadacza sacrum”. Także „posiadacz sacrum”, jak ideolog, zamyka obraz dobra w opłotkach uprzedniej wizji zła. Najpierw jest gorzka wiedza o „złu tego świata” – o pogaństwie, o fałszywych bogach, o fałszywych prorokach, o sprzysiężeniach, o prześladowaniu sprawiedliwych. Potem pojawia się zarys dobra, które leczy. Na zepsutym świecie buduje się wyspę sprawiedliwości. Wyspa zostaje otoczona murem licznych przepisów, których celem jest oddalenie zewnętrznego niebezpieczeństwa. Przepisem podstawowym jest zakaz obcowania z „poganami”. Cóż z tego, że ktoś uzdrowił ślepego, skoro zrobił to w szabat? Cóż z tego, że oczyścił dziesięciu trędowatych, skoro jadł z celnikami? Jego dobro jest dobrem pozornym. Tylko tu, na tej wyspie „właściwych nabożeństw”, wśród ludzi, którzy przestrzegają „przepisów”, jest możliwe objawienie się rzetelnego dobra. Dobro także musi przestrzegać reguł. Musi wtopić się we własność właściciela i samo stać się jego własnością. W przeciwnym wypadku będzie uznane za dobro pozorne.

„Przeszedł, dobrze czyniąc”. Staramy się iść dalej drogą wytyczoną przez rozumienie dobra. Patrzymy na początki. Oto wieczne dziecięctwo Boga. Widzimy także krzyż. Krzyż jest również podniesiony do poziomu wieczności. Widzimy uwiecznione cierpienie Boga. Jaki następny krok trzeba uczynić w poszukiwaniu „dobra, które czynił”? Gdzie szukać bliższych określeń? W człowieku, w wewnętrznym doświadczeniu człowieka. Tylko człowiek może przechodzić przez życie, „dobrze czyniąc”. W jaki sposób wyraża się wtedy jego dobroć? Istotnym przejawem dobroci człowieka staje się jego miłość. Tylko dobro jest zdolne do miłości. Gdzie przychodzi miłość, rośnie dobro. Zło nie kocha, zło nienawidzi. Kochamy tak, jak dobrzy jesteśmy.

Ale odpowiedź ta natychmiast rodzi dalsze pytania. Czym jest miłość? Wiadomo, miłość niejedno ma imię. O miłości mówili również poganie. Co jest znamieniem miłości ewangelicznej – miłości Tego, kto „przeszedł, dobrze czyniąc”?

Gdybyśmy porównali to, co o miłości wie pogańska starożytność, z tym, co wie o niej św. Paweł, zobaczylibyśmy ogromną różnicę. Tam, w myśli pogańskiej, jeśli bogowie miłują ludzi, to tylko o tyle, o ile ludzie są do nich podobni. W gruncie rzeczy miłują więc siebie – siebie w innych. Bo niby dlaczego ktoś, kto jest bardziej doskonały, miałby miłować tego, kto jest mniej doskonały? Ale oprócz „miłości” bogów do ludzi zdarza się przecież również miłość pomiędzy ludźmi. Czy także ona nie wychodzi „poza siebie”? Człowiek najczęściej miłuje tego, kto mocen jest uzupełnić jego braki. Człowiek jest słaby, więc kocha każdego, kto jest w stanie pomnożyć jego moc – czy to bożka, czy potężniejszego od siebie człowieka. Człowiek jest krótkowzroczny, więc kocha tego, kto widzi lepiej i dalej. Tak więc także człowiek zasadniczo nie wychodzi w miłości poza krąg samego siebie i gdy kocha, naprawdę siebie kocha, a nie innych. Kocha drugiego przy założeniu, że on sam jest tym pierwszym, o którego chodzi naprawdę.

Inaczej w religijności ewangelicznej. Mówi się o niej niekiedy, że jest „szaleńcza”. Jej „szaleństwo” na tym polega, że od początku jest miłością tego, co inne. Wprawdzie człowiek został stworzony na obraz i podobieństwo Boga, ale w następstwie upadku obraz ten i to podobieństwo są raczej dodatkowym powodem oskarżenia człowieka niż miłości do niego. Popatrz, człowieku, kim jesteś – obrazem, który zniszczył siebie i Boga w sobie! Jesteś grzesznikiem. Masz udział w złu. Nie o to chodzi, że między Bogiem a człowiekiem jest przepaść, bo Bóg jest nieskończony, a człowiek skończony, ale o to, że Bóg jest dobry, a człowiek zły. Grzech sprawił, że człowiek stał się inny, radykalnie inny. Czy dobro może mieć coś wspólnego ze złem? Nic tak nie oddala człowieka od człowieka jak zło. Zło oddala jeszcze bardziej od Boga, bo tylko Bóg wie, czym ono jest. Jakiej potęgi potrzeba, by przekroczyć to oddalenie? Teologia mówi, że jeśli cudem było stworzenie świata z niczego, to jeszcze większym cudem było zbawienie człowieka. Cudu zbawienia dokonała „szaleńcza miłość” – miłość Boga do tego, co radykalnie inne.

W tym miejscu następuje dalsze rozejście się dróg „posiadacza sacrum” i Tego, kto „przeszedł, dobrze czyniąc”. Posiadacz wzniósł mur wokół swej posiadłości. Poza murem znalazło się całe zło świata. W obrębie muru są „sami swoi”. Nikt nie styka się z innowiercami, nikt nie znieważa szabatu, nikt nie buntuje się przeciwko władzy, wszyscy cieszą się „nową wolnością” – wolnością, która działa tak, jak właściciel sobie życzy. Tutaj też kwitnie „prawdziwa miłość” – miłość do „swoich”. W każdym ze „swoich” widać piętno „właściciela” – tego, który „oswoił” kawałek tego świata. Ale tu, gdy trzeba, kamienuje się kobiety, „które na cudzołóstwie zastano”. Jakiż jest stosunek „posiadacza sacrum” do świata poza murem? Jest to stosunek wciąż odnawiającej się podejrzliwości. Zło świata zewnętrznego jest tym bardziej złem, im bardziej kryje się za pozorami dobra. Dlatego trzeba być podejrzliwym. Czy wilk nie potrafi przybrać skóry baranka? Ktoś obcy pojawił się i zaczął wyrzucać czarty. Czyż nie czyni tego „mocą księcia czartowskiego”? Gdyby był „z nami”, pozwoliłby na to, by kobieta za swój grzech została sprawiedliwie ukarana.

„Przeszedł, dobrze czyniąc”. Komu? Przede wszystkim – grzesznikom. Jedną z najgłębszych tajemnic chrześcijaństwa jest niezwykła więź, jaka łączy Chrystusa z grzesznikami. Grzesznik jest inny – radykalnie inny. A jednak Chrystus umiera za grzeszników, a więc między innymi za Heroda, za Piłata i – jeśli można – za twórców obozów koncentracyjnych, za sprawców zbrodni przeciwko matkom i ojcom, a także zbrodni przeciw ludzkości. Napisano o Nim: „Grzechy całego świata On nosił”. Co znaczy „nosić cudzy grzech”? Czy czuć się współodpowiedzialnym, czy może współwinnym? Czy jesteśmy w stanie przeniknąć do końca tajemnicę więzi Odkupiciela z grzesznikiem? Przypomnijmy słowa Charles’a Péguy’ego: „Nikt nie jest tak bliski chrześcijaństwa jak grzesznik”.

Więź Chrystusa z grzesznikami – Dobra ze złym człowiekiem – wymknęła się uwadze „posiadaczy sacrum”. „Grzesznik” jest niezmiennym niebezpieczeństwem ich świata. Każde wyciągnięcie ręki do grzesznika jest zdradą mieszkańców wyspy niewinności. „Właściciel sacrum” zamyka sacrum w więzieniu. Jest jak ten, kto otrzymuje talenty i natychmiast zakopuje je w ziemi. Co sądzi o narodzinach Boga w Betlejem? Sądzi, że są niemożliwe. Nie jest możliwe, by Bóg mógł być dotykalny dla grzeszników. W końcu dla ówczesnego „posiadacza sacrum” wszyscy, którzy wtedy dotykali Chrystusa, byli „grzesznikami”. Nie należeli przecież do „swoich”.

Napisał Mistrz Eckhart: „Tysiąckroć bardziej jesteś Bogu potrzebny, niż Bóg tobie”. Te paradoksalne słowa doskonale przystają do Betlejem. Ludzie są szczególnie potrzebni Bogu wtedy, gdy Bóg jest jeszcze dzieckiem. Wieczne dziecięctwo Boga stale potrzebuje dobroci człowieka. Wyciąga rękę po dobroć. Wyciąga do wszystkich, ale w szczególny sposób do grzeszników, jakby nie zauważało ich grzechu. I co dziwniejsze – znajduje dobroć. Dzięki ludziom uznanym przez ówczesnych „właścicieli sacrum” za grzeszników przetrwa najcięższe chwile. To będzie się powtarzać. Potem, gdy powstanie Eucharystia, znów potrzebna będzie dobroć człowieka, aby ona trwała. Bóg znów będzie się rodził Dobrem, które budzi ze snu pomocną dobroć człowieka. A całą rzetelność tej dobroci będzie można poznać po tym, że nie będzie mieć nic z postawy „właściciela sacrum”, lecz cała będzie służbą Dobru, które jest większe niż ona. Jak to celnie wyraziła Maria podczas Zwiastowania: „Oto ja, służebnica Pana…”.

Mówiliśmy o miłości. Widzimy: najpierw jest to miłość betlejemska, która chce być z ludźmi, obok ludzi, przy ludziach. Wkrótce jednak takie słówka, jak „być z innymi”, „być obok” i „być przy innych”, odsłonią swe drugie dno znaczeniowe. Okaże się, że znaczą one tyle co: „dla” innych i „zamiast” innych. Z postawy „dla” i „zamiast” powstaje Golgota, na której Ten, który „przeszedł, dobrze czyniąc”, staje się ofiarą za innych. Ale potem przychodzi Wielka Niedziela. A wtedy okazuje się, że miłość jest mocna, mocniejsza niż śmierć. Tak oto wszystko zostaje osadzone na miłości – starej, a przecież wciąż nowej.

Tajemnica naszych rozgrywek ze złem pomieszczona została we wnętrzu miłości. (…)

 

Pełny tekst powyższego rozważania można znaleźć w książce „Miłość i inne wydarzenia”. Książkę można zamówić tutaj.