Podobnie jak w ubiegłoroczne wakacje, przypominamy w tym roku różne znane i mniej znane teksty ks. Tischnera, aby zachęcić do chwili refleksji nad tym, co miał nam do powiedzenia. Tym razem proponujemy ważny tekst poświęcony przyszłości Europy i przyszłości Polski w Europie, napisany w 1997 r. Tekst ukazał się w książce „Europa i Kościół” pod red. ks. Helmuta Jurosa; na kilka miesięcy przed referendum europejskim w 2003 r. został też przedrukowany przez „Tygodnik Powszechny”. Dziś publikujemy pierwszą część.
Czujemy to wszyscy mniej lub bardziej wyraźnie, że Polska po upadku komunizmu otrzymała swoje „pięć minut” w dziejach. Stało się coś, co było marzeniem pokoleń: Polacy sami, bez obcej interwencji, mogą zbudować suwerenne państwo i określić na długi czas warunki jego bezpieczeństwa. Konkretnym celem, jaki się rysuje, jest wejście do Europy. Oznacza to włączenie Polski do europejskiego systemu bezpieczeństwa oraz do europejskiej wspólnoty gospodarczej. Ani jedno, ani drugie nie dokonuje się pod przymusem. Na tym polega wyjątkowość naszej sytuacji, że decyzje w sprawie integracji z Europą mogą być dziś suwerennymi decyzjami naszego pokolenia.
Aby wejść do Unii, potrzebne są jednak pewne warunki.
Najpierw trzeba lepiej zrozumieć, czym jest zjednoczona Europa. Czy tylko gniazdem subiektywizmu, konsumpcjonizmu i liberalizmu? W dyskusjach na ten temat zapomina się o jednym: wielcy twórcy powojennej Europy – Konrad Adenauer, Robert Schuman, Alcide de Gasperi – budując powojenny ład europejski, nawiązywali i wywodzili go z tradycji chrześcijańskiej. Po klęsce narodowego socjalizmu i wobec zagrożenia komunizmem, nie widzieli dla Europy innej perspektywy, jak nawiązanie do tamtej tradycji. Przystąpienie do wspólnoty europejskiej wymaga od nas przemyślenia istoty chrześcijaństwa.
Drugim warunkiem jest rozumienie demokracji. Demokracja jest wspólnym dziełem narodu i jego politycznych przywódców. Demokracji nie będzie, jeśli obywatele nie będą jej sobie życzyć. Demokracja tym się różni od innych systemów władzy, że inne systemy władzy istnieją nawet wtedy, gdy obywatele ich sobie nie życzą, a demokracja istnieje, ponieważ obywatele chcą demokracji.
I jeszcze jeden warunek: reforma gospodarcza. Polega ona na przejściu od gospodarki planowej do gospodarki rynkowej. Także i ta reforma wymaga przyzwolenia narodu. Wymaga tym bardziej, im dalej postępuje. Wraz z upływem czasu społeczeństwa zapominają o nędzy komunizmu i gospodarki planowej, a mają na oku przede wszystkim koszta reformy. Zanik pamięci i lęk przed przyszłością sprawia, że wielu zatrzymuje się w połowie drogi. Wierzą przy tym, że jest to „trzecia droga” między komunizmem a kapitalizmem.
Moment historyczny: ze świata pozorów
Punktem wyjścia przemian, które mają nas doprowadzić do Europy, jest szczególna sytuacja historyczna, określona przez dziedzictwo komunizmu. Kraje Europy Zachodniej nie miały takiego dziedzictwa. Dla nich punktem wyjścia była pamięć o wojnie. Świadomość postkomunistyczna pod pewnym względem sprzyja, a pod innym przeszkadza wchodzeniu do Europy. Czym bowiem był komunizm?
Cokolwiek by się rzekło na ten temat, jedno wydaje się podstawowe: komunizm był światem zbudowanym z pozorów. System komunistyczny nazywał się demokracją, ale był to pozór demokracji, wspólnota państw socjalistycznych była pozorem wspólnoty, pozorem rządu, parlament pozorem parlamentu, a gospodarka – jak to kiedyś powiedział Alain Besançon – „widmem gospodarki”. Jeśli tak, to można powiedzieć, że wychodząc z komunizmu, wychodzimy ze świata pozorów do świata twardej rzeczywistości. Siła społeczna pozorów jest najczęściej większa niż siła prawdy, nawet jeśli pozory są krótkotrwałe, a prawda wieczna.
Czas komunizmu był także okresem wszechstronnego zniewolenia. Stąd nasze doświadczenie „pięciu minut historii” splata się ściśle ze szczególnym przeżyciem wyzwolenia. W nowej sytuacji rysuje się perspektywa nowego „skoku wolności”. Nie chodzi o to, czy nasza wolność ma się kierować bardziej na prawo czy bardziej na lewo, bardziej wstecz czy bardziej wprzód, lecz chodzi o to, że wolność musi się wznieść wyżej, na nową płaszczyznę myślenia i działania społecznego. Musi stać się wolnością dialogiczną, zdolną do kompromisu z inaczej myślącymi, a przede wszystkim z innymi krajami europejskimi. Także tego „skoku wolności” nie będzie, jeśli nie dokonają go sami Polacy.
Napięcia, konflikty i spory, przez jakie przechodzi dziś polskie społeczeństwo, wyciskają głębokie piętno na polskiej wierze. Są dla niej prawdziwym wyzwaniem. Wiara, chrześcijaństwo, katolicyzm służą nie tylko jako środek zbawiania człowieka, ale również jako narzędzie legitymizacji określonych postaw na skrzyżowaniu dróg. Można się spierać o to, czy i w jakim stopniu polski katolicyzm jest realną siłą polityczną. Pewne jest jednak jedno: stanowi on nadal potężną siłę legitymizacyjną dla określonych przedsięwzięć obywatelskich. Może przyczyniać się do rozwoju polskiej wolności na nowym poziomie lub do jej unieruchomienia między bolesnym wspomnieniem przeszłości i porażoną lękiem wizją przyszłości.
Między współczesną Polską a Europą istnieją liczne napięcia i spory. Jaka rolę odgrywa w ich powstaniu i w ich łagodzeniu współczesny polski katolicyzm? Pełna odpowiedź na to pytanie wymagałaby szerokich badań socjologicznych. Odpowiedź częściowa, którą zaryzykuję, ogranicza się wyłącznie do problemu legitymizacji. W jaki sposób legitymizuje się dziś – powołując się na wartości chrześcijańskie – nasze wejście do Europy lub odgrodzenie się od niej? Dotknę trzech płaszczyzn: demokracji, świadomości narodowej, koncepcji władzy, pomijając zagadnienia reformy gospodarczej.
Spór o demokrację: sypanie piasku
Podstawowy zarzut, jaki stawiała kiedyś demokracji katolicka nauka społeczna, a dziś stawia go nadal doktryna lefebvryzmu, brzmiał: demokracja przyznaje takie same prawa błędowi, jak i prawdzie, co oznacza relatywizację prawdy. Aby uniknąć relatywizmu, katolicy – głosi ta doktryna – powinni się domagać od państwa przyznania im jakiegoś szczególnego statusu prawnego, odrębnego od innych religii, wyznań lub ideologii. Chodzi o to, by widoczna się stała różnica między prawdą chrześcijan a nieprawdą reszty świata.
Demokracja europejska rodziła się z innego przekonania. Zakładała, że nowoczesne społeczeństwa są społeczeństwami pluralistycznymi, czyli takimi, w których obywatele mają rozmaite poglądy na to, co jest prawdą i fałszem. Idzie więc o to, by w sporze między rozmaitymi punktami widzenia obywatele nie stosowali środków przemocy. Celem podstawowym demokracji stało się zachowanie pokoju społecznego. Demokracja nie proponowała relatywizmu i nie zamazywała różnicy między prawdą a fałszem, lecz dążyła do tego, by w już istniejącym relatywizmie ocalić wartości podstawowe.
Czy także u nas można spotkać podobną krytykę demokracji? Owszem, tak. Niekiedy nawet przybiera ona niezwykle ostre formy. Ostrość form staje się zrozumiała, jeśli uwzględnimy okoliczność, o jakie prawdy tu chodzi. Nie chodzi o równouprawnienie poglądów na temat prymatu papieża ani interpretacji Eucharystii, jak w dobie reformacji. Tym razem chodzi o równouprawnienie przeciwstawnych poglądów etycznych, wśród których na naczelnym miejscu staje pogląd o potrzebie ochrony życia nienarodzonych. Czy można zgodzić się na równouprawnienie zwolenników i przeciwników aborcji? Casus aborcji okazuje się bodaj głównym źródłem, z którego w sposób konsekwentny i logiczny wypływa nieprzejednana krytyka europejskiego świata i odmowa legitymizacji liberalnej demokracji.
Przyjrzyjmy się biegowi rozumowań. Punktem wyjścia jest aksjomat, że trzeba bronić życia człowieka od chwili poczęcia. Aksjomatowi etycznemu towarzyszy przekonanie: w sprawach etyki nie może być mowy o kompromisie. W naszym przypadku kompromis oznaczałby przyzwolenie na śmierć niewinnego. W czasach walki z totalitaryzmem bezkompromisowość została wyniesiona do rangi najwyższej z cnót. Do bezkompromisowości wzywał Kościół i wzywała również opozycja laicka. Jak po takim zaprawianiu się w cnocie bezkompromisowości można strawić myśl o demokratycznym kompromisie?
Sformułowana została teza: „aborcja – miarą demokracji”. Teza ta może być rozmaicie rozumiana. Można ją rozumieć w tym sensie, że demokracja wymaga ciągłych udoskonaleń etycznych; doskonaląc demokrację, zachowujemy jednak reguły demokracji i tym samym ją potwierdzamy. Ale można również kwestionować etyczny fundament demokracji i legitymizować przemoc w celu jej obalenia, gdy wola większości ustanowi prawo przeciwne prawu natury. Która interpretacja przeważa? Trudno powiedzieć. Faktem jest jednak, że istnieje u nas opór przeciwko demokracji, którego źródłem jest samo chrześcijańskie sumienie.
Tak więc punkt widzenia bezkompromisowości etycznej prowadzi do stwierdzenia: „Europa jest niemoralna”. Powstaje cały łańcuch skojarzeń: Europa to rozwiązłość, to naruszenie trwałości rodziny, to równouprawnienie mniejszości seksualnych, to konsumpcjonizm, subiektywizm, relatywizm, laicyzm. Łańcuch skojarzeń obejmuje również zachodni katolicyzm: Europa to upadek wiary, puste kościoły, przyjmowanie komunii bez spowiedzi, brak powołań, liberalne doktryny teologiczne. Idą w zapomnienie wczorajsze znaki europejskości: pomoc w budowie kościołów, pomoc dla katolickich uczelni, tysiące książek dla bibliotek, pieniądze na stypendia dla studentów, imponująca akcja solidarności w chwili wprowadzenia stanu wojennego. Obraz Europy solidarności ustępuje pod naporem obrazu Europy – egoisty. Słowo „Europejczycy” staje się synonimem odejścia lub nawet zdrady autentyzmu katolickiego.
Raz jeszcze chcę podkreślić: nie wiem, jak wielki zasięg ma społeczne uznanie dla krytyki demokracji, pewne jest jednak to, że ta krytyka stanowi istotny fakt społeczny. Jeśli nie oznacza powrotu do czasów starego totalitaryzmu, to z pewnością oznacza swoiste „sypanie piasku” w tryby reformy ustrojowej.