„Co mam zrobić, gdy czuję się osierocony przez ludzi, którzy zamiast wspierać mnie w niełatwym radzeniu sobie z własnym życiem, zaczęli z ambon zachwycać się rządem?”, pyta w poruszającym eseju Jerzy Sosnowski.

 

Znany pisarz, publicysta i dziennikarz, laureat Nagrody Znaku i Hestii im. ks. J. Tischnera z 2016 r., na łamach „Tygodnika Powszechnego” (nr 6/2019) opublikował esej zatytułowany „Czemu nie w chórze”. Dzieli się w nim swoimi obserwacjami i refleksjami na temat sytuacji Kościoła w Polsce, a także opowiada o własnym doświadczeniu Kościoła, które w ostatnich latach doprowadziło go do „wycofania się na pustynię”. Poniżej publikujemy najbardziej dramatyczny fragment tego tekstu, zachęcając jednocześnie do przeczytania całości.

 

Wierzący grzesznik, który zaczyna podsumowywać winy wspólnoty i ogarniającej tę wspólnotę instytucji, znajduje się oczywiście w sytuacji moralnie dwuznacznej. Trudno nie przypominać sobie matki Teresy z Kalkuty, która na pytanie dziennikarza, co jest najgorsze w Kościele, bez namysłu odpowiedziała: „Ty i ja”. Z drugiej jednak strony, zdarzają się okoliczności, w których jeśli ta mroczna wiedza o sobie samym skłoni do milczenia, do innych grzechów dojdzie nam jeszcze grzech zaniechania, przyzwolenia. Gdyż w demokratycznym świecie, w którym żyjemy (czy to się komuś podoba, czy nie), milczenie jest praktyczną zgodą na to, co się dzieje.

Zjawisko opinii publicznej, o czym nieraz zapominamy, dramatycznie zwiększyło naszą osobistą odpowiedzialność – za to, jak ta opinia się kształtuje. Zwłaszcza jeśli ktoś przed laty, nawet nieświadom konsekwencji swojego wyboru, zdecydował się na zawód publicysty czy pisarza: kogoś, kto nolens volens na opinię publiczną ma wpływ może niewielki, ale zupełnie bezpośredni.

Otóż obraz Kościoła w Polsce jest dla mnie zatrważający – zwłaszcza w trzech kwestiach. Jedna, której szczegółów wciąż jeszcze chyba nie ogarniamy, dotyczy działalności pedofilów w sutannach. Jestem daleki od krzywdzących uogólnień. Z antyklerykałami, gotowymi rzucać oskarżenia na każdego księdza, sugerującymi powszechność tej zbrodni, łączy mnie wprawdzie oburzenie moralne, ale nie to, jak je wyrażają. Nie zmienia to faktu, że mimo apeli papieża Franciszka, strategia bronienia instytucji niezależnie od okoliczności i wynikającego stąd nieludzkiego traktowania ofiar jako, zapewne, kłamców jest u nas wciąż niewypleniona.

Jakby nie było powiedziane: „Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” (Mt 25, 40).

Druga kwestia to stosunek Kościoła do społeczeństwa demokratycznego, w którym funkcjonuje, oraz do władz państwowych. Mimo zdarzających się głosów (m.in. prymasa Wojciecha Polaka), że jesteśmy wspólnotą ponadpartyjną, i mimo heroicznej postawy może setki księży (boję się, że to rachunek zawyżony), wierny, niebędący miłośnikiem rządzącej obecnie partii, czuję się w tej wspólnocie dziwolągiem.

Niech wystarczy tylko jeden z niezliczonych przykładów: „Polskich spraw nie rozstrzygnie ani ulica, ani zagranica, ani ręka podniesiona w Brukseli i wymierzona przeciw rozporządzeniom w Polsce, ani poklask dla decyzji, które negują suwerenność naszego ustawodawstwa”. To nie fragment przemówienia z trybuny sejmowej, ale homilii jednego z naszych hierarchów, nieodosobnionego w poglądach.

Jakby nie było powiedziane: „Nie będziesz mówił przeciw bliźniemu twemu kłamstwa jako świadek” (Wj 20, 16).

Wreszcie trzeci obszar, ściśle zresztą związany z drugim, to stosunek do pieniędzy i wpływów. Instytucja, jak to instytucja, ma skłonność – niezależnie od idei, którym służy – do rozszerzania swoich wpływów i gromadzenia dóbr. Część z nich przeznaczona jest na dzieła miłosierdzia. Trudno jednak zrozumieć, dlaczego w dzisiejszych czasach podtrzymywany jest w tylu diecezjach zwyczaj małej transparentności finansów Kościoła. Szlachetność niektórych przedsięwzięć budzi zresztą kontrowersje.

Jakby nie było powiedziane: „Królestwo moje nie jest z tego świata” (J 18, 36) i „Nie możecie służyć Bogu i Mamonie” (Łk 16, 13).

Przywołuję te cytaty bliblijne nie po to, żeby stroić się w szaty prorockie, na które nie zasłużyłem, lecz żeby pokazać ponury paradoks, przed którym krytyczny wierzący dzisiaj stoi. Gdyż wszystkie te zasady, których realizacji tak trudno mu się doszukać w życiu Kościoła, właśnie dzięki Kościołowi poznał. To miarkuje jego reakcję. To podsuwa inną możliwość niż suflowana mu przez antyklerykałów: odejście.

Tą możliwością jest mentalne „wycofanie się na pustynię”, rodzaj indywidualizacji wiary. Powiedziane zostało: „gdzie są dwaj albo trzej zebrani w imię moje, tam jestem pośród nich” (Mt 18, 20), więc nie jest to bynajmniej dobre wyjście i wierzący wie o tym dobrze.

Piszę o tym w trzeciej osobie, bo tak mi łatwiej, ale prawdą jest, że to ja jeszcze przed kilku laty pisałem o fatalnych sprzecznościach, w które wikła się ktoś pragnący wierzyć indywidualnie. Co jednak mam zrobić, gdy czuję się osierocony przez ludzi, którzy zamiast wspierać mnie w niełatwym radzeniu sobie z własnym życiem, zaczęli z ambon zachwycać się rządem, w mojej ocenie fatalnie osłabiającym moją ojczyznę, przyznają wymyślone przez siebie odznaczenia szefowi TVP, której manipulacje i kłamstwa zapierają dech w piersiach, budują potęgę (z tego świata) instytucji, która winna dawać przykład skromności, a niektórzy zachowywali się co najmniej dwuznacznie w obliczu zbrodni przeciwko dzieciom, popełnianych przez ich podwładnych? Jak inaczej, niż ryzykując życie duchowe w pojedynkę, zaznaczyć swój dystans wobec instytucji, której działania w ostatnich latach budzą protest sumienia, niegdyś przez tę właśnie instytucję uformowanego?

 

Cały esej „Czemu nie w chórze” można przeczytać tutaj.

 

Autorem zdjęcia jest Adam Walanus.