„Schodząc z Turbacza do Łopusznej, modliłam się za Józka – dziękczynnie. Za to, że mi tak pomógł przy tym umieraniu. Umieranie to ciężka praca i Józek to rozumiał”. Publikujemy opowiadanie zatytułowane „Koleżanka Asceza”, zainspirowane wizytą w Łopusznej i lekturą pism ks. Józefa Tischnera.
Koleżanka Asceza
Zaprosiłam do domu koleżankę Ascezę. Na dłuższy pobyt. Kiepsko jednak nam wychodzi współżycie. Asceza jest lekko po czterdziestce i ma wygląd angielskiej guwernantki albo niemieckiej gospodyni. Ubiera się trochę jak szara urszulanka a trochę jak z Sacre Coeur. Przede wszystkim nosi spódnice – szare i białe bluzki podpięte pod brodą skromną, ale gustowną zapinką. Nie idzie nam specjalnie współżycie, bo ona strasznie lubi porządki. Pierwsze, co zrobiła, to wywaliła staruszkę Lubieżność i jej siostrę Rozpustę. Starowinki pomarszczone i skulone, zmalały strasznie jak krasnoludki niemalże. Potulnie wzięły swoje węzełki z kolorowymi kretonowymi jeszcze sukienkami, dwie pary letnich sandałów i jedne czółenka czarne na małym obcasiku. Pozwoliłam im wziąć starą kasetkę z cieniami do powiek. Cieni już tam dawno nie było, ale to była TA RZECZ, która mnie zachwyciła strasznie, gdy po raz pierwszy znalazłam się w supermarkecie C&A w RFN. Asceza była bezwzględna. Negocjowałam z nią i zasłaniałam się księdzem spowiednikiem. Miej litość! Trzeba mieć litość! Ale ona poprosiła o pomoc Tischnera. A ten powiedział twardo, że litość prowadzi do nierządu. Wykorzystała niecnie moją do niego słabość. Zaprowadziła do Łopusznej i pokazała, jak tam teraz wygląda. Mówiła:
– Widzisz? Leszno. W Łopusznej też jest już Leszno. Zamiast hal – trawniki, zamiast zapachu gnoju, koni, owiec i krów – wspaniale wyasfaltowana droga, równiutkie płoty. Zamiast pseudozakopiańskiego stylu – dbałość o zabytkowe chałupy od frontu, a na tyłach NOWE DOMY. Zamiast motorowerów Romet, quady i śliczne motory. I tylko zdjęcia młodego Tischnera w Izbie Pamięci. Jego Pamięci. Ale właściwie nie jego, tylko jego kuzynek z Łopusznej (choć on pochodził ze Starego Sącza jednak, więc może to nie kuzynki, tylko koleżanki z ławy szkolnej). Taka jedna koleżanka Tischnera trajkotała o nim anegdoty. Asceza była zniesmaczona. Pokazała mi w gablocie notatki Tischnera do „Nocy ciemnej” Jana od Krzyża.
– Widzisz? – mówiła. – Co on tu pisze? Widzisz?
Widziałam – niestety. Ten mój góral i stary wiarus – ostatnia moja obrona przed Ascezą – zdradził. Pisze, że, gdy przychodzi oczyszczenie, traci się smak. Nic nie smakuje. Życie się oddala. Obojętnieje.
– Taaa. – mówię do Ascezy. To ta słynna Apathea ojców pustyni. Pewnie twoja dobra znajoma. Nie wierzyłam w nią. Wysłałam ją do psychiatryka. Ale jeżeli sam Tischner… stracił smak. I jak pisze w tej gablocie pięknym okrągłym, spokojnym charakterem pisma, jakimś takim kobiecym – to chyba wpływ matki polonistki, albo jeszcze relikty kaligrafii. Więc jak pisze tam: to mu uratowało życie. Znaczy Jan od Krzyża i jego „Noc ciemna” uratowała życie Tischnera. Kiedy straciło smak. Kiedy straciło swoją słodycz. – Życie jest słodkie, Ascezo. Jak krew.
– Nie znam Apathei – słyszałam tylko o niej – odpowiedziała w zamyśleniu Asceza, trochę zła. – Słodycze są dobre dla dzieci.
– Może dziecinnieję. Przenoszę się przecież do piaskownicy, licząc na dobre towarzystwo. Właściwie podejrzewam, że ono już tam jest. Ma łopatkę i budując pałace, nie korzysta z foremek. A ja zawsze lubiłam foremki. Równo na desce kładzione babki. To była sztuka! Trzeba znaleźć odpowiedni piasek. Nie za mokry i nie za suchy. Najlepszy był ten na morskiej plaży. Dobrze wypełnić foremkę, przyklepać i jednym szybkim ruchem walnąć o deskę piaskownicy. Ewentualnie podtrzymując otwartą dłonią drugiej ręki, delikatnie postawić na już istniejącej piaskowej konstrukcji wieży zamkowej, żeby powstały takie korony albo inaczej – szczeliny strzelnicze. Potem formę trzeba było walnąć umiejętnie od góry (jeśli na desce piaskownicy), albo delikatnie ugiąć jej brzegi (jeśli na zamkowej wieży), żeby piasek wyszedł z formy. Wtedy się udawało. Mniej więcej tak samo robi się dzieci.
Asceza wydęła usta. Nie lubiła moich wspomnień z dzieciństwa. Zabrałyśmy z B. Ascezę w góry tylko dlatego, że ja rzucałam palenie, a B. się odchudzała. Asceza czuła się w górach świetnie. Cały dzień noszenia plecaka po górach, czasem brak wody, bo B. dużo piła na podejściach, a ja piję tylko na szczycie. Czasem brak jedzenia – bo Asceza jak wiadomo, wprowadzając się do nas, zarządziła nie tylko porządek, ale i oszczędność. Jadałyśmy więc tylko to, co kupiłyśmy w sklepie. A do sklepu trzeba było sporo schodzić, a potem podchodzić i to też była sprawka Ascezy. Wyrzuciłam Ascezę tylko na koniec – w Łopusznej. Na cmentarzu u Tischnera. Tam nie było dla niej miejsca. Zapaliłyśmy Józkowi dwie malutkie czerwone lampki kupione w sklepie w Łopusznej. W tym sklepie pan się usprawiedliwiał, że nie ma jogurtu naturalnego, ale że handel na wsi jest trudny. Uspokoiłyśmy go, że dobrze wiemy, jak to jest, bo mąż też ma taki sklep, nawet w tej samej sieci i wiemy, jak to ciężko. Spytałyśmy, czy na cmentarzu łatwo trafić do grobu Tischnera. Więc Asceza została przed bramą cmentarza. Chciała iść z nami, ale się jej postawiłam. Pani Koleżanka z Izby Pamięci opowiadała, jak to miejscowi artyści i rodzina Józka szykowali mu pomnik na grób. Jak ktoś wymyślił piaskowiec wielki i złote litery i krzyż – „taki ażurowy” – mówiła Pani Koleżanka, żeby przeświecało przez niego światło. Piękny był ten projekt – rozmarzyła się Pani Koleżanka. Ale piaskowiec pękł. Po prostu w trakcie roboty pękł kamieniarzowi. I wtedy rodzina, artyści i kamieniarze zobaczyli, że pękł niby tak jakby Gorce się z tego zrobiły. I tak postanowili, że zostanie. Ale projekt był piękny – mówiła ze smutkiem Pani Koleżanka. Opowiadała też, jak chory Tischner pokazywał im w czasie mszy kciuk w geście rzymskiego ludu – nie mógł mówić. Ale ich pocieszał. To pocieszanie umierających dla żywych to jak: „Morituri te salutant” – gladiatorów. Nie czują strachu? – Idą na walkę na śmierć i życie? Wychodzą na arenę, na piach areny. Za chwilę poleje się krew. A lud patrzy żądny widowiska. Umiera Tischner w strasznej męce – lud patrzy. Umiera papież w strasznej męce – lud patrzy. Syci się widowiskiem.
– Gdzie byłaś wtedy – pyta Asceza – gdzie byłaś?
– Umarł mi wtedy Tato. A potem chodziłam do szkoły muzycznej. I uczyłam się angielskiego Ascezo. Przecież wiesz. Byłaś ze mną wtedy. Uczenie się angielskiego pomaga. I muzyka. Teraz pewnie będę się uczyć hiszpańskiego.
Tyle w izbie pamięci ludzi z Łopusznej. Teraz chcą tu zrobić drugą Szwajcarię albo Austrię. Ale przypomina to bardziej Leszno. Dlatego Asceza nie została wpuszczona na cmentarz i potem.
– Jeśli tak to ma wyglądać, Ascezo, jeśli chcesz nas tu dopasować do tych standardów – to ja się nie zgadzam. Od zawsze się z tobą w tej kwestii nie zgadzam i nigdy się nie zgodzę. Chyba że idzie o krew. O przelaną krew. O transfuzję. Ascezo, czy ty możesz zbadać zgodność grup krwi? I przelewać krew? Przelewanie krwi z jednej strony w drugą. „Jaka więź istnieje między moim miłosierdziem dla ciebie a twoim dla mnie. Nie widzimy tego dokładnie”. Przelać krew? A może wyjść z siebie i stanąć obok. I nie chcieć nic dla samego siebie. Umrzeć trochę.
Siadłyśmy z B. na ławeczce przy grobie Tischnera. B. zapaliła lampki. Zmówiłyśmy modlitwę. Było już popołudnie. Lato się kończyło. Słońce grzało, ale nie tak już jak na zamku w Niedzicy, gdzie opowiadali nam o Brunhildzie i straszyli w nocy duchami z Wakacji z duchami. Piaskowiec jak piaskowiec. Nie znam mapy plastycznej Gorców. Nie podobał mi się. Był jak meteoryt, który przywalił papieża – wielki i ciężki. Ale ten „ażurowy krzyż” z tą góralską parzenicą. Trochę przypominał kwiat, ornament góralski, liść z karty „trefl”. Metaloplastyka góralska. I on nie był ciężki. Był „ażurowy”. Lekki, nawet wesoły. Był w tym krzyżu cały Tischner. Bezpretensjonalny, ludowy, ale z ukrytą głęboko mądrością krzyża, do której Asceza nie miała już dostępu. Bo tam było światło. Bo on był ażurowy. Tam mnie przekonał. Tym krzyżem Tischner mnie przekonał, że oczyszczenie oczyszczeniem, ale jest, trwa „niespotykana łagodność”, dobroć, żart. ciepło, nnno i dobra, niech już będzie – słodycz. Tischner o mnie nie zapomniał.
Asceza prychała z pogardą na te moje sentymenta, gdy probowałam jej opowiedzieć, co to jest „ażurowy krzyż”. Nie rozumiała. Mówiła: „Ażurowy? Anyżkowy? U nas w Anglii…”. I postanowiłyśmy z B. zrobić jej na złość. Poszłyśmy na pstrąga z rydzami. Darowałyśmy sobie szlachecki dwór Tetmajerów. To na prośbę B. Była głodna. Na Turbaczu nie pozwalałyśmy sobie na orgie oscypków z żurawiną. I w ogóle tylko raz zrobiłam Ascezie na złość po zejściu z Trzech Koron, gdy za rzeką czekał na nas klasztor kartuzów. Zamówiłam piwo – ciemne – takie jak lubię w górach od czasu mojego romansu z jednym Czechem. Piwo nazywało się klasztorne i paniusia z recepcji schroniska zapewniała, że ma to coś – tę odrobinę goryczki, której nie ma ta podróba ciemnego piwa – bezalkoholowe Karmi. Wyprosiłam więc Ascezę na zewnątrz, by zajęła się moimi brudnymi skarpetami frotte – białymi (co za niestosowność), kupionymi kiedyś po dwa złote w supermarkecie. Miały być jednorazówki. Służą mi już kilka lat. I kupiłam to piwo. Było zimne. Z widokiem na przełom Dunajca i Trzy Korony. W chłodzie cienia, przy trzydziestopięciostopniowym upale po przebiegnięciu całych Pienin, było jak balsam na zbłąkaną duszę. Asceza siedziała z nami przy stole oburzona. Nie było to tanie piwo jak na nasz budżet. Podobno przyrządzone według receptury belgijskich trapistów. Ale to nie udobruchało Ascezy. Raczej włączyło mistrza podejrzeń.
– Ależ Ascezo, to piwo samo do mnie przyszło, wiesz, że lubię tylko ciemne i że innego nie mieli i że mąż tej pani z recepcji powiedział, że ono ma to coś – tę goryczkę, o którą wszystkim nam chodzi. Skąd mogłam wiedzieć, że belgijskie?
Ale Asceza się obraziła. Alkohol? W dodatku alkohol? Znowu alkohol?
– Pół kwarty tylko Ascezuńko kochana, pół kwarty.
Dodatkową okolicznością skazującą (czym różni się małżeństwo od aresztowania? Gdy cię aresztują, odtąd każde słowo może być wykorzystane przeciwko tobie, a gdy się ożenisz, NA PEWNO każde słowo zostanie wykorzystane przeciwko tobie – to samo z rachunkiem sumienia). A więc dodatkową poszlaką w procesie dowodowym przeciwko mnie, która i tak już dostałam czapę, było to, że piłam to piwo przed wizytą u kartuzów. Prychała, że to wszystko cepelia i sacro-disco i że ona osobiście nie toleruje takiego stylu. Że prawda leży gdzie indziej i że jak tak dalej nie będę korzystać z jej wiedzy i pouczeń, lenić się, ociągać i spędzać czas na wagarach z piwem (a potem z pstrągiem z rydzami) to ona nie będzie mogła Jaśnie Panu powiedzieć, że dobrze wypełnia swoje obowiązki.
– Bo panienki się nie słuchają.
Powiedziała to po polsku. Jakby podsłuchaną u służących frazą. I przez moment była nawet sympatyczna. Jak wtedy w kościele na Kaszubach, gdy Kaszubi zaśpiewali. Ależ oni śpiewali. Piękne głosy, piękny śpiew. Mężczyzn i kobiet. Takiego śpiewu już się nie słyszy. Nawet tu, w Czorsztynie czy w Niedzicy. A w Łopusznej to już zupełnie Leszno. Pamiętam, że pomyślałam o Ascezie rodzimej. I dlatego potem wypożyczyłam w bibliotece tę książkę Nagrobek ciotki Cili. Dałam do czytania Ascezie. Nie wiedziała, co powiedzieć przez chwilę. Ale potem rozgadała się o kulturze nadreńskich cystersów. O tym jak nieśli oni, ci mnisi, kaganek oświaty, kultury, cywilizacji i ascezy w życie ludzi Śląska i Wielkopolski. Jak te barbarzyńskie bagna zamieniali w ogrody. Palcem kiwała nad moją ignorancją i wytykała nieznajomość historii ziem między Wisłą i Łabą.
– Wszystko zawdzięczamy Niemcom! Może nawet konkretnie Nadrenii!
– Ascezo droga! A czy nie poszłyśmy przez europejski most na drugą stronę Dunajca, do braci Słowaków? A czy nie poszłyśmy do tego Czerwonego Klasztoru, który już tyle razy widziałam z góry i który zawsze fascynował i nigdy nie można było do niego pójść? A tu proszę – eurokładka i Dunajcem płyną góralskie gondole, kajaki i pontony. Rafting po polsku. Albo Wenecja po polsku. A czy nie wcisnęłam się sprytnie przez zamknięte drzwi i bez biletu za dwa euro do tych kartuzów. Na gapę. Zwiedziłam to miejsce na gapę i nic nie zrozumiałam. Nic. To Ascezo gruby błąd! Gruby błąd – to Ascezo jest UDAWANIE! I dobrze, że już tego nie ma. A tam, gdzie jest, niech ginie. My mamy mistykę nadwiślańską. Słyszałaś? Nadwiślańską! A Żeromski też był guwernerem – polskim.
– Bo panience to się wydaje, że historia zaczyna się od Napoleona. A to szczyt ignorancji. Gdyby panienka urodziła się w Anglii…
– Bo się zaczyna. Bo przedtem to nie moja historia. Dopiero Napoleon zobaczył w nas ludzi. Ludzi Ascezo! A nie niedoludzi.
– I odtąd zaczęłam być wam potrzebna. Bo gdyby panienka urodziła się w Anglii…
Ale mnie zainteresował traktor. Bo ten wykład Asceza ciągnęła długo. Tak długo, jak długo szło się spod Turbacza przez całą Łopuszną. Był upał i asfalt śmierdział. Bo Asceza też nie pachnie. Niby lubi porządki i jest schludna, ale ciągnie się za nią jakiś taki zapach, jakby naftaliny. Albo lawendy. Obydwa zapachy kojarzą nam się z B. z zapachem babcinej bieliźniarki. Niby to łagodny i miły zapach, ale jakiś taki konserwujący, jak formalina w kostnicy. Za Ascezą ciągnął się ten zapaszek, taki duszny, jak zapach długo nieotwieranej szafy z bielizną pościelową, a tam ukryte między białymi prześcieradłami woreczki z lawendą. I ten zapach rozgrzanego asfaltu, smoły właściwie. Ale ona lekko się spociła w tym upale i zapach zmieszał się i nieco uczłowieczył – ona, nadal skłonna gadać o Północy i Południu, o Wschodzie i Zachodzie. O głębokościach i szerokościach.
– A kobiety i dzieci? Ascezo! Co z kobietami i dziećmi? Z resztą nieważne, one i tak nie maja duszy.
Z daleka na horyzoncie wyniosłe Tatry jakby zawieszone między ziemią a niebem. A Asceza gadała swoje. Łopuszna ma chyba z pięć kilometrów. B. milczała, a Asceza się rozgadała. O kulturze i cywilizacji, o przystrzyżonych trawnikach, o tym, że każdy chce mieć ładnie koło domu, ładny dom, ładną łazienkę w domu i ładną bieliznę pościelową i że u nich w Anglii w czasach królowej Wiktorii, choć królowa Elżbieta też jest w porządku…
– A widziałaś Ascezo film „Skazani na Shawshank”? Do wszystkiego można się przyzwyczaić. I nie chcieć żyć już inaczej. Wystarczy odebrać nadzieję na życie doczesne.
Ale mnie zainteresował traktor. Taki zwinny traktor. Nigdy jeszcze takiego nie widziałam. Mały, zwrotny. Ciekawiło mnie, jaką ma moc. Pewnie śmiga po górach. Siedział na nim młody góral i coś grzebał w stacyjce czy przy gaźniku. Traktor warczał. „Musi być zrywny” – pomyślałam – i mieć moc, żeby tak aż pod Turbacz pewnie po świerki jeździć. Drewno. Pewnie tylko drewno się teraz tu chłopom opłaca. Owce, krowy, łąki już nie. Nikomu się nie chce ponoć tych papierów wypełniać i porezygnowali z dotacji. Nikt ich nie będzie z helikoptera sprawdzał, czy koszą łąki i czy czasem nie posadzili kartofli zamiast łąki. Nikt im nie będzie zaglądał, co oni na swojej ziemi robią. Będę chciał, to skoszę, a nie będę chciał, to nie skoszę. Niech se te swoje dotacje wezmą. Tam gdzieś w dolinie, tym, co mają większe areały, to się opłaca. Oni te dotacje biorą. Ale tu nie. Owce też się nie opłacają. I młodym się robić przy nich nie chce. Trudno teraz znaleźć juhasa. Baca to jeszcze zarobi, ale juhasem być się nikomu nie chce. W Gorcach jest tylko jedna już bacówka, dopłaca do nich park. Bo to takie malownicze.
„A ch… malownicze” – powie baca, który sprzedał nam bunc po drodze z Czorsztyna na Lubań. Był pijany i było mu wszystko jedno. Ale bunc uczciwie nam sprzedał. Ten „malowniczy” pod Turbaczem, niestety, oszukał na oscypku.
A cały szlak od Lubania do Studzionek zaorali. Walcem, spychaczem, koparką. Widziałyśmy ten sprzęt. Imponujący. Stał na szlaku. Bezczynnie. Bo w gminie dziś znów radzili. To znaczy kłócili się parkowi (podobno najgorszy jest gajowy Jagoda – daje mandaty po tysiąc złotych tak ze zwykłej złośliwości) i nasi z gminy. Droga tam teraz ładna prawda? Można przejechać. Ładna. Można przejechać. Rowerem. Ponoć to szlak rowerowy robią. Rowerem i motorem, i quadem. Powinni pilnować, parkowi – zielone ludziki albo policja, bo młodzi jeżdżą, jak chcą. Niezarejestrowane mają te swoje motory. W kaskach jeżdżą, nie poznasz. Ale zapłaciłby mandat jeden z drugim, to by się skończyło. Młodym się robić nie chce. Tylko te motory, dziewczyny, disco i wie pani (tu charakterystyczny gest uderzenia krawędzią dłoni w szyję).
A na Turbaczu spodobał mi się rowerzysta. To dla niego ten nowy szlak aż na Lubań. I dla niego ta wieża widokowa na Gorcu.
– Dobrze tak się je posiłek na prawie 1300 metrach?
– Dobrze! Jak człowiek patrzy, jak inni uczciwie pracują, to jeszcze lepiej.
– Heheh. No to jednak jest w Polsce lepiej, skoro tak.
– Ano jest.
– No to chyba trzeba się brać do tej roboty, skoro tak.
Rozmowa z żółtymi kaskami na Gorcu. Włączyli potem swoją koparkę i takie ubijaczki ziemi i z dumą pracowali. Przyglądałam się dłuższą chwilę ich pracy. W tle widok na Tatry. W dole krzaki malin i jagód. Na pożeganie podniosłam ramię z widełkami „victory”. Podniósł rękę ten, co nas zaczepił. Rozumieliśmy się bez słów. Jest dobrze. Dobrze jest robić, gdy robota ma sens. I gdy koparka taka śliczna – żółciutka. Ten gest. Piękny gest. Pamiętam go. Taki prosty.
A ten rowerzysta, co to dla niego ta droga na grani i te wieże widokowe na kilku największych szczytach? Ileż on czasu poświęcił na to, by radzić z drugim rowerzystą o tym, że coś się telepie. Długo naciskał na kierownicę i teleskopy w widełkach sprężynowały, przyglądał się trybom, naciskał łokciem na siodełko. Asceza była wściekła, bo we mnie serce się gorączkowało strasznie. Przelewało się w nim strasznie, kipiało, rosło. Przełykałam ślinę z głodu i braku papierosów. Asceza była wściekła. Tak jak przed kościołem w Czorsztynie. Gdy patrzyłam na tego młodego w spodniach i białej koszuli. Tak by mogło być Ascezo, tak by mogło być! Dlaczego nie jest? Asceza była wściekła. O mały włos w nocy, gdy z wieży zamku puścili tę czołówkę Wakacji z duchami, a potem ten głos „Przebacz mi Brunhildo” – wtedy o mały włos nie rozstałyśmy się z Ascezą. Na szczęście na drugi dzień było święto i trzeba było iść do kościoła. A tam ten młody w białej koszuli. I ministranci też w białych koszulach i z reklamówkami na komże w rękach. Asceza kazała czytać psalmy.
– Czytaj Księgę Psalmów. Czytaj! Wciąż czytaj!
– Ale może ja zacznę jednak kopać tunel? Tuneeeeel!
– Czytaj! – była strasznie surowa.
Psalmy ratowały mi życie.
Asceza nie lubiła moich pogaduszek z miejscowymi – wciąż mówiła o powściągliwości w mowie, o cnocie milczenia. Milczało to się dobrze na podejściu, kiedy oddech się wyrównywał, a żeby zmniejszyć wysiłek liczyłam kroki do dziesięciu, i znów: raz, dwa, trzy… Bez podpowiedzi Ascezy wiedziałam, że ciało wtedy wchodzi w swój rytm. Dziwiło mnie tylko bardzo, że jeszcze to potrafi. Że jeszcze to pamięta. Że nie odmawia posłuszeństwa. Ale czy to było skutkiem poczynań Ascezy? Było w każdym razie przyjemnie jeszcze raz to poczuć. Milczeć też było fajnie na zejściu, gdy włączał się jak zawsze różaniec. Schodząc z Turbacza do Łopusznej, modliłam się za Józka – dziękczynnie. Za to, że mi tak pomógł przy tym umieraniu. Umieranie to ciężka praca i Józek to rozumiał. Kochany. Szliśmy mocno wyżłobionym przez wodę szlakiem. Było gorąco. B. popijała wodę z butelki i też milczała. Był upał. A ja jakoś się zacięłam. „Wypiję – myślałam – w sklepie w Łopusznej. I zjemy też dopiero w sklepie w Łopusznej”. Tak, żeby zaoszczędzić. Rano na Turbaczu zjadłyśmy jakieś nasze ostatki, patrząc na tego młodego górala z orlim nosem i czupryną pochylonego nad tym, co się telepie. Kasia nabrała kranówki do butelki. To już był koniec naszych wakacji w Pieninach i Gorcach. Zabrałyśmy ze sobą Ascezę. W sumie nam nie przeszkadzała zbytnio.
I dopiero kiedy się wprowadziła do nas do domu na dobre i poczuła dość pewnie, zaczęła mnie trochę drażnić. Głownie z powodu tego, że wyrzuciła starowinkę Lubieżność i jej siostrę Rozpustę. Dlatego zamówiłam tę książkę ostatnią Tischnera. Żeby mi wytłumaczył, jak to jest z tym miłosierdziem i ofiarą. Zamówiłam przez Internet. Ale A. postanowił, że znów wyjedziemy. On chce wciąż wracać do tego, co było. Ale powrotu już nie ma. Można iść tylko naprzód. A on wciąż zapatrzony w przeszłość. Mi jednak bliskie spotkanie z Mądrością, która czasem nas tu odwiedza, ale nie zatrzymuje się na dłużej, to bliskie spotkanie z Mądrością sprawiło, że poznałam Lota i jego żonę. Mądrość mówiła, że to jest właśnie ona. To znaczy nieoglądanie się za siebie. A Tischner dodał potem, że doświadczyli tego też ci, co patrzyli na wspaniałość skazanej na zniszczenie Jerozolimy. „Człowiek sam wyda na zniszczenie to, co z takim mozołem budował”.
Ale A. mnie nie słuchał. Chciał wskrzeszać przeszłość. Zgodziłam się, bo jak tu było się nie zgadzać. Asceza wbijała mi przecież mocno za każdym razem trzcinką dając po łapach, gdy tylko oczy uciekały mi za okno i nie chciałam słuchać jej lekcji. Mówiła: „Ciebie już nie ma. Wyszłaś z domu za róg po zapałki i nie wróciłaś. Umarłaś”. I dawała do czytania apoftegmaty. Całe szczęście, że Asceza pozwalała na podróże wyobraźni. Nad tymi apoftegmatami i nad Biblią moja wyobraźnia odbywała niestworzone podróże, czułam się jak młody Icek w jesziwie dręczony nauką czytania Tory. A potem jeszcze Asceza powiedziała: – Nie skończyłaś czytać >>Czyśćca<< Dantego. Czy nie powiedziałam: Nie lękaj się ich, bym cię czasem nie napełniła lękiem przed nimi?
– Ale on się zabił. Zabił się, właśnie gdy czytałam „Czyściec”!
– To nic.
Asceza potrafiła być chyba nawet cyniczna. Więc Asceza to uzurpatorka. Skłamała. Ona nie ma tej mocy, by napełniać lękiem. Tę moc ma tylko Pan. Nie boje się już Ascezy. Ale przestałam się też bać Czyśćca Dantego. Wróciłam w to miejsce, gdzie porzuciłam tę wędrówkę. Kiedy on się zabił. Tytułowy bohater.
Dante-Wygnaniec okazał się wielkim przyjacielem Ascezy. Też wyszedł z domu i nie wrócił. I pisał jakby już zza grobu. Asceza siedziała ze spuszczonymi powiekami i rumieńcem wstydu na policzkach. Pierwszy raz ją taką widziałam. Siedziałyśmy w sadzie u znajomych na wsi. W zrujnowanym poniemieckim gospodarstwie, w zapuszczonym, zarosłym perzem warzywniku, obok krzaka porzeczek. Przed nami były zaniedbane, zdziczałe owocowe drzewka. Jabłonka pełna małych cierpkich zielonych jabłek. Było ciepło, ale w moje kości wkradł się jakiś reumatyzm czy coś. Ból w każdym razie. Pierwszy raz w życiu! Nie znałam takiego bólu. Poprzedni dzień przesiedziałam z nogami w wodzie na brzegu jeziora. Spałam na poszyciu z igliwia. Chwilę, ale spałam. A starsi zawsze mówili, by nie spać na gołej ziemi, bo się dostanie wilka. Kąpałam się nago. To wszystko przez gospodarzy. Nie chcieli słyszeć o towarzystwie Ascezy. Też chcieli, by wszystko było jak dawniej. Ale ja poszłam spać. Tłumaczyłam im, że jestem na odwyku, że nie palę. Że udało mi się rzucić w górach i to bez wysiłku, że nie mogę teraz tego zmarnować. Że nie wstanę, nie będę pić, tańczyć do starych przebojów Led Zeppelin i Pink Floyd. Była ze mną Asceza. Byłam jej za to ogromnie wdzięczna – starej nauczycielce. Nie spałyśmy razem aż do świtu. Miałyśmy swój pokój. A. spał na kanapie. Obok. W drugim pokoju. Ale ona była ze mnie dumna.
Od rana czytałyśmy Dantego w sadzie i wtedy ta stara panna bezbarwna i szara zdradziła mi swój sekret – Dantego. Dante był ukrytą namiętnością mojej Ascezy – angielskiej guwernantki, która siedziała zawsze tak, jakby połknęła kij i nie wahała się nigdy użyć trzcinki, gdy źle podawałam lekcje.
– Ascezo?! Czy ty chcesz być moją Beatrycze?
Asceza siedziała ze spuszczoną głową i wymamrotała tylko:
– Nic nie rozumiesz. Nic dziecko nie rozumiesz. Nie twoją. A może twoją. Twoją i nie twoją. Beatrycze – co za bzdura. Co tam chodzi ci po głowie? Dziecko! Wy, Polacy, jesteście romantyczni, sentymentalni. Nic nie rozumiecie. Nic.
Zamilkła. W ogrodzie zapanowała absolutna cisza. Wszyscy gdzieś poszli. Przestały mnie boleć kości. Bolały mnie całą noc. Myślałam, że to kręgosłup. Szukałam właściwej pozycji. Przypomniała mi się Ciociuniusia, która na kręgosłup zalecała leżenie na wznak na podłodze. Przecież w namiocie w Gorcach spałam. No dobrze. Nie zawsze spałam. Obejrzałam sporo świtów w pociągu, w Czorsztynie, na Lubaniu, na Turbaczu. Przed świtem robiło się zimno. B. marzła i dostawała ode mnie wszystko, co chciała – sweter, cieplejszy śpiwór, „przytul mnie”. Dlatego nad ranem nie spałam. Było trochę zimno. Ale teraz jest dom i kanapa. Może jednak kręgosłup. Że przeciążony, po tych górach, że ta kąpiel nago i ten sprint crawlem, który mi poszedł tak łatwo, a może to leżenie z wygiętym w łuk kręgosłupem na wznak w wodzie.(poczytaj o łuku u Dantego). Bolały mnie biodra, uda, łydki. „Masz za swoje” – mówiły we mnie złe duchy. Ascezę zamknął D. w domu na klucz. Właściwie sam się z nią zamknął – mówił, że chce pracować i że ona mu będzie potrzebna. Że będzie stenografować i pomoże mu w angielskim. Przygotowywał się na konferencje filozofów. Bardzo ważny zjazd filozofów. I dlatego wywiózł nas nad jezioro. Zapakował śniadanie i wodę. Kazał wziąć krzesełka turystyczne i ręczniki, i stroje kąpielowe. A sam zapomniał. „Będę się kąpał nago” – powiedział. „Nie patrz” – powiedział. No to nie patrzyłam, wtedy on, że tym swoim tak bardzo niepatrzeniem trochę go obrażam. No to patrzyłam, niby ukradkiem. Tego przecież chyba chciał. Ale przecież ja nie mam smaku i mam mięsowstręt – mówiłam. Uprzedzałam. On chyba jednak wiedział, co robi. Tym nagim swoim ciałem chciał coś obudzić może, albo chciał, żeby coś wróciło może, żeby było jak dawniej może. Tyle zdziałał, że potem też wykąpałam się nago. Amorficznie. Wprawdzie Asceza wyprosiła z naszego mieszkania także smerfa marudę. Nie pozwoliła mówić „Nie cierpię…”. I cierpieć. To znaczy nie tak znowu cierpieć, ale po prostu nie mówić: „Nie cierpię…”. A ja nie cierpię syntetycznych ubrań. Szczególnie stroju kąpielowego. Unikam go, jak mogę. Metodycznie zapominam, nie zabieram, gubię. Żeby móc się kąpać w rzeczach albo bez rzeczy – gdy można. Rzeczy mam zwykle z naturalnych tkanin. Dlaczego nie ma strojów kąpielowych z naturalnych tkanin? Wykąpałam się zatem nago, a w nocy myślałam, że za karę, za tę próbę przypomnienia sobie, jak to było, bez przypomnienia jednak i bez powrotu. Bo tam na brzegu z nogami w wodzie czytałam Nabokova. Opowiadania Nabokova. Pokłóciłyśmy się nawet z Ascezą o to, czy wolno mi je czytać. Mówiłam, że jestem już dość duża. Że przeczytam nawet Lolitę – jej na złość. Ale ona mówiła, że to wcale nie na złość jej. Tylko że to nie jest dobry czas na Nabokova. Myliła się. To był bardzo właściwy czas na Nabokova.
Ale w nocy przyszła kara. Nie spałam znów drugą już noc. Rano padał deszcz. Wyszłam przez okno, by nikogo nie budzić odsuwaniem oberwanych w zawiasach drzwi, których poranne odsuwanie budzi cały dom. Wstawał dzień. Wschodziło słońce. Cała polana, sad, podwórze, zapuszczony ogród wychodziły z mroku. Rzadko wstaję przed świtem.
Ale A. też nie spał. Przyszedł do mnie w nocy. Przestraszył mnie. Jednak spałam, bo przez chwile wydawało mi się, że wszedł do pokoju górnik z czołówką. Ale to A. świecił sobie zapaloną komórką. Powiedziałam mu, że jestem już stara. Że wszystko mnie boli i że seks mnie nudzi. Potem wyszedł przed dom. Nie wracał. Ktoś (chyba D., ale rano nikt się nie przynał) zamknął drzwi od środka. I zaczął padać deszcz. A. usiadł pod kasztanem. Nie mógł wrócić do domu.
– Dlaczego nie wszedłeś przez okno? – zapytałam rano. – To takie proste, jak nie przez drzwi, to przez okno.
– Nie pomyślałem, ale mogłem cię przecież przestraszyć jeszcze bardziej.
A. powiedział, że to może być ból reumatyczny, że woda, że początek jesieni i że na to pomagają środki przeciwbólowe. Przypomniała mi się Magda Umer i Poniedzielski – „Voltaren! Za karę!”. Złapałam wilka – za karę, za spanie na ziemi i kąpiel nago w jeziorze i trzymanie nóg w wodzie, gdy czytałam Nabokova. Ale Asceza machała ręką zniecierpliwiona, że to jakieś bzdury, pogańskie zabobony, że kąpiel nago jeszcze nikomu nie zaszkodziła, ani moczenie nóg w ciepłej wodzie, że spanie w lesie na ściółce z igliwia tylko hartuje jak harcerstwo i że mam przestać gadać te pogańskie bzdury i śpiewać podejrzane wodewilowe piosenki o tym, że „za karę”. Mówiła, że żydowski szmonces i żydowskie tancbudy też muszę wywalić, jeśli ona ma mnie czegoś pożytecznego nauczyć. I ciągnęła do ogrodu, do tej jabłonki. Nie musiała zresztą mnie namawiać. Łyknęłam ibuprom, owinęłam się ciepłym śpiworem i choć świeciło słońce i było naprawdę gorąco jak na koniec sierpnia, to siedziałam tam jak pensjonariuszka wyszukanego alpejskiego sanatorium w zimie. Asceza ze mną. I cisza. Tylko ptaki. Nie było nawet podmuchu. Wszyscy gdzieś się zaszyli ze swoimi książkami albo spali. A my z Ascezą czytałyśmy Raj Dantego. I upływ czasu notowałam tylko, sięgając raz po raz po smartfona i robiąc kolejne zdjęcie jabłonce. Za każdym razem w innym świetle. Podnosiłam głowę znad książki, a serce unosiło się nad tym ogrodem. Asceza siedziała cicho także wpatrzona w litery i nie wiem, czy podnosiła czasem głowę. W każdym razie nie wtedy, kiedy robiłam to ja. Szłyśmy do raju razem, ale osobno. Spotykałyśmy te same dusze, żegnałyśmy się z Wergiliuszem, współczułyśmy Dantemu, gdy wstydził się przed Beatrycze za swoje błędy. Z zachwytem powtarzałyśmy lekcje za św. Tomaszem i Bernardem. Wreszcie uklękłyśmy w tym pałacu. Ale Asceza została tam wśród tych klejnotów, tronów, królów i papieży, z Franciszkiem, Dominikiem, z Tomaszem, Bernardem. Asceza tam poszła. Odleciała z tego jabłonkowego ogrodu. A ja nie. Raj, jeśli jest, jest w zapuszczonym ogrodzie, w sierpniowe popołudnie, obok jabłonki i krzaka porzeczek. Jest w nim cicho, że słychać brzęczenie much. A potem tłuczenie talerzy i garnków. A potem niedojrzałe gruszki – ulęgałki przyniesione przez D. na stół pod kasztanem. A potem drożdże przywiezione ze sklepu i placek. I obiad. A potem przyjazd Sary i Łukasza – wpadli po drodze na wesele. Sara pokazuje mamie swoją nową suknię. Łukasz przywozi słodką, bardzo mleczną czekoladę z zagranicy i kłóci się z teściową tak, dla zasady. Asceza po raz pierwszy się uśmiecha. Nic nie mówi. Zjada nawet kawałek drożdżowego placka – który nie wyszedł. Jest zakalec. I tylko przypomina mi o piekle.
Łapie nas policja. Właściwie policjantki. Są bardzo miłe. Litują się nad A., któremu trzęsą się ręce. Czy wiedziały? Czy te policjantki wiedziały? Myślę, że wiedziały, że to kolejny taki skowyt piekła. I że to trwa już pół roku. Książę Kłamstwa i jego panowanie. Policjantki za karę zabrały A. samochód. Ale on się wykręcił sianem. Jak zwykle. Postawił znów wszystko na jedną kartę i liczy na wygraną. I że nikt się nie dowie. Ale Asceza była blisko mnie – mówiła: nie bój się ich – jestem z tobą, by cię chronić.
– Ale Ascezo! To moja wina! Bo ja dałam posłuch tym pokusom dwu. Żeby może spróbować poprowadzić auto. Nawet po pijaku, bo na trzeźwo nigdy bym o to nie poprosiła. I tej drugiej, by może popracować jednak tak jak dawniej dla tej światowej mądrości. Posłuchać wykładu D. pod kasztanem o formie u Gombrowicza, żeby mi przypomniał, jak to Idze z ta formą u Gombrowicza? Czy Gombrowicz był amorficzny. Ty byś na pewno na to nie pozwoliła. I pokusa, by znów włożyć szary kostium i upiąć włosy do góry i mieć znów taką ważną teczkę, o której mówił wtedy w szpitalu K.: „Dlaczego ja nie mogę mieć takiej ważnej teczki i takich ważnych w niej papierów”. Bez teczki nie ma się formy. Pamiętasz? I to dlatego, Ascezo, ten skowyt piekła znów. Ascezo nie opuszczaj mnie!
– Będzie cię to kosztowało.
– Ile?
– Trzy tysiące. Około. W sumie 50%.
– Dobrze. I tak nikt się nie dowie. Ale Ascezo, czy to nie Rozrzutność? Czy to nie Rozpusta?
– Nie, to Konsekwencja.
– Dobrze, wiem, ty lubisz być konsekwentna. Aż do bólu. Ale może to nie ona, może to Konieczność?
Nie bałam się. Chyba. Nno może przez chwilę. Dlatego powiedziałam „nienawidzę”, jak ten smurf Maruda. Ale potem już tylko płakałam. Było mi siebie żal. Płakałam nad sobą i Asceza mówiła, że to dobrze. Potem żebrałam o litość kioskarkę z kiosku Ruchu. Ale nie miała dla mnie litości. Asceza mówiła, że to także dobrze. „Czy z tego wynika, że inni będą mieli miłosierdzie dla ciebie? Nie, nie wynika”. Asceza wróciła ze mną do domu. Kazała jeszcze raz. Kazała wszystko jeszcze raz. Cierpliwie. I zrobiłam, jak kazała, i słuchałam, i szłam za każdym skinieniem, za każdym podszeptem Ascezy. I ani na chwilę nie obejrzałam się wstecz. Szłam tylko tam, gdzie ona mi kazała. Nawet do kina na Nieracjonalnego mężczyznę Woodiego Allana. Ten film – Asceza dobrze wybrała. Mówił o imperatywie kategorycznym Kanta i o przypadku z latarką. I o kole fortuny też z latarką. Założyłam znów ciemne okulary, żeby nie było widać, że płakałam. Jak wtedy – na pogrzeb. Ale teraz przecież szłam na ślub. Jak do piekła. A. nie poszedł. Znów stchórzył. I nawet w kościele nie zdejmowałam tych ciemnych okularów – jak wtedy na pogrzebie. I przecież nie wszystko można było tak ogarnąć. Asceza stała nade mną i była nieubłagana. Dobrze, że ta kwiaciarka się jednak zlitowała i dała mi tę kartkę-życzenia: „Witamy w nowej rzeczywistości” – i zdjęcie młodej pary stylizowane na „Matrixa”. Sprzedała mi za pół ceny, dziwiła się, że takie ma, nigdy przedtem nie widziała tej kartki z „Matrixem”, a przecież tam sprzedaje. I w kościele otwieram Tischnera. W końcu ta kioskarka z kiosku Ruchu musiała mi wydać przesyłkę. Była już prawie 15. Potem kino zaczynało się o 15, potem ślub. „Napiszę im coś z Tischnera” – myślałam, przecież to o miłości, będzie pasować. Czytałam przecież na przystanku i w tramwaju i świetnie się z Józkiem rozumieliśmy. Znowu świetnie się rozumieliśmy, tak co do rewolucji, jak i co do Nietzchego. Dobro, Józku, Dobro i Życie. Ale napiszę to, co mi się otworzy. Nawet bez sensu. Przecież i tak jestem w piekle. I mam długopis, a ja nigdy nie noszę przy sobie długopisu, zawsze tylko ołówki i otwiera mi się, i piszę tym bogu ducha winnym dzieciom, którzy jakby chcą do końca rozedrzeć mi serce, grają tak jak wtedy ten motyw Obój Gabriela Moricone. Nic to. To przecież jasne. Przecież to ślub siostry tamtej dziewczyny. I znów ślepiec prowadzi pannę młodą do ołtarza. Ale mi z daleka wydaje się, że to on jest panem młodym. I znów usłyszę ten List do Koryntian. I kręci mi się w głowie. Nic to. To tylko nieprzespane noce, Dante, Nabokov, raj i piekło. To od tego znów kręci ci się w głowie: „ >>moc<< dobra jest >>wyższa<< niż wszelka inna moc. Dobro ani nie >>umiera<<, ani nie >>ożywa<<. […] Dobro nie ulega rozkładowi. Jest proste. […] Dobro rządzi bytem jak jakieś światło. Dobro jest wyżej. >>Istnieje<< mocniej, a przede wszystkim inaczej. Ono „zapala się” od innego dobra, jak suchy knot nadmiernie zbliżony do płomienia lampy. Przy takim płomieniu każdy znajduje światełko dla siebie. Człowiek nie potrafi powiedzieć, jak i kiedy stał się dobry. Jest przekonany, że taki, jaki właśnie jest, był od zawsze. Spotkanie z tym, kto wymaga miłosierdzia, uświadamia mu, jakie >>ma serce<<”.
Autorką opowiadania jest Jolanta Czapczyk – w latach 1995-2013 redaktorka Wydawnictwa W drodze, autorka książki „Vabank – czyli życie pesymisty”. Mieszka w Poznaniu.