„Jeśli ktoś chce się podzielić tezą, z którą się nie zgadzamy, ale jest to teza ciekawie wyrażona, uważam, że warto ją przedstawić czytelnikowi”, mówi o. Roman Bielecki obecny naczelny miesięcznika „W drodze”. Publikujemy wywiad, który ukazał się w jubileuszowym, październikowym numerze pisma. Rozmowa nosi tytuł „Taki mi się trafił fach, życie w drodze”, a przeprowadziła ją Jolanta Brózda-Wiśniewska.
JOLANTA BRÓZDA-WIŚNIEWSKA: Czy zanim objąłeś stanowisko redaktora naczelnego, czytałeś „W drodze”?
ROMAN BIELECKI OP: W czasie studiów w seminarium wiedziałem, że wydajemy taki miesięcznik, wiedziałem, kim jest jego redaktor naczelny Paweł Kozacki, wiedziałem też, że piszą tam Jacek Salij i Jan Góra, których teksty znałem jeszcze z czasów przedzakonnych. Jednak o wiele częściej sięgałem po „Więź” czy „Znak”. Może wiązało się to z moimi ówczesnymi zainteresowaniami. Bardzo wtedy lubiłem intelektualne debaty o zawartości cukru w cukrze i dzielenie włosa na czworo. A może działo się tak, bo tamte tytuły były wówczas bardziej spójne pod względem treści.
Pamiętam, że pierwszy raz zetknąłem się z „W drodze” w latach 80. Kiedyś mój tato podsunął mi do lektury numer z 1984 czy 1985 roku – fascynujący. Znalazł się tam tekst o aktywnej obecności katolików w polityce. W tamtych czasach! Pamiętam do dziś, że to była niezwykle odkrywcza lektura.
Teraz, kiedy kieruję miesięcznikiem, mam poczucie, że jest w nim więcej tekstów, które odpowiadają na problemy codzienności. I nie mam wrażenia, że obniżyła się ranga poruszanych przez nas tematów. Raczej sposób pisania o nich stał się bardziej przystępny dla odbiorcy. Naturalnie, włącza się myślenie, na zasadzie prostego porównania, że kiedyś było gorzej, a teraz jest lepiej. Ale to nie tak. Teraz jest po prostu inaczej. Kiedy wartościujemy, to zaczynamy dzielić, a dla mnie jest ważne, że mój poprzednik na stanowisku naczelnego wciąż uczestniczy w spotkaniach redakcji i służy pomocą.
Odpowiadasz dyplomatycznie. Ale chyba warto przyznać, że w ostatnich latach miesięcznik przeszedł przemianę. Podobne periodyki bywają zamykane, a was czyta coraz więcej ludzi.
Uważam, że to jest kwestia uchwycenia rytmu życia i trafnej odpowiedzi na pytania, które nurtują ludzi. Odpowiedzi na tyle interesujących, że nawet ktoś, kto się z nimi nie zgadza, przyznaje, że jest to wartościowy punkt widzenia. W filmie dokumentalnym dołączonym do tego numeru ciekawie o tym mówi pani prezydentowa Anna Komorowska: „Nie zgadzam się ze wszystkim, co proponuje redakcja, ale pytania są postawione bardzo dobrze”. O to chodzi. Wydaje mi się, że czytelnicy to doceniają. Bo kupiliby raz, drugi, dziesiąty, ale nie kupowaliby regularnie przez ostatnie cztery lata, czego dowodem jest szybko wzrastający nakład.
Miesięcznik tworzą konkretni ludzie, którzy przychodzą ze swoimi doświadczeniami, zamiłowaniami, przyjaźniami. Nie masz wrażenia, że wiele się zmieniło, kiedy jeszcze za Pawła Kozackiego do redakcji przyszła Katarzyna Kolska z doświadczeniem pracy w gazecie codziennej?
To rzeczywiście było wpuszczenie świeżej krwi do krwiobiegu miesięcznika. Zbiegło się to w czasie z zasadniczą zmianą pokoleniową, która miała miejsce w miesięczniku. Krótko po zjawieniu się Katarzyny razem ze mną w redakcji znalazło się trzech trzydziestoparolatków. Doświadczenie, kontakty i profesjonalizm Katarzyny w połączeniu z naszym entuzjazmem dały namacalny efekt nowego otwarcia.
Ponadto twórczo rozwinęliśmy pomysł, który od zawsze kiełkował w głowie Pawła, żeby do tytułu „W drodze” dołożyć konkretną twarz. To znaczy, żeby pokazać, że za miesięcznikiem stoją żywe osoby. Rozpoczęliśmy trwającą nieprzerwanie od czterech lat comiesięczną promocję każdego numeru w dominikańskich kościołach w całej Polsce. Dzięki uprzejmości przeorów bracia pracujący w redakcji pojawiają się tam regularnie i podczas ogłoszeń duszpasterskich zachęcają krótko do kupna nowego numeru. I tak krążymy od kościoła do kościoła, wypełniając proroctwo mistrza Wojciecha Młynarskiego: „Taki nam się trafił fach, życie w drodze”.
Jaki jest dziś czytelnik „W drodze”?
Myślę, że młody. Celowo próbujemy trafić do ludzi w wieku 25–50 lat. Po części wynika to z tego, że jako dominikanie nie mamy wielu propozycji duszpasterskich dla osób kończących studia. Ludzie wychodzący z duszpasterstwa akademickiego bardzo często wpadają w próżnię. To od nich słyszymy, że miesięcznik im pomaga. Uzupełnia formację albo wprowadza w nią na nowo.
Czytają nas głównie mieszkańcy dużych miast. Ale nie tylko. Kiedy robiliśmy losowanie wycieczki do Rzymu, wygrała ją pani z miejscowości, której nie mogliśmy znaleźć na mapie. Rzeczywistość jest bardzo zmienna i myślę, że „W drodze” ma jeszcze wielu potencjalnych czytelników, do których nie dotarło.
Zastanawia mnie to, że w epoce, kiedy w ogóle nie wiadomo, co będzie z mediami papierowymi, „W drodze” dobrze się sprzedaje. Pismo wypełniają raczej długie teksty i czarno-białe zdjęcia. Usłyszałam od jednej z wiernych czytelniczek, że obrazkami można się przesycić, a ona ma głód poczytania czegoś dłuższego. To odpoczynek od codziennej wirówki obrazków.
Kilka miesięcy po objęciu funkcji redaktora naczelnego byłem zaskoczony dynamiką zmian i szybkim wzrostem zainteresowania tytułem. Pomyślałem, że skoro tak nam dobrze idzie, to może spróbujmy przestawić się z amatorskiego, garażowego grania na dużą halę koncertową. No i znaleźliśmy się na szerokim rynku, trafiając do sklepów, księgarń, empików, saloników Kolportera, internetu, a w końcu w wersji elektronicznej na iPad i Kindle. W tej ostatniej kategorii wciąż pozostajemy jednym z czterech tytułów polskiej prasy obecnych w największym sklepie internetowym Amazon.com.
Wszędzie wokół mówi się o tym, że ponad połowa Polaków – jak pokazują ostatnie badania – nie przeczytała w ciągu roku żadnej książki, a nam nakład wciąż wzrasta. Średnia sprzedaż wynosi sześć i pół tysiąca egzemplarzy, nie licząc około tysiąca wydań elektronicznych. Są takie miesiące, kiedy sprzedajemy ponad dziesięć tysięcy egzemplarzy. A gdy przyszedłem do redakcji, nakład wynosił dwa i pół tysiąca. I nie chodzi o magię wielkich liczb, bo ważny jest każdy czytelnik, a pismo ma być w lekturze wymagające. Nie zależy mi na tym, żeby miesięcznik rozmiękczyć i mieć sto tysięcy nakładu i drugie tyle czytelników. Trzeba trzymać poziom. Jeśli taka będzie potrzeba, to będziemy tyle wydawać. Ale to Pan Bóg kieruje ludźmi i potrzebami Kościoła. Nie ma co z tym dyskutować.
Ale cieszysz się z efektów waszej pracy?
Oczywiście, i mam poczucie, że pod względem rynkowym osiągnęliśmy sukces, choć podchodzę do tej kategorii z dużą rezerwą, bo w głowie mam jeszcze mnóstwo niezrealizowanych pomysłów i planów. Jednocześnie wciąż pamiętam, że to, co mamy i gdzie jesteśmy, zawdzięczamy wielu przychylnym nam osobom. Bardzo im za to dziękuję.
Spotkałeś się z opiniami, że miesięcznik zyskał czytelników za cenę spłycenia przekazu?
Powiedziałbym raczej: odświeżenia. Wciąż piszemy o poważnych sprawach, tylko bez wysokiego „C”. I my, i nasi czytelnicy szukamy takich kazań, rekolekcji, książek, takich miejsc, w których słyszymy o tym, jak nasze życie zbiega się z Ewangelią. Nudzą nas kazania przelatujące ponad głowami wiernych – mądre i jednocześnie o niczym. Zapominamy o nich zaraz po wyjściu z kościoła, a może jeszcze szybciej. To jest ta nieznośna kościelna mowa trawa, która gryzie w zęby. Sensowni księża, z którymi lubimy na co dzień rozmawiać, przeobrażają się nagle na ambonie w dziwnie mówiące postacie, z głosem natchnionym i anielskim. Czujemy odruchowo, że to nieprawda, że chcielibyśmy inaczej, przystępniej. No i podobnie jest z miesięcznikiem.
Mamy świadomość, że wydajemy produkt inny niż 40 czy nawet 20 lat temu. Wiemy, że część dawnych czytelników nie odnajduje się w tym, co proponujemy. Słyszymy te głosy i przyjmujemy je z uwagą, mając jednocześnie świadomość, że nie da się zrobić gazety dla wszystkich.
Czym w takim razie się kierujesz w swojej pracy?
Kluczowa jest odpowiedź na pytanie, co to znaczy, że nasz miesięcznik jest poświęcony życiu chrześcijańskiemu. Życie chrześcijańskie to nie ta jego część, która toczy w kościele, ale wszystko, co dotyczy naszego życia. Czasami ktoś mówi, że balansujemy na granicy popkultury. Pewnie tak, bo zrobiliśmy rozmowę z Arturem Andrusem, Jerzym Stuhrem czy Tomaszem Zimochem. To były dobre i wartościowe wywiady. Przytaczam w takich momentach lubiany przeze mnie fragment Listu do Diogeneta – anonimowego pisma z II wieku, opisującego życie pierwszych chrześcijan. Genialny tekst, w którym czytamy na przykład, że chrześcijanie mieszkają w miastach helleńskich i barbarzyńskich, jak komu wypadło, stosując się do miejscowych zwyczajów w ubraniu, jedzeniu, sposobie życia, a przecież samym swoim postępowaniem uzewnętrzniają owe przedziwne i wręcz paradoksalne prawa, jakimi się rządzą. To niesamowite, jak wielka jest aktualność tego fragmentu.
Nie sądzisz jednak, że ktoś może postawić zarzut o przesadny dialog ze współczesną kulturą?
Wpojono mi i jestem za to niezmiernie wdzięczny zakonowi, że nasza posługa opiera się na „duchowości Wcielenia”. To znaczy, że w naszym zakonnym wykształceniu podkreśla się „bycie człowiekiem” i nie oddziela się sfery duchowej od takich wymiarów ludzkiego życia jak głupota i grzeszność. Innymi słowy: można pozostać na poziomie obrażania się, że wokół bieda, wszystko jest kiepskie, antyklerykalne i mało wartościowe. Ale na to mam odpowiedź z Ewangelii św. Jana, który w swoim tekście używa dwóch znaczeń słowa „świat”. Raz w kontekście opisu chrześcijan jako ludzi nieprzynależących do świata, którego książę szatan został strącony. W tym znaczeniu jako wierzący jesteśmy dziećmi światłości i wyraźnie odcinamy się od grzechu. Ale św. Jan w tej samej Ewangelii mówi także, że Bóg tak umiłował świat, że posłał swego Syna, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie umarł, ale miał życie. I w tym rozumieniu właśnie ten, a nie inny świat, w którym żyjemy, jest przestrzenią zbawienia. W nim objawiło się żywe Słowo.
Nie brak Ci dawnych autorów?
Z zazdrością przeglądam archiwalne numery i myślę o czasach, kiedy w miesięczniku pojawiały się przekłady Stanisława Barańczaka, kiedy drukował Andrzej Kijowski, Kazimiera Iłłakowiczówna czy Anna Kamieńska. Tylko że wtedy nigdzie indziej nie mogli publikować swoich tekstów. Dziś też jest sporo błyskotliwych i przenikliwych autorów. Nie możemy bez ustanku żyć z poczuciem tęsknoty za tym, co minione, bo żeby Ewangelia przynosiła owoc, musi być żywa. Prawdą jest także to, że autorytetów moralnych, filozoficznych i życiowych jest coraz mniej na scenie i ze świeczką można szukać osobowości pokroju Barbary Skargi, Zygmunta Kubiaka, Tadeusza Żychiewicza, księdza Jana Ziei czy kardynała Stefana Wyszyńskiego.
Ale wydaje mi się, że omijacie dyżurne społeczne tematy typu – in vitro, aborcja, związki partnerskie czy wizerunek polskiego Kościoła. Rozumiem, że może to być spowodowane rytmem wydawniczym albo tym, że tekst ukaże się poniewczasie lub wybrzmi nienależycie.
Nie chodzi o to, że w ogóle nie chcemy podejmować takich tematów. Tylko zawsze trzeba zapytać: po co? Miejsc, w których o tym się mówi i pisze, także po stronie kościelnej, jest sporo. Dokładanie kolejnego pakietu argumentacji musi mieć jakieś uzasadnienie. Są pewne tematy zwyczajnie wyczerpane, a dyskusja społeczna w Polsce jest mocno spolaryzowana i zaszufladkowana. Być może bardziej pomożemy, pisząc o kształtowaniu sumienia, zamiast o problemach szczegółowych, takich jak in vitro czy aborcja. Notabene, dwukrotnie w ciągu ostatnich trzech lat podjęliśmy temat in vitro, uważam, że w bardzo sensowny sposób. Kilka lat temu, kiedy wybuchła sprawa głośnych odejść księży, poświęciliśmy temu cały numer, podobnie miała się sprawa z pedofilią czy medialnym wizerunkiem Kościoła. Rok temu pojawił się numer pod tytułem „Czy Kościół trzeba reklamować”, w którym próbowaliśmy pokazać, że „Papież to jest firma”, jak by to określił Moryc Welt z Ziemi obiecanej.
Gdyby na podstawie tego, co czytamy w mediach mainstreamowych, skonstruować wizerunek przeciętnego katolika w Polsce, można by odnieść wrażenie, że jako wierzący nie robimy nic innego, tylko debatujemy o in vitro, aborcji, podatkach na Kościół, religii w szkole, homoseksualistach i pedofilii… Strasznie mnie to irytuje i staram się to zmienić. Spotykam wielu świeckich, rozmawiam z nimi i słyszę, czym żyją i o czym rozmawiają. Zajrzyjmy do statystycznego polskiego domu. Co tam usłyszymy? Przecież nie dialog typu: „Dzień dobry, kochanie. Jak spałeś? A powiedz mi: co myślisz o in vitro? A zanim zrobisz sobie śniadanie i zawieziesz dzieci do szkoły, zdradź, co sądzisz o homoseksualistach…” . Żebyśmy nie zgłupieli. To są ważne tematy, ale życie nie kręci się wokół nich.
A co z polityką?
Podobnie. Pism i portali politycznych jest w Polsce mnóstwo. Wybitnych publicystów społeczno-politycznych mamy kilkunastu, a całkiem niezłych – kilkudziesięciu. Po co my się mamy jeszcze tam pchać? Poza tym polityka jest wszędzie: w radiu, w telewizji, nawet na ambonie.
Przy polskich stołach też o polityce mówi się non stop.
No właśnie! I co? Nie masz poczucia, że jesteśmy tym trochę zmęczeni?
Nie chcecie wpisywać się w utarte schematy i być po stronie łagiewnickiego czy toruńskiego Kościoła?
To porównanie jest bez sensu. Róbmy Kościół wokół Pana Jezusa i Ewangelii, a nie wokół tego czy innego miasta. Jest to trudne, bo wygodnie i bezpiecznie jest szufladkować.
Pytam o to wszystko, bo teoretycy mediów mówią, że dzisiaj najlepiej sprzedają się media tożsamościowe.
Zgadzam się. Bo to o nas. My takie robimy. Tożsamością jest Ewangelia. I życie chrześcijańskie, jak w podtytule miesięcznika.
Paweł Kozacki powiedział kiedyś w jednym z wywiadów „W drodze” , że z każdym warto rozmawiać. I jeśli ktoś chce się podzielić tezą, z którą się nie zgadzamy, ale jest to teza ciekawie wyrażona, uważam, że warto ją przedstawić czytelnikowi. Nie po to, żeby podważać czyjąś wiarę albo gorszyć. Jesteśmy na to bardzo uczuleni. „Zgorszenie” musi być sensowne, nie może być zasadą. Nie możemy też udawać, że rzeczywistość, o której piszemy, jest w zasadzie prosta, tylko najczęściej mocno skomplikowana. Ale to już zostawiam krytycznemu odbiorowi czytelników.