W związku z 12. rocznicą śmierci ks. Józefa Tischnera publikujemy fragment książki „Alfabet Tischnera”, która ukaże się jesienią tego roku w wydawnictwie Znak. W „Alfabecie…”, w którym poszczególne rozdziały poświęcone są rozmaitym pojęciom lub osobom, jest też rozdział zatytułowany „Życie”. Co Tischner miał do powiedzenia o życiu? Co chciałby, żebyśmy o życiu myśleli?
Górale wyobrażają sobie, że Pan Jezus narodził się w Tatrach. Leżał w autentycznym żłobie i odwiedzali go rozmaici pasterze, królowie i mędrcy. Ale dziecku strasznie się nudziło, od kadzideł kręciło mu się w nosie, grymasiło, ziewało. Wanda Czubernat pisze, że dopiero jak przyszli górale: „Jak nie hipnie ze żłobu, jak nie tupnie piętami. Kaście diasi, juhasi, nie przyśliście z dziewkami?” (…) Był za mały na to, żeby tańczyć, ale chciał przynajmniej widzieć jak tańczą. (…) Myślę, że Bóg, który uczestniczy we wszystkim, co człowieka spotyka: w płaczu, w śmiechu, w żalu, w radości, mógłby i tańczyć.
Każdy człowiek na swój sposób jest trochę niepogodzony z własnym życiem. Zawsze człowiekowi się wydaje, że życie jego mogłoby być lepsze, niż jest: bardziej dostatnie, zdrowsze, bardziej szczęśliwe. I bardzo często zdarza się, że człowiekowi łatwiej przychodzi po¬godzić się z Bogiem, niż pogodzić się z własnym życiem. Ludzie często prędzej i łatwiej wierzą Bo¬gu, niż wierzą życiu. (…)
Zarazem jednak, kiedy się przyjrzeć nauczaniu Jezusa Chrystusa, to widać, że słowem, które najczęściej na Jego us¬tach się pojawiało, było słowo „życie”. (…) Cóż to znaczy? Znaczy to, (…) że Chrystus przyszedł nie tylko po to, ażeby pogodzić człowieka z Bogiem, ale także ażeby pogodzić człowieka z życiem.
Wiemy z doświadczenia, że żeby coś stworzyć, trzeba jednocześnie coś zniszczyć. Kiedy rzeźbiarz rzeźbi świętą figurę, bierze dłuto do ręki, młot i niszczy: niszczy drzewo. Ociosuje kloc drzewa, niszczy go, żeby móc z tego drzewa wydobyć dzieło sztuki. I tak jest także trochę w życiu rodzinnym. Życie rodzinne tworzy coś, buduje, ale żeby zbudować, trzeba coś spalić, trzeba coś zniszczyć, trzeba samego siebie przezwyciężyć. Kto w życiu rodzinnym chce zachować siebie, ten straci siebie. Kto w życiu rodzinnym przezwycięży siebie, ten odzyska siebie. W życiu rodzinnym kobieta staje się matką, ale stając się matką, coś traci, z czegoś wyrasta. Mężczyzna staje się ojcem; stając się ojcem, gubi po drodze swoją młodość, swoją przeszłość. Najbardziej widać to w przypadku dziecka. Rodzi się dziecko. Rodzice mówią: mamy dziecko, dziecko jest nasze. Ale im więcej upływa czasu, im bardziej rośnie to dziecko, tym mniej jest nasze. W gruncie rzeczy wzrost dziecka jest nieustanną utratą dziecka. Rodzice mają po to, ażeby stracić.
Jest (…) taki rodzaj życia, który tylko dzięki temu istnieje, że niszczy to, co istnieje obok niego. Wilk musi zjeść owcę, aby żyć, człowiek musi ściąć kłosy pszenicy, zemleć, zrobić z tego chleb – zniszczyć – dopiero dzięki temu może żyć. Jest taki rodzaj życia, który się karmi cudzą śmiercią. I Piotr, który wziął miecz do Ogrodu Oliwnego, chciał bronić życia w ten właśnie sposób. Chce bronić życia Jezusa, zabijając tych, którzy są przeciw Jezusowi. Jest to normalny gest obrony życia – życia na pewnym poziomie. Bo logika tego życia – tego życia na pewnym poziomie – jest taka, że aby coś mogło żyć, coś innego musi zginąć. Abym ja mógł żyć, musi zginąć ktoś inny. Albo ja, albo ktoś inny.
A tutaj, w Ogrojcu, nagle okazuje się, że istnieje jakiś inny rodzaj życia, zupełnie inny, rządzący się prawem przeciwnym: „Schowaj swój miecz, Piotrze, albowiem kto mieczem wojuje od miecza ginie”. I potem, być może, przypomni sobie Piotr tajemnicę owego życia, którą odsłaniano mu przedtem: „Kto chce zachować życie, ten straci je, a kto straci życie dla Mnie, odzyska je”. Albo jeszcze inaczej, jeszcze bardziej obrazowo: „Jeżeli ziarno nie obumrze, nie wyda owocu”. Używając innego języka, ale języka, który wydaje mi się tutaj trafny, można by powiedzieć, że Chrystus odsłania tutaj Piotrowi życie, które jest pewnym etosem. Odsłania pewien etos życia. Tamto życie to był bios życia. Tamto życie organizmu to była biologia życia. A teraz pokazuje mu etykę życia – życia specyficznie ludzkiego, życia, do którego jedynie człowiek jest zdolny.
Przed paroma laty postanowili Podhalanie założyć koło Związku Podhalan w Wiedniu. (…) A jeśli w Wiedniu, to gdzie? Oczywiście, na Kahlenbergu, na górze, która dominuje nad Wiedniem. Na tej górze, z której szedł kiedyś przed wiekami atak husarii przeciwko Turkom.
Była Msza święta, wszystko odbywało się, jak Pan Bóg przykazał. Zjechali się górale, którzy pracowali i pracują w Austrii (między nami mówiąc, pracują w ogromnej większości nielegalnie, ale to jest ich sprawa). No i kiedy już doszło do spisania aktu założycielskiego, wtedy trzeba było zapalić ognisko. Znalazło się małe podwórko, zapaliliśmy tam ognisko, no a jak było ognisko, to była muzyka, a jak była muzyka, to były śpiewy. I w pewnym momencie ktoś zaczął śpiewać po słowacku bardzo ładną pieśń: „Jaworina, Jaworina, chlapcy z Jaworiny”. Piękna pieśń. I w tym momencie z okolicznych restauracji wybiegło mnóstwo Słowaków, Słowaczek – jak się okazuje, pracuje tam bardzo wielu ludzi ze Słowacji – no i na szczycie Kahlenbergu zrobił się, że tak powiem, „panslawizm”. A rej wodził nad tym wszystkim obecny prezes zakopiańskiego koła Związku Podhalan, chłopisko potężne, wąsiate, jego ręka jak moje dwie, w ogóle stworzony do rządzenia. Chodził nad nami jako władca i w pewnym momencie – bo był wieczór, zapaliły się światła w Wiedniu i odsłonił się przepiękny krajobraz, morze świateł sięgające aż gdzieś pod granicę węgierską – i w tym momencie Jasiu spojrzał dokoła i powiada do nas: „Chłopcy, wszystko nasze!”.
(…) Co to znaczy: nasze? Co to znaczy: wspólne? To znaczy, że w jakimś sensie dla nas, że ten świat, który się otwiera pod stopami, nie jest światem obcym. My czujemy się w tym świecie, jak w swoim żywiole. Wiemy, jak się w nim zachować, wiemy, co robić, gdzie się ruszyć. Świat jest nasz. (…) Można nic nie mieć, a być właścicielem wszystkiego. Można nie mieć grosza przy duszy, a czuć się na tym świecie, jak u siebie w domu.
Na końcu naszego rozumienia świata, rozumienia dramatów ludzkich, a także własnego dramatu, patrzysz na samego siebie, widzisz, coś przeżył, coś przecierpiał, ile rzeczy przegrałeś, widzisz to wszystko, coś wygrał, i nagle – może pod koniec życia – oświeca cię ta świadomość, że „dobre było”. (…) Może właśnie o to naprawdę chodzi, może jesteśmy na tym świecie po to, żeby na końcu powtórzyć najpiękniejsze słowa, jakie Pan Bóg wypowiedział w dniu naszego stworzenia: „Dobre było”.