„Odnowa soborowa pozostała niedokończona, a w międzyczasie świat tak się zmienił, że wiele ówczesnych reform już wymagałoby »przereformowania«. Nie da się otworzyć na współczesność, tkwiąc w starych strukturach i myśląc starymi kategoriami”, pisze ks. Michał Heller w refleksji o „Kościele w epoce pandemii” (na łamach miesięcznika „Znak” – nr 3/2021).

 

Artykuł jest dostępny w sieci i obiegł już liczne fora internetowe, ale warto go jeszcze raz przypomnieć. Sieć bowiem bardzo szybko zastępuje jedne treści innymi, mnóstwo w niej informacyjnych śmieci, odwracających naszą uwagę od tego, co istotne. Tymczasem tekst ks. Michała Hellera wskazuje na głębokie źródła obecnego kryzysu Kościoła. Oto jego pierwsza część:

Nie mam na myśli pandemii związanej z wirusem SARS-CoV-2. Nie mam też zamiaru umniejszać znaczenia tej globalnej katastrofy. Niewątpliwie kładzie się ona cieniem na wszystkich innych problemach, z którymi przychodzi się nam dziś zmagać, także i na tym problemie, nad którym chcę przez chwilę pomyśleć. A jest to problem o tyle dotkliwy, że nie można go rozwiązać za pomocą żadnej szczepionki. Mam na myśli głęboki kryzys, który obecnie dotknął Kościół katolicki.

Oczywiście dla tych, którzy pozostają na zewnątrz, nie jest to żaden problem: „mnie to nie dotyczy”, może mają nawet odczucie satysfakcji: „kolejny zabobon kompromituje się sam”. Ale dla tych, którzy są w Kościele i swoją w nim obecność traktują poważnie, kryzys w Kościele może urastać do rangi osobistego dramatu.

Że pedofilia wśród duchowieństwa, i to na taką skalę? Że katolicka nauka o „świętości życia od poczęcia do naturalnej śmierci” wcale nie jest tak powszechnie przyjmowana, jak sądzono (o czym zresztą każdy proboszcz wiedział od dawna)? Że swoboda obyczajów i kryzys małżeństwa? Że nagle okazało się, iż młodzież nie tylko zadaje trudne pytania na lekcjach religii, lecz w ogóle nie chce mieć z religią nic wspólnego? To są tylko niektóre objawy kryzysu, którego korzenie tkwią znacznie głębiej.

Najogólniej mówiąc – ale i tak przejmująco – u podstaw kryzysu leży wielkie opóźnienie w nadążaniu za współczesnością. I to bynajmniej nie tylko w ostatnich dekadach. Poważnej zadyszki struktury kościelne doznały już u progu renesansu (wolę mówić o strukturach kościelnych, bo dla mnie Kościół to nie tylko ludzie, którzy nim rządzą). Przedtem pod względem „nadążania za współczesnością” było w miarę dobrze, chociaż oczywiście nie brakowało innych kryzysów, jak np. jeden z największych – podział na rzymską i grecką odmianę chrześcijaństwa. A nawet nie tylko „w miarę dobrze” – struktury kościelne wręcz kształtowały ówczesną współczesność. Jeżeli nie wszystko było po prostu kościelne i teologiczne, to niewątpliwie było naznaczone piętnem „nadprzyrodzoności”. Gdy ten stan rzeczy zaczął stawać się niestabilny, struktury nie były na to przygotowane, a nawet w ogóle tego nie zauważyły. Reformacja stanowiła wstrząs, a środki zaradcze okazały się skuteczne jedynie częściowo. W efekcie powstał ochronny pas doktrynalny, oddzielający Kościół katolicki od reszty Europy. Podział na Europę katolicką i Europę protestancką trwa do dziś, choć staje się coraz mniej znaczący, na skutek erozji wiary, która przebiega w obydwu częściach Europy, choć trochę odmiennie i w różnym tempie.

Struktury kościelne nie dostrzegły jeszcze jednego podziału i do dziś dostrzegają go jedynie mgliście. Gdy na przełomie XVI i XVII w. powstały nauki matematyczno-empiryczne, ukształtował się nowy sposób myślenia i postrzegania świata. Wkrótce – w skali następujących po sobie pokoleń – zdezaktualizował on stary obraz świata. Specjalnie go nie zwalczał, po prostu zignorował. C.S. Lewis pisał o „discarded image”, „odrzuconym obrazie” – jak brzmi polskie tłumaczenie tytułu jego książki. W angielskim „discarded” oznacza coś więcej niż zignorowanie – raczej wyrzucenie czegoś, co zostało do tego stopnia zużyte, że nie warto zaprzątać sobie tym głowy. Tak właśnie stało się z dawnym obrazem świata, który struktury kościelne za wszelką cenę starały się zachować.

W ten sposób powstały dwa nurty. Obydwa podlegały ewolucyjnym przemianom, bo w społeczeństwie nie ma nic statycznego na dłuższą metę. Nurt – nazwijmy go świeckim, z braku lepszego określenia – rozwijał się niejako własnym rozpędem i stawał się coraz bardziej dynamiczny i powszechny. Dziś ma on zasięg globalny. Nie znaczy to, że wszyscy są wykształceni i popierają naukę. Bynajmniej. Ale nauka jest bodaj jedynym wytworem człowieka, który nie ma konkurenta. Mówiąc nieco skrajnie, jeżeli ktoś chce skonstruować bombę atomową lub polecieć na Księżyc, to – niezależnie od kultury (czy jej braku), religii i poglądów politycznych – musi kształcić swoje kadry w tej samej nowoczesnej fizyce.

Drugi nurt – kościelny – także się rozwija. Ma swoje uczelnie i systemy kształcenia, ma swoje elity i swoich wiernych, ale oddziałuje coraz bardziej „do wewnątrz”, utracił bowiem pewien impet w kierunku ekspansji, przynajmniej w stosunku do tzw. społeczeństw wysoko rozwiniętych. Odnosi się wrażenie, jakby nurt ten był zbyt zapatrzony w przeszłość, jakby jego siła napędowa znajdowała się wyłącznie w przeszłości, przez co utracił on kontakt z tym pierwszym nurtem, który wyznacza kierunek zmian.

Oczywiście były próby – nawet próby heroiczne – nawiązania kontaktu ze współczesnością i złapania utraconego oddechu. Taką próbę stanowiło powstanie neotomizmu w 2 poł. XIX w. i potem jego rozwój. Był to jednak rozwój typowo „wewnętrzny”, bez widocznego oddziaływania na ten pierwszy nurt, heroiczna próba odnowy przez ożywienie wzorców z XIII w. „Wewnątrz systemu” próba ta okazała się skuteczna. Wzorce z dokumentów kościelnych i podręczników filozofii przenikały do codziennego życia Kościoła – do prawodawstwa, a nawet liturgii. Ale po pewnych korzystnych symptomach nastąpiło jeszcze większe zdystansowanie się od tego, czym żył współczesny świat. Dostrzegł to ks. Józef Tischner, który swoim artykułem o „schyłku chrześcijaństwa tomistycznego” wywołał burzę dyskusji.

Inną wielką próbą był II Sobór Watykański. Do głosu doszli ludzie – i u wielu innych znaleźli posłuch – którzy dostrzegli, co się dzieje. Wprawdzie w dokumentach soborowych znalazło się zaledwie kilka zdań o znaczeniu nauk przyrodniczo-eksperymentalnych, ale ludzie Soboru nie mogli nie widzieć ogromu przemian społecznych, które dokonywały się na ich oczach. Widzieli je i zareagowali poprawnie.

Każda autentyczna zmiana, także zmiana na lepsze, wywołuje reakcję, a zmiany w sposobie myślenia na ogół wyzwalają szczególnie zacięty opór, co w efekcie powoduje wrażenie zamętu. Następni papieże (po Janie XXIII) przestraszyli się tego zamętu i zaczęli wyhamowywać. A to nie jest dobra strategia. Gdy auto wpadnie w poślizg, naciśnięcie hamulca może mieć katastrofalne skutki, ale gdy umiejętnie doda się gazu, można wyprowadzić samochód z poślizgu i poprowadzić go w pożądanym kierunku. Odnowa soborowa pozostała niedokończona, a w międzyczasie świat tak się zmienił, że wiele ówczesnych reform już wymagałoby „przereformowania”.

Nie da się otworzyć na współczesność, tkwiąc w starych strukturach i myśląc starymi kategoriami. Uroczyste deklaracje, wygłaszane nawet w słusznych sprawach, jeżeli nie idą za nimi skuteczne działania, nie stanowią otwarcia, lecz najwyżej beznadziejną próbę wychylenia się przez dziurkę od klucza.

 

Pełny tekst artykułu można przeczytać tutaj.

 

Autorem zdjęcia jest Adam Walanus.