>>Świetnie, w krótkim małżeństwie nawet nie zdążymy się sobą znudzić<<. Nudy nie ma już trzydzieści dwa lata”, opowiada Henryka Krzywonos-Strycharska. W książce Błażej Strzelczyka „Moja żona głaszcze jeże” spotkamy też dwóch innych laureatów Nagrody Znaku i Hestii im. ks. J. Tischnera – Wojciecha Jagielskiego i Karola Modzelewskiego.

 

Błażejowi Strzelczykowi udało się namówić na rozmowę o małżeństwie dziesięć par. O tym, co działo się i dzieje w ich związkach, jak dbać o to, żeby przetrwały, i czym właściwie jest miłość, opowiedzieli kolejno: Henryka Krzywonos‑Strycharska i Krzysztof Strycharski, Justyna Pronobis‑Szczylik i Cezary Szczylik, Ludwika i Henryk Wujcowie, Elżbieta i Przemysław Malzahnowie, Hanna i Antoni Gucwińscy, Barbara i Ludwik Wilczyńscy, Grażyna i Wojciech Jagielscy, Joanna i Jan Kulmowie, Małgorzata Goetz i Karol Modzelewski oraz Anna i Tadeusz Sobolewscy. Powstała w ten sposób nie tylko bardzo ciekawa książka o tym, co jest najważniejsze w byciu razem, ale również interesujący portret polskich rodzin w ostatnim półwieczu.

Rozmówczynie i rozmówcy wywodzą się bowiem z różnych środowisk, a ich życie rozmaicie się układało. „Wtedy, proszę pana, nie miałam zielonego pojęcia, co to jest miłość i dom”, opowiada o oświadczynach przyszłego męża Henryka Krzywonos-Strycharska. „Bo na hasła >>dom<< i >>rodzice<< długo reagowałam przyspieszonym biciem serca i strachem. Dom przez długi czas to była dla mnie pogarda. Jak na przykład w dniu urodzin słyszałam tylko, żebym nie oczekiwała zbyt wiele, bo świniom urodzin się nie urządza, więc dlaczego miano by urządzać mi urodziny? Takiej świni jak ja urodziny się nie należą. Dlatego dziwię się Krzyśkowi. Przychodzi do mnie pierwszy raz i daje mi w prezencie [urodzinowym] kawę, a mi zaczynają lecieć łzy. Co ty sobie wtedy pomyślałeś? (…) I co właściwie zobaczyłeś we mnie? Trzydziestoczteroletniej kobicie, która płacze na widok kawy, bo nigdy wcześniej nie dostała prezentu?”.

Strycharscy opowiadają też o tym, jak ideały „Solidarności”, którymi żyła Henryka, przełożyli na relacje w domu, do którego przyjęli jako rodzice zastępczy dwanaścioro dzieci. „Myśmy nasze dzieci uczyli właśnie solidarności, która nie może być pogardą i patrzeniem z góry na tych, którym źle się dzieje”, opowiada laureatka Nagrody Znaku i Hestii im. ks. Tischnera z 2010 r. „Na przykład siadaliśmy z naszymi dziećmi przy stole i każde z nich prosiłam, żeby powiedziało, ile ma w klasie koleżanek i kolegów, które nie przynoszą do szkoły drugiego śniadania. No, tyle i tyle. Więc robiłam kanapek na zapas, wkładałam je do plecaków i mówiłam dzieciom tak: >>Pójdziesz do tych, którzy nie mają kanapek, ale nie rzucisz im i nie powiesz: `Masz, jedz`, tylko: `Słuchaj, stara mi zrobiła za dużo tego jedzenia, jak nie zjem, to dostanę baty, weź mi pomóż i zjedzmy razem`<<”.

„Była rewolucja”, wspomina młodość Karol Modzelewski, który Nagrodę Znaku i Hestii im. ks. J. Tischnera odebrał cztery lata później. „W 1956 roku jeździłem na Żerań wnosić – jak się wtedy mówiło – ducha rewolucji w klasę robotniczą. (…) Wysyłali mnie tam starsi koledzy: Kuroń i Pomian. Ruch robotniczy był mi bliski, więc to było zderzenie się z mitem. A na studiach zapisałem się już na seminarium profesora Aleksandra Gieysztora ze średniowiecza, ale nie chodziłem na te zajęcia. Nie było czasu, bo pyskowałem na wiecach w FSO. Wiąże się z tym seminarium naukowym pewna anegdota. Otóż wreszcie pewnego razu pojawiłem się na zajęciach. Profesor Gieysztor spojrzał na mnie, zsunął lekko okulary: >>O, widzę, że pan Modzelewski się pojawił – powiedział i spytał: – To zamierza pan teraz chodzić na zajęcia?<<. (…) Odpowiedziałem, bez żadnej pychy i brawury, że >>To zależy, jak się rozwinie sytuacja<<. (…) a ponieważ sytuacja nie chciała się rozwijać, chodziłem na zajęcia i zostałem mediewistą”.

„A warto było być rewolucjonistą?”, dopytuje Błażej Strzelczyk. „No, to jest pytanie zasadnicze”, odpowiada Modzelewski. „Tylko ja chyba nie chcę, żeby brał mnie pan za rewolucjonistę. Wtedy tak myślałem, dziś – nie wiem. (…) Rewolucja zawsze kończy się inaczej, niżbyśmy tego chcieli. No więc jeśli rewolucja pana interesuje, to odpowiedź jest taka: rewolucjonista zawsze kończy jako uczeń czarnoksiężnika”.

Wojciech Jagielski – nagrodzony „Tischnerem” w 2003 r. – opowiada z kolei, jak bardzo ważne jest w związku, żeby jedna strona nie tylko rozumiała, ale i mobilizowała drugą. „Ten zawód wymaga bycia w nieustannym pogotowiu. Załóżmy, że w kraju, którym się zajmuję, obalają prezydenta. Bycie w pogotowiu oznacza, że jeśli do tego obalenia dojdzie, to będę musiał tam pojechać. A to przekłada się na życie codzienne. >>Nie, nie możemy zaplanować sobie wycieczki do Chorwacji na wrzesień, bo we wrześniu w Gruzji będą wybory<<. (…) W grudniu 1991 roku obalali prezydenta Gamsachurdię w Gruzji. Zaczęli przed świętami Bożego Narodzenia, a ja uważałem, że co jak co, ale święta to się obchodzi w domu. (…) Uważałem, że trudno: obalą go beze mnie. Ale Grażyna już w połowie grudnia wyrzucała mnie z domu, żebym jechał. >>Nie zdążysz. Musisz jechać, bo rzeczywiście obalą go bez Ciebie<<. (…) I do pisania reportażu też doprowadziła mnie Grażyna. Ona jest zawsze moją pierwszą czytelniczką i redaktorką. Kiedy pracowałem jeszcze w Polskiej Agencji Prasowej i napisałem jakiś dłuższy tekst, Grażyna przeczytała i z lekkim zdumieniem powiedziała: >>O, reportaż napisałeś<<. (…) Z ostatniego wyjazdu do Gruzji wróciłem trochę rozczarowany, (…) przygnębiony, że nie mam nic więcej poza zwykłymi relacjami. Tradycyjnie już po powrocie opowiadałem Grażynie, co się działo. Zwykle sama wyłapywała tematy na potencjalne reportaże. To Grażyna dostrzegała to, co przeoczyłem”.

Książkę „Moja żona głaszcze jeże” czyta się świetnie. Zachęcamy do jej lektury. Można ją – w wersji papierowej lub elektronicznej – zamówić tutaj.