Dziś publikujemy drugą część opowieści Wojciecha Bonowicza o Mszach Ludzi Gór, odprawianych pod Turbaczem przez ks. Tischnera. Pełny tekst ukazał się jako posłowie do książki ks. Tischnera „Słowo o ślebodzie. Kazania spod Turbacza 1981–1997”.

Kiedy w 1992 roku Oficyna Podhalańska wydawała zbiór góralskich homilii Tischnera zatytułowany „Boski młyn”, ksiądz napisał doń krótki wstęp: „Nie nazywojcie tego ani kazaniami, ani homiliami, bo to nie to. Som to >>ozmyślania z pokazywaniym i pokazywanie z ozmyślaniym<<. Jo stoje troche wysyj i pokazuje palcym świat i niebo, mówięcy: patrzojcie. Wy patrzycie. I tak se wej opowiadómy o myślach, wtore sie rodzóm. Kieby nie Wy, to by mnie nie było”. W tych kilku zdaniach Tischner celnie charakteryzował własną metodę kaznodziejską – stosowaną nie tylko na Podhalu. „Pokazywanie z ozmyślaniym” to skupienie się na wybranym aspekcie rzeczywistości, na konkretnym ludzkim doświadczeniu i próba jego myślowego ogarnięcia.
Stały temat: wolność, śleboda. Najpierw – jak poczuć się ślebodnym w świecie, w którym wolność starano się ograniczyć. Później – jak jej mądrze używać. W tle zawsze był motyw tych, którzy byli znakiem wolności: zbójników, bez których „świat by sie zastoł”, żołnierzy i partyzantów, działaczy ludowych, a także tych, którzy na tej ziemi pracowali i bycia wolnymi uczyli się w zmaganiu z naturą. Z tego tła Tischner wydobywał konkretne wskazówki dla słuchaczy.
– Skońcyły sie casy niewoli – wolnościom nos Bóg obdarowoł – mówił w 1993 roku. – Niegze sie kozdy zadumie nad tom swojom wolnościom. Nad tom sprawom: co on w ciągu tyk trzek, śtyrek roków z tom wolnościom zrobił? Niegze sie przyjrzy swojemu dziełu. Niegze sie dziecko przyjrzy swojemu szkolnymu świadectwu – to jest świadectwo jego wolności. Niegze sie gazda przyjrzy swojej gazdówce, gaździno – swojej gazdówce. Niegze kozdy – i tyn, co rządzi, i tyn, co jest rządzony – niek sie zapyto som siebie, sumiynio swojego: co on z tom wolnościom zrobił?
Z tematu wolności wyrastały następne: miłość, honor, mądrość, wiara, odwaga, wspólnota, życie w iluzji i życie w prawdzie. Ten ostatni powracał dyskretnie od pierwszej Mszy do ostatniej. Tischner stawiał przed oczyma słuchaczy sylwetki ludzi, którzy wiedzieli, czemu warto poświęcić życie. „Ka skarb twój, hań serce twoje” – powtarzał.
Dla lepszego opisania tych rozmaitych kwestii autor „Boskiego młyna” sięgał po dwa przede wszystkim źródła: po góralską pieśń i po opowiadania Kazimierza Przerwy-Tetmajera z tomu „Na Skalnym Podhalu”. Z roku na rok w homiliach coraz więcej było miejsca dla śpiewu i cytatów z ulubionego autora, którego cenił za przenikliwość w ukazywaniu ludzkich dramatów. Nigdy jednak ani pieśni, ani tym bardziej fragmenty „Biblii Podhala” nie stawały się ozdobnikami – zawsze włączone były w główny nurt myśli. Wszystko było starannie zaplanowane. – Ksiądz Józik zawsze wcześniej przywoził lub podawał przez kogoś teksty pieśni, które mieliśmy przygotować – wspomina kierująca zespołem „Łopuśnianie” Stanisława Szewczykowa. – Nie było tak, żebyśmy szli pod Turbacz nie wiedzęcy, co śpiewać. Przeplatana śpiewem homilia trwała około pół godziny. – Na wolnym powietrzu nie słucha się łatwo – zauważa ks. Krakowczyk. – Ludzie przychodzili całymi rodzinami, trudno się było skupić. Do tego nagłośnienie nie było najlepsze. Jak ktoś zgubił wątek, to potem mógł już nie powiązać. Dlatego Ksiądz Profesor powtarzał główną myśl kilkakrotnie. Mówił wolno, odpowiedzialny za każde słowo.
Po „Wierzę w Boga…" i modlitwie wiernych (uczestnicy dobrze pamiętają donośny głos Józefa Różańskiego wołający: „Barz piyknie Cie pytooomy!”) kapelani ogłaszali, na jaki cel przeznaczona będzie składka. Podczas Mszy odprawianych w kaplicy składki tradycyjnie nie zbierano, jednak w trakcie Mszy Ludzi Gór zdecydowano się odstąpić od tego zwyczaju, żeby wesprzeć odbudowę spalonego kościoła na Kowańcu czy ukończenie nowej świątyni w Kamesznicy, którą budował ks. Zązel. – Taki kościół kostuje cięzkie piyniądze – podkreślał Tischner – ale wy dawajcie te lzejse…
W czasie Mszy grała muzyka góralska, czasem też orkiestra dęta z Waksmunda. Patriotyczne i religijne pieśni śpiewał przy wtórze gitary akowiec Tadeusz Morawa. „To mają być Msze radosne, żywe, a nie pogrzebowe” – podkreślał wielokrotnie ich inicjator. Z roku na rok robiło się coraz ciaśniej nie tylko wokół ołtarza, ale i na samym ołtarzu – przybywało przede wszystkim puszek z komunikantami. Mimo to do Komunii było często tak wielu chętnych, że komunikanty trzeba było dzielić na pół.
Przed błogosławieństwem był czas na ogłoszenia. Ksiądz Józef jeszcze raz wracał do wątków poruszonych w kazaniu, czytał fragmenty „Wskazań dla synów Podhala” Władysława Orkana, informował o planach na przyszłość. Udzielał też głosu gościom; zazwyczaj były to okolicznościowe przemówienia, ale na przykład w 1987 r. ogromne wrażenie na słuchaczach zrobiło świadectwo trzydziestoletniego Michała, który pił od piętnastego roku życia. Pod Turbaczem spotkali się wtenczas członkowie klubów trzeźwościowych z całego Podhala.
– Kiedy myślałem, że nic nie jest już w stanie mi pomóc – mówił Michał – kiedy piłem, chociaż pragnąłem przestać, kiedy starałem się walczyć z tym stanem swojej psychiki, ale za każdym razem przegrywałem, wtedy na swojej drodze spotkałem ludzi z Nowego Targu. Ci ludzie pomogli mi zrozumieć istotę mojej choroby, pomogli mi wyjaśnić wiele rzeczy w swoim życiu i pozwolili mi stać się człowiekiem wolnym. Chciałem się dowiedzieć, skąd czerpią siły do tego, żeby pomagać innym bezinteresownie w czasach, kiedy praktycznie liczy się tylko pieniądz. Okazało się, że ich siła pochodzi od Chrystusa. Byli to pierwsi chrześcijanie, których spotkałem w życiu. Kiedy dwa lata temu byłem tu na Mszy, podczas takiej potwornej burzy, potwornego deszczu, byłem jeszcze człowiekiem zupełnie zagubionym i tak zazdrościłem Wam tego, że potraficie się cieszyć, że potraficie śpiewać, że potraficie być tacy wolni. Dzisiaj ja również czuję się człowiekiem zupełnie wolnym, czuję się szczęśliwy – dzięki temu, że spotkałem Chrystusa tu, na podhalańskiej ziemi, wśród Was. Bóg zapłać!
Na zakończenie Mszy śpiewano "Boże coś Polskę…"; w górze wyrastał wtedy las rąk z palcami ułożonymi w znak zwycięstwa. Potem muzyka i sztandary odprowadzały księży do kaplicy. Ludzie rozchodzili się po polanie, po lesie, palili ogniska, zabierali się do posiłku. Grała muzyka, były tańce i śpiewy. Kapelani zostawali na chwilę pogawędki, a potem schodzili w dół. Ksiądz Józek zawsze do Łopusznej; zatrzymywał się przy bacówkach, gdzie częstowano mlekiem, albo u gospodarzy na Zarębku, gdzie czekał placek z jagodami. Potem prowadził gości do swojej bacówki.