„Miłość jest bezustannym wędrowaniem: wychodzi z siebie, staje obok umiłowanego, by być z nim i dla niego, a następnie wraca do siebie, by przyjąć umiłowanego tam, gdzie on już był. Wyjście i powrót, powrót i wyjście. Taka miłość jest zasadą świata”.
Stajenka betlejemska… „Tak Bóg umiłował świat, że Syna swego dał”. To właśnie mamy dziś przed oczyma. Zarazem mamy świadomość ogromnego dystansu między tym, o czym mówią słowa Ewangelii, a tym, co jest w stanie pomieścić nasza współczesna wrażliwość na świat. Bóg… Miłość… Ofiara Syna… Przed każdym z tych słów piętrzą się przeszkody nie do pokonania. Jakim kluczem otworzyć drzwi do tajemnicy Bożego Narodzenia?
Od pewnego czasu staram się w takich sytuacjach posłużyć kluczem pośrednim. Przyjąwszy, że z powodu rozmaitych okoliczności stępieniu uległ nasz zmysł Boskich tajemnic, szukam wsparcia u tych, którym w przeszłości dane było widzieć więcej i lepiej – u wielkich myślicieli i mistyków chrześcijaństwa. Niech oni staną się dziś naszymi mistrzami. Jednym z nich jest Jan Tauler, przedstawiciel mistyki nadreńskiej XIV wieku, uczeń słynnego Mistrza Eckharta. Otwieram jego kazanie na święto Bożego Narodzenia. Czytam, że każdy, kto uświadomił sobie sens tego dnia, powinien dosłownie „skakać z radości”. Czy skaczemy z radości? Owszem, cieszą nas Święta. Ale chyba jednak z radości nie skaczemy. A jeśli kiedyś jako dzieci skakaliśmy, to chyba raczej z powodu prezentów pod choinką, a nie z powodu odnalezienia sensu Świąt.
Co zobaczył w tym Święcie Jan Tauler, że zaczął aż „skakać z radości”?
„Tak Bóg umiłował…” Wszystko zaczyna się od miłości. Ale co my dziś wiemy o miłości? Wiemy tyle, że jest przedziwną relacją międzyosobową – relacją, w której dwie istoty mogące w zasadzie istnieć samodzielnie i niezależnie, mimo to nie są w stanie obejść się bez siebie. Czy Romeo nie mógłby żyć bez Julii, a Julia bez Romea? Przecież są doskonale samoistni. W ich organizmach, a nawet w duszach, są zawarte wszelkie siły i umiejętności, jakich potrzeba człowiekowi do życia. A jednak nie są w stanie przeżyć rozłąki. Im bardziej są samodzielni, tym bardziej samodzielnie chcą być razem. Miłość to przedziwna siła, która sprawia, że to, co możliwe, staje się niemożliwe. Jak zobaczymy, potrafi ona również sprawić, by to, co wydaje się niemożliwe, rzeczywiście się stało.
Powróćmy jednak jeszcze na chwilę do samoistności. Bóg może istnieć bez człowieka. To oczywiste. Czy równie oczywiste jest to, że człowiek może istnieć bez Boga? Wbrew pozorom, tak. Na tym polega doskonałość stworzenia, że istnieje ono samodzielnie, własnym, a nie Boga istnieniem. Umniejsza Stwórcę, kto twierdzi, że stworzenie wciąż Go potrzebuje, choćby po to, aby je „podtrzymywał” w istnieniu. Byt stworzony jako samoistny nie ma takiej potrzeby. Także człowiek, wbrew temu, co się najczęściej słyszy, nie „potrzebuje” Boga. Człowiek „potrzebuje” jeść, pić, wyspać się, ale wśród wszystkich jego „potrzeb” nie ma „potrzeby Boga”. Bez jedzenia i snu nie można się obejść, ale bez Boga – można. Dowodzi tego wszelki ateizm. A przecież człowiek „pragnie” Boga. Trzeba rozróżnić między „potrzebą” a „pragnieniem”. Za potrzebami stoi przymus, za pragnieniami stoi wspaniałomyślność, wolność. W sferze potrzeb wszystko dokonuje się pod presją, w sferze pragnień nie ma presji, lecz wspaniałomyślna wolność. Miłość jest właśnie owocem pragnienia. Nikt nikogo „nie musi” kochać. Gdyby „musiał”, nie byłoby miłości. Miłość „nie szuka swego”. Jest bezinteresowna. Miłość daje siebie, nie wymuszając oddania, gdyby je wymuszała, byłaby sprawiedliwością. Dotyczy to nie tylko człowieka, lecz także Boga, a nawet przede wszystkim Boga; dlatego „dla Boga rozkoszą jest być z synami człowieczymi”. On „umiłował nas, kiedyśmy jeszcze byli grzesznikami”.
Miłość jest bezustannym wędrowaniem: wychodzi z siebie, staje obok umiłowanego, by być z nim i dla niego, a następnie wraca do siebie, by przyjąć umiłowanego do „serca swego” – przyjąć tam, gdzie umiłowany już był. Wyjście i powrót, powrót i wyjście. Kto chce zachować życie, ten straci życie, a kto straci życie, ten zachowa życie. Dlatego – powiada Jan Tauler – najdoskonalszym ruchem na świecie jest ruch po okręgu. Gwiazdy, Słońce i Księżyc wędrują po okręgu, aby nam uzmysłowić, że zasadą świata jest miłość. To był pierwszy powód do radości: odkrycie, że miłość jest zasadą świata.
W tym jednak miejscu budzą się nasze wątpliwości – wątpliwości dzieci czasów Oświęcimia i Kołymy. Jak to, a zło tego świata? Czy tamci ludzie nie widzieli zła? Czy nie spotkali nigdy nienawiści? Nie zaznali trzęsienia ziemi, okrucieństwa bandytów, czy nie poczuli smaku zdrady? Ależ tak, oni o tym wszystkim dobrze wiedzieli. Byli jednak przekonani, że świat przez to właśnie, że został oparty na miłości, jest zasadniczo naprawialny. Zło jest nam dane po to, abyśmy je dobrem zwyciężali. Zło jest dla nas. Nie przeciwko nam. Ono ma się stać dla nas tworzywem naszego dobra. Jesteśmy artystami trudnego tworzywa.
Pozostawało jeszcze jedno pytanie: co robić, by Bóg mógł się narodzić w nas? Co robić, by te dwa ruchy po kole – ruch naszego dramatu i dramatu Boga – skrzyżowały się? Co zrobić, abyśmy tracąc siebie dla Boga, odnaleźli siebie w Bogu, i tracąc Boga dla siebie, odnaleźli Boga w sobie?
Odpowiedź, jaką daje Jan Tauler, jest tak paradoksalna, że przytoczę ją dosłownie. W zasadzie nie należy nic robić. Nic poza otwarciem. „Dlatego zamilknij, wtedy dopiero bowiem Bóg wypowie w tobie Słowo tego narodzenia, ty zaś zdołasz je dosłyszeć. Bo jeśli nie przestaniesz mówić, On będzie musiał milczeć. Jego Słowu najlepiej można służyć, milcząc i słuchając. Jeśli uwolnisz swą duszę od wszystkiego, wówczas On z całą pewnością wypełni ją po brzegi. Otrzymasz od Niego dokładnie tyle, ile zrobisz Mu w sobie miejsca. Ani mniej, ani więcej”. W pewnym momencie kazania padają słowa, które na pozór są sprzeczne z zasadą wolności, wspaniałomyślności i miłości, ale tylko na pozór: „Kiedy człowiek przygotuje w ten sposób miejsce Bogu, On musi je wypełnić – co do tego nie ma najmniejszej wątpliwości. Samo niebo by pękło, żeby wypełnić próżnię, tym bardziej Bóg nie może pozwolić, by rzeczy były próżne”.
Gdy przygotujesz miejsce, Bóg „musi” je wypełnić. Wspaniałomyślna wolność nie może nie wejść. Mimo to nie przestanie być wolnością ani wspaniałomyślnością. Oto „przymus bez przymusu”. Czy uchwyciliśmy już sens bożonarodzeniowej radości? Tej radości, która zaczyna skakać? Oto radość tych, którzy w Dzień Bożego Narodzenia słyszą, jak pod wpływem miłości niebo trzeszczy i pęka. Kto ma oczy ku widzeniu, niech patrzy, kto ma uszy ku słyszeniu, niech słucha: „Tak Bóg umiłował świat…”.
Powyższe rozważanie, zatytułowane „Trzask pękającego nieba”, zostało napisane przez ks. Józefa Tischnera w 1998 r. Można je też znaleźć w opublikowanej niedawno książce „Miłość i inne wydarzenia”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Znak.
Autorem zdjęcia jest Adam Walanus.