„Po śmierci bliskiej nam osoby długo jeszcze ciągnie się za nami irracjonalna, ale natrętna wiara w to, że śmierć miała pozorny charakter”, pisał ks. Józef Tischner w szkicu „Świt wielkiej nadziei”, którego fragmenty publikujemy.
Spróbujcie znaleźć w Ewangelii opis samego faktu Zmartwychwstania! Nie znajdziecie. Są tam opisy dwóch wydarzeń: pustego grobu i spotkań z żywym Jezusem. Najbardziej znamienny spośród wszystkich jest opis św. Jana: „Piotr i ów drugi uczeń szli do grobu. A biegli obaj razem, ale ów drugi uczeń wyprzedził Piotra i pierwszy przyszedł do grobu. A nachyliwszy się, ujrzał leżące prześcieradła: jednak nie wszedł. Przyszedł tedy i Szymon Piotr, który szedł za nim, i wszedł do grobowca, i ujrzał leżące prześcieradła. Oraz chustę, która była na głowie Jego, nie leżącą z prześcieradłami, ale zawiniętą osobno na jednym miejscu”. Jan odtwarza z pamięci szczegóły, które w perspektywie podstawowego wydarzenia są najmniej doniosłe, ale nadają opisowi swoiste piętno autentyczności. Grób jest pusty, zupełnie pusty. Leżą prześcieradła, osobno leży zwinięta chusta, Piotra znów nie ma na miejscu.
Przed dwoma dniami Jezus umarł. Po wielu burzliwych wydarzeniach, w których wszystko zmieniało się błyskawicznie, nastąpiła nagła cisza. I wtedy, jak to bywa zazwyczaj, pojawiło się nieodparte pytanie: co właściwie się stało? Czy to możliwe, aby mógł umrzeć ktoś tak pełen życia? Uczniowie Jezusa przechodzą przez doświadczenie Jego śmierci w sposób mniej lub bardziej pełny i mniej lub bardziej bezpośredni. Ale od doświadczenia śmierci drugiego człowieka do wewnętrznego, zdecydowanego uznania rzeczywistości tej śmierci jest droga daleka. Znamy to z własnych przeżyć. Po śmierci bliskiej nam osoby długo jeszcze ciągnie się za nami irracjonalna, ale przez to wcale nie mniej natrętna wiara w to, że śmierć miała pozorny charakter. Czy ktoś z nas wyzbył się kiedyś bez reszty tych niezrozumiałych półnawyków, półoczekiwań, w których majaczy się nam jakiś powrót zmarłego do domu, jakby się nic nie stało? O wiele prościej jest nam uznać obecność kogoś, kogo dotychczas nie było, niż absolutną nieobecność tego, kto jeszcze wczoraj ściskał naszą rękę. Leśmian oddaje to pięknie i trafnie:
Nad brzegami zagęstwionych nicości
Szumi wiara w wiekuiste sitowie…
Wiara szumi… Bo ona jest zbyt słaba i za dużo w niej baśni, a także wspomnień, aby coś jednoznacznie stwierdzać. Przynosi nam jakiś obraz, który z racji samej swej nieokreśloności jest nierealny. Wiekuiste sitowie… Ale znają ją doskonale wszyscy powracający z cmentarzy do nagle i tragicznie uciszonych domów.
Przychodzi jednak moment, w którym doświadczenie cudzej śmierci przekształca się wreszcie w akt wewnętrznego uznania: jego nie ma i nie będzie. Koniec. Co najwyżej jest we mnie pamięć o nim, ale przecież czymś innym jest spotkać się z pamięcią o człowieku niż spotkać się z samym człowiekiem. Kiedy spotykam żywego człowieka, wtedy czuję, jak bije we mnie zewnętrzna, obca rzeczywistość. Kiedy spotykam własną pamięć o człowieku, to ostatecznie spotykam samego siebie. Gdy człowiek powie sobie: „On to jest tylko moja pamięć o nim i nic więcej”, wtedy radykalnie odchodzi od umarłego. Może tylko czasem, w rocznicę śmierci lub w chwilach smutku, odezwie się w nim szum tamtej wiary, ale po latach będzie on coraz bardziej milkł.
Nie wiem, czy opisujący wypadki Jan po tych kilkunastu godzinach nieobecności Jezusa uznał wewnętrznie rzeczywistość Jego śmierci. Gdyby to uczynił, byłoby to zrozumiałe, ponieważ miał wszelkie warunki ku temu: najpierw widział mękę, potem konanie, dotykał zwłok, był jednym z najbliższych tej śmierci. W niedzielę, gdy właśnie wstał świt, szedł do grobu, mając w pamięci określony obraz zmarłego ciała. Nagle, jak pod uderzeniem pioruna, obraz roztrzaskał się. Grób był pusty. (…)
Wtedy po raz pierwszy odezwały się w nim przypuszczenie i nieśmiała nadzieja, że może jednak… Zaszumiała wiara w wiekuiste sitowie. Nazywał siebie uczniem, którego miłował Jezus. Miłość nigdy nie godzi się na niczyją śmierć. Wartość człowieka, którą miłość odkryła i którą uznała, ma dla niej znaczenie absolutne i ponadczasowe. Czyż nie widzimy, jak wierność ofiarowana zmarłym przez żyjących ignoruje wszelkie rozłąki, jak przychodzi i staje nad grobem, i samą swą obecnością wzywa do połączenia? Nie widzi się ziemi, zawsze jeszcze trwa pulsowanie nadziei.
„Jeżeli ziarno nie obumrze, nie wyda owocu” – powiedział Jezus. Człowiek jest jak ziarno. Śmierć człowieka jest jak obumieranie ziarna. Odwrotną stroną obumierania ziarna są narodziny rośliny. Być może jest więc rzeczywiście tak, że gdyby rodzącemu się człowiekowi dać bezpośrednią świadomość tego, co się z nim dzieje, człowiek ten byłby przekonany, że zbliża się koniec. Takie samo porzucanie ciepłego świata, w którym wszystko było swojskie, takie samo odcinanie źródeł pokarmu i pełne przerażenia oczekiwanie na pierwszy oddech, o którym nic się jeszcze nie wie. A potem spotkanie ze słońcem, które początkowo nie różni się niczym od spotkań z ciemnością.
Jan pamiętał obraz śmierci-obumierania Jezusa. Szczególny rys te-go obumierania ostro kłuł w oczy: Jezus walczył. Oto ogarnia Go tak mocno sprzęgnięte z ludzkim umieraniem doznanie zupełnego opuszczenia. Zawołał: „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?” Ale w chwilę później: „W ręce Twoje oddaję ducha mojego”. Mimo opuszczenia, w którym człowieka na śmierć zadręcza żal, gorycz, rozpacz, mimo ciała pocętkowanego absurdalnymi plamami, mimo tego wszystkiego – w ręce Twoje oddaję… U korzenia walki krystalizuje się nowy wymiar miłości człowieka do samego siebie. Jej wyrazem i świadectwem jest właśnie walka. Miłość jest walką o potwierdzenie siebie. Miłość jest ostatecznie zawsze na miarę próby, w jakiej znalazł się człowiek. Więc w ręce Twoje oddaję… Przyjmij i broń mnie… Proszę…
Gdy ziarno obumarło, w Wieczerniku ukazał się Nowy Człowiek. Był On tym samym, niepowtarzalnym, najcenniejszym Jezusem. Był On jednak Nowy przez to, że zdołał opanować moce ciała i moce materii. Coś innego zapragnęło się stać na świecie i oto się stało. Zza palestyńskich wzgórz podczas jednego ze świtów wyłoniła się Wielka Nadzieja Jana. Stoi Człowiek poróżniony z mogiłą. Kto nie miłuje, trwa w śmierci, ale kto miłuje – żyje. Kocham, więc jestem. Jestem na tyle, na ile potrafiłem umiłować teraz i w godzinę mojego umierania.
Szkic „Świt wielkiej nadziei” został po raz pierwszy opublikowany w 1968 r. w „Tygodniku Powszechnym”, a następnie został przedrukowany w książce „Miłość nas rozumie. Rok liturgiczny z ks. Józefem Tischnerem”.
Autorem zdjęcia jest Adam Walanus.