„Gdy patrzę na pokolenie nauczycieli z czasów po pierwszej wojnie światowej, przychodzą mi na myśl słowa Norwida o ojczyźnie jako »moralnym zjednoczeniu«”, mówił w 1992 r. ks. Józef Tischner. Z okazji Święta Niepodległości publikujemy obszerny fragment jego homilii, która znajdzie się niebawem w książce „Wolność człowieka gór”.

 

Homilia ta została wygłoszona 6 września 1992 roku w kościele parafialnym w Bukowinie Tatrzańskiej podczas mszy odprawionej w intencji miejscowych nauczycieli – Michaliny i Franciszka Ćwiżewiczów, w siedemdziesiątą rocznicę rozpoczęcia ich pracy nauczycielskiej w tej miejscowości. Swój pierwodruk miała w książce „Idzie o honor”, opublikowanej w 1994 r. nakładem Oficyny Podhalańskiej w Krakowie, a niebawem będzie ją można przeczytać w nowym zbiorze tekstów ks. Józefa Tischnera „Wolność człowieka gór”, który 24 listopada br. ukaże się nakładem Znaku.

 

W dniu dzisiejszym chciałbym się zastanowić bliżej – razem z Wami – nad życiem i pracą ludzi, którzy w okresie międzywojennym i powojennym przyjmowali odpowiedzialność za losy naszej ojczyzny i za losy naszej wiary. Do takich ludzi należeli Zmarli, za których odprawia się dzisiejsza Msza święta. Byli tutaj nauczycielami, wiemy o tym wszyscy. Pracowali przez wiele lat – o tym też wiemy. Ale jacy byli? Na to pytanie ja nie odpowiem. Odpowiedzą ci, którzy ich znali, odpowiecie Wy, którzyście ich spotykali niemal codziennie.

Gdy ja, z mojego punktu widzenia, patrzę na pokolenie nauczycieli z czasów po pierwszej wojnie światowej, przychodzą mi na myśl słowa Norwida, napisane po upadku kolejnego powstania, gdzieś z dala od Polski, na emigracji jak zwykle skłóconej i rozdartej oskarżeniami. Pisze Norwid: „bo ojczyzna, ziomkowie, to jest moralne zjednoczenie, bez którego partyi nawet nie ma, bez którego partie są jak koczowiska polemiczne, których ogniem niezgoda, a rzeczywistością dym wyrazów”.

Bo ojczyzna to jest moralne zjednoczenie… Myślę, że całe to pokolenie ludzi, nauczycieli, duchownych, światłych chłopów, do których należał Wincenty Witos, ludzi urodzonych przed pierwszą wojną światową, ale pracujących po wojnie, całe to pokolenie pracowało około moralnego zjednoczenia narodu – ojczyzny. Trzeba było zjednoczyć naród, scalić Polskę po zaborach, uczynić z niej jednolity organizm państwowy. I oni to właśnie robili.

Dziś powiedzielibyśmy inaczej. Powiedzielibyśmy: przedmiotem ich troski było „dobro wspólne”. Czym jest dobro wspólne? Gdy pracujemy około moralnego zjednoczenia, to wtedy właśnie chodzi nam o dobro wspólne. Dobro wspólne i moralne zjednoczenie to dwie strony jednego i tego samego medalu. Rozważmy przykłady. Oto jabłonka przed oknem mojego domu. Jabłonka to moje dobro. Obok domu prowadzi droga. Droga jest nie tylko moim dobrem, jest naszym dobrem, jest dobrem wspólnym. Szkoła jest dobrem wspólnym. Dom kultury jest dobrem wspólnym. Wodociągi, które dla Bukowiny były kiedyś ogromnym problemem, są dobrem wspólnym. Wokół takiego dobra wspólnego pracowali tamci ludzie. A metodą ich pracy było jednoczenie – moralne jednoczenie ludzi wokół wspólnego zadania. Bez tej moralnej jedności nie byłoby ani drogi, ani szkoły, ani kościoła, ani domu kultury. Nie byłoby też ojczyzny, nie byłoby Polski.

Ich praca rozwijała się jakby na trzech poziomach.

Pierwszy poziom to poziom elementarny. Z elementarzem w ręku uczyli czytać i pisać, wprowadzali młodzież w wielkie skarby narodowej kultury. Przychodziły do nich dzieci wprost z polan, szałasów, z ubogich chałup góralskich. Ogromna większość mieszkańców tych ziem nie umiała ani czytać, ani pisać. Co więcej, wielu nie doceniało nauki czytania i pisania. Nie było im to potrzebne, nie było konieczne. Opowiada Sabała o swoim ojcu: był światłym gazdą i chciał nauczyć syna czytania i pisania. Wynajął nauczyciela, który przychodził w tym celu do ich domu. Ale młodemu Sabale nudziła się nauka, podobnie jak jego koledze, z którym się uczył. Razu jednego nazbierali kamieni do kapelusza i przepędzili nauczyciela. Tak się skończyło szkolenie Sabały. Po wielu latach, gdy był już stary, wspomina z żalem te czasy i tak kończy opowiadanie: „Nie było, Panie, rozumu w głowie”.

Poziom drugi to poziom kultury. I tu sprawa była niezwykle ważna i delikatna. Wydawać by się mogło, że ten nauczyciel, który przyjeżdżał w góry do pracy jak na zesłanie, przyjeżdżał na pustynię kulturalną. Tymczasem było inaczej. Ludzie tu mieszkający może nie umieli czytać ani pisać, ale mieli przecież swą starą, głęboką kulturę. Jest w tym coś zadziwiającego: oto ta niesamowicie biedna wieś, wieś dziesiątkowana głodem i chorobami, potrafiła wytworzyć takie wartości kultury, że dziś stajemy wobec nich pełni podziwu i szacunku. Kultura ta stawia z powodzeniem czoła kulturze masowej, gazetowej i telewizyjnej. Czy to nie nadzwyczajne, że ówczesny chłop, często nie umiejący ani pisać, ani czytać, miał przecież własną muzykę, własny śpiew, rozwijał własną architekturę? Nie umiał geometrii, ale znał proporcje rzeczy i wcielał je we własne domy, własne szałasy. Ludzie gór mieli duszę. I był problem: co robić, by ucząc ten lud, nie zabijać w nim duszy? By jedno z drugim połączyć – ich starą kulturę ludową z narodową?

Nie wszystkim się udawało. Ale Bukowina była w tym szczęśliwym położeniu, że dostała nauczycieli, którzy problem rozumieli. Na Bukowinie łączy się do dnia dzisiejszego wspaniale to, co ludowe, z tym, co narodowe, a jedno i drugie – z tym, co ludzkie. I niewątpliwie jest w tym jakaś zasługa tych, którzy wtedy pracowali w bukowińskiej szkole. Nie umniejszam tutaj zasług samych Bukowian – muzykantów, rzeźbiarzy, mistrzów słowa. Ale wiecie przecież o tym dobrze, że miłość do ojcowizny trzeba zaszczepiać dziecku od małego. Do przykładu ojców musi się dołączyć nauka szkoły. Jeśli szkoła będzie niszczyć, to choćby nawet dom budował, dusza będzie chorować. Na Bukowinie powstaje dom kultury – kultury ludowej. Po co? Po to, żeby było miejsce, w którym lud pokazuje swą duszę. Kultura to jakby zwierciadło duszy. Gdy nie ma kultury, to nikt nie widzi duszy, a gdy duszy nikt nie widzi, to dusza marnieje. Człowiek traci pamięć tego, kim jest.

I wreszcie trzeci poziom: ojczyzna. Norwid mówił: „bo ojczyzna, ziomkowie, to jest moralne zjednoczenie”. Czy my dziś czujemy to słowo „ojczyzna”, jak Norwid je czuł? My mamy ojczyznę. Byliśmy świadkami jej odzyskania. Stało się to nie tak dawno. Odzyskaliśmy pełną niepodległość, ale – prawdę rzekłszy – wielu z nas nawet nie wiedziało, kiedy się to stało. Przeszło to obok nas. Mieliśmy głowę zajętą innymi troskami. Ale z pokoleniem tych, o których dziś mówimy, było inaczej. Polska odzyskała niepodległość po ponad stu latach niewoli. Nie wołało się wtedy, żeby było więcej pieniędzy, żeby „dali pracę”, żeby „polepszyć drogi”, ale mówiło się o tym, żeby była dusza. Ducha nie gasić, duszy nie zabić. I oni budowali tę duszę. Śpiewali pieśni legionowe, recytowali wiersze o wolności, starali się brać pod ochronę każdą kroplę przelanej za Polskę krwi. Tak budzili ze snu polską duszę… (…)

O pokoleniu tym trzeba powiedzieć: nie zmarnowało czasu, który był im dany. Czy będzie można kiedyś to samo powiedzieć o naszym pokoleniu? Czy my wykorzystamy podsuniętą nam szansę? Czy potrafimy ją dostrzec? Norwid pisał, że bez moralnego zjednoczenia nie ma partii, że partie są wtedy jak „koczowiska polemiczne, których ogniem niezgoda, a rzeczywistością dym wyrazów”. Czy my dziś nie wchodzimy w ów „dym wyrazów”, w „ogień niezgody”?

Dlatego z tym większą szczerością pomódlmy się – pomódlmy się za tamto i za to pokolenie, za nich i za nas. Abyśmy mogli być ich duchowymi dziedzicami. Aby oni stali się naszymi ojcami. Ożywili w nas duszę! Niech nam dziś pomogą nie zmarnować szansy, jaką nam historia podsunęła.