28 czerwca mija 18 lat od śmierci ks. Józefa Tischnera. Przypominamy ostatnie lata jego życia, naznaczone cierpieniem, ale też niezwykle pięknie przeżyte.
W październiku 1997 roku rozeszła się wieść, że Tischner ma raka krtani i że był operowany. Wiele osób, nawet blisko z nim związanych, nie wiedziało, że problem jest aż tak poważny; Tischner przez całe lato zmagał się z chrypką, brał kolejno różne antybiotyki, ale tłumaczył, że to przemęczenie, nadmiar obowiązków, że musi zwolnić… Badania wykonane w Krakowie pod koniec września pokazały, że konieczna jest operacja. Zdecydowano, że usunięta zostanie tylko część krtani, tak by zachować jedną strunę głosową. (…)
Jak tylko wiadomość się rozniosła, do małego pokoju Tischnera ruszyły pielgrzymki odwiedzających. Śmiał się, że dzięki niemu wielu ludzi „wyrabia sobie dobre uczynki”. „Nie jest tak źle, jak się wydaje”, mówił odwiedzającym. „Pan Bóg zabrał mi mowę, podczas gdy innym odbiera rozum”. Przedmiotem żartów była też rurka w nosie, przez którą go dokarmiano. Mówił: „Jestem końcówką rurociągu przyjaźni”, a ponieważ bardzo schudł w okresie rekonwalescensji, proponował wszystkim, którzy się chcą odchudzić, że im tej rurki pożyczy. W połowie listopada zaczął się uczyć jeść i pić normalnie. „Odkrywam”, pisał do Jana Gutta Mostowego, „że szpital to miejsce bezustannych sukcesów. Nie masz gorączki – sukces, nie masz nadciśnienia – sukces, oddasz właściwy mocz – sukces. Jeszcze nigdy nie miałem tylu sukcesów naraz”.
Pod koniec listopada ukazała się oczekiwana przez niego z niecierpliwością Historia filozofii po góralsku. Tischner nie mógł uczestniczyć w promocjach, ale do bohaterów książki, których na nie zaproszono, wysłał żartobliwe „Objaśnienie”: „Moze fcecie wiedzieć, cymu mnie nima pomiędzy Wami? Powiedzóm Wóm, ze`k chory? Nie wierzcie! Prowdo jest inkso. Nima mnie z przezorności. Przezorność – nie tchórzostwo. Zamknonek się w jednym z bunkrów atomowych, co jesce w Krakowie sóm, i kryjym się przed Wami. Cobyście mnie nie naśli i nie dali po kufie abo jesce gorzyj. Powiycie, ze niepotrzebnie? Ze mnie radzi mocie? Ze nawet cujecie do mnie wdzięcność, ze`k Wos do zywobycia powołoł jako Sokratesów, jako Platonów, jako Arystotelesów? No dobrze, wierzym Wóm. Ale tak jest dziś, a co bee jutro? Jo Wos przecie do zycio powołoł i jo wiym lepiej, co w Wos siedzi”. I dodawał: „Sóm Ociec Święty pisoł, ze nadesły takie casy, ze w nik cłek boi się wytworów włosnyj myśli. Nie boi się juz natury, ale boi sie tego, co sóm z głowy wyprowadziył. I to jest mój przypodek”.
Do książki dołączono kasety z nagranymi przez Tischnera gawędami. Tylko ostatniej kasety Tischner już nagrać nie zdążył; zrobiła to za niego Stanisława Trebunia-Staszel. „Na babskim głosie ta filozofia z pewnością >>pódzie głebiej<<”, żartował. Tak się złożyło, że w tym czasie Trebunia-Staszel zrobiła na Podhalu badania wśród młodzieży szkół średnich dotyczące autorytetów i okazało się, że spośród osób wywodzących się z regionu młodzi jako swój autorytet najczęściej wskazywali Tischnera. Kiedy mu o tym powiedziała, napisał jej na kartce: „No, dobry autorytet, kie nic nie godo, ino cicho siedzi”.
Ale Tischner nie zamierzał cicho siedzieć. Odgrażał się: „Drżyjcie wydawcy, bo dopiero teraz zacznę naprawdę pisać!”. I rzeczywiście, krótko po operacji napisał dla „Gazety Wyborczej” artykuł o Leszku Kołakowskim. Kontynuował publikowany na łamach „Tygodnika Powszechnego” cykl Kapłaństwo i zło tego świata, którego tytuł zmienił później na Ksiądz na manowcach (taki tytuł nosiła też jedna z jego ostatnich książek). Przygotowywał dłuższe eseje dla „Znaku”. Im lepiej się czuł, tym więcej pisał. (…)
Pierwsze tygodnie w szpitalu Tischner przeżywał niemal jak święto. Był pełen nadziei, wierzył, że w ciągu kilku miesięcy wróci zupełnie do zdrowia. „Od tego się nie umiera”, mówił odwiedzającym. W liście do Zofii Stojakowskiej-Staichowej, kierującej Oficyną Podhalańską, napisał, że czuje w kościach, iż życzenia i pacierze skutkują, i wraca mu energia do słownych potyczek. „Jeden kłopot: nie móm wroga. Jakosi sie poodmieniali. I z czego bede jo żył?”. Nawiązał też do plotki o jego śmierci. „Duża przesada! Brałem tylko prysznic. I nie jest też prawdą, jakoby rację mieli ci, którzy się ze mną nie zgadzają. Prawdą jest, że żyję i mam rację”.
Tischner odzyskiwał siły, ale jednocześnie zaczęły pojawiać się komplikacje: zapalenie płuc, infekcje. Czas między kolejnymi pobytami w szpitalu spędzał pod opieką najbliższych w Krakowie lub w Łopusznej, w domu, który wybudował pod koniec lat osiemdziesiątych wspólnie z bratem Marianem. Rodzina, dla której przez ostatnie lata z trudem znajdował czas, teraz stała się jego główną podporą. „Tak naprawdę nie mieliśmy wielu okazji, by okazać Mu swoją miłość i przywiązanie”, wspomina bratowa, Barbara Tischnerowa. „Dopiero w ekstremalnej sytuacji straszliwej choroby odnaleźliśmy się wzajemnie”.
Któregoś razu bratowa zagadnęła go o problem ofiary z Izaaka. Punktem wyjścia był tekst Kierkegaarda, ale w końcu padło pytanie: jak rozumieć ten fragment Biblii? Tischner odpowiedział wymijająco, ale bratowa dalej go naciskała. Pytania były coraz bardziej dociekliwe. W końcu Tischner, nie mogąc sobie z nimi poradzić, odparł: „A co? Ja to napisoł, czy co!?”. „Nawet ksiądz”, tłumaczył potem, „nie powinien brać sobie na plecy zbyt wielkich ciężarów i zastępować Pana Boga w wyjaśnianiu. Niech On też trochę powyjaśnia…”.
Tischner zgodził się w tym czasie udzielić obszernego wywiadu Dorocie Zańko i Jarosławowi Gowinowi, redaktorom miesięcznika „Znak”. Powstała niezwykle ciekawa, bardzo osobista książka, zatytułowana Przekonać Pana Boga, przez niektórych nazywana „religijnym testamentem Tischnera”. „Uświadamiam sobie, że z powodu choroby nie wrócę do wielu rzeczy”, mówił w wywiadzie. „I mi tego, cholera, nie żal! Zamiast żeby mi choroba zubożyła świat, to mi go wzbogaciła. Dała mi poczucie wolności. Uświadomiła mi też zewnętrzność ciała”.
Latem 1998 odwiedził Tischnera w Łopusznej Jan Gutt Mostowy. Siedzieli na tarasie, rozmawiali o polityce i Kościele, i kiedy gość wsłuchiwał się w wysilony szept Tischnera, nagle jego „dusza góralska zawrzała gniewem”: „Psiokrew! Ka jest ta sprawiedliwość Bosko, ze takie rozmaite dziody obrastają w sadło, a ty biydoku tak się musis myncyć?!”. Tischner uśmiechnął się i wyszeptał: „Jasiu, Pon Bóg stworzył świat nie dlo sprawiedliwości, ale dlo miłości”.
W drugiej połowie roku stan Tischnera zaczął się pogarszać. Znów próbowano odłączyć rurkę i skończyło się to zapaleniem płuc. Tischner był słaby, bardzo schudł, nie stracił jednak dawnego rezonu. Bardzo długo nie dawał się przekonać, że powinien być operowany za granicą. Do legendy przeszła odpowiedź, którą dał redaktorowi naczelnemu Znaku Jerzemu Illgowi. Kiedy ten, zdesperowany uporczywymi odmowami, zaczął Tischnerowi wyrzucać: „My się tu tak o ciebie troszczymy, a ty…”, Tischner odparł: „Ty się, kurwa, troszcz o zbawienie swojej duszy!”.
A jednak nie było wyjścia: w krtani znów pojawił się rak. W styczniu 1999 roku Tischner poleciał do Londynu na skomplikowaną operację. Towarzyszył mu bratanek Łukasz. Usunięto resztę krtani, zrobiono naświetlania. Po operacji Tischner czuł się dobrze; któregoś dnia przeszedł po korytarzu szpitalnym krokiem poloneza – był z siebie zadowolony. Po powrocie do Polski wziął nawet udział w promocji Sporu o istnienie człowieka zorganizowanej w budynku PWST. Był 15 marca 1999 roku – po raz ostatni ksiądz pojawił się publicznie. Wszedł niemal niezauważony, nierozpoznany; kiedy go wywołano, wstał uśmiechnięty i dopiero wtedy zerwały się oklaski.
W tym czasie zaczął się uczyć mówienia przełykowego. Prowadzący go doktor Roman Drążek zapytał Tischnera o motywację. „Chciałbym jeszcze kiedyś stanąć w kościółku w Łopusznej i powiedzieć góralom: >>Pan z wami<<”, odparł ksiądz. Pierwszym słowem, które udało mu się wyraźnie wymówić, było słowo „paka”. „Jak to ciężko jest wypowiedzieć słowo”, powiedział do swojego nauczyciela, Aleksandra Hilla. „Jak trzeba długo ważyć, co się chce powiedzieć. Przydałaby się taka świadomość naszym politykom”.
Na Wielkanoc pojechał do Łopusznej, milcząco asystował w mszy odprawianej przez proboszcza, pomagał rozdawać Komunię świętą. „Muszę się uczyć mówienia na nowo”, tłumaczył w liście do parafian. „Początki tej nauki mam już za sobą. Podobno są obiecujące. Miejmy więc nadzieję, że po jakimś czasie wydam ze siebie zrozumiały ludzki głos. Póki co – jest jak jest. Może po to są te trudności rozmowy z ludźmi, by można było lepiej rozmawiać z Bogiem?”.
Na kolejną serię naświetlań pojechał do Londynu w dobrym humorze. Znów towarzyszył mu Łukasz. Na lotnisko wyjechali po nich Danuta i Jerzy Podolscy, którzy opiekowali się nimi podczas pierwszej wizyty. Po odprawie, kiedy do pokonania była już tylko bariera ze sznura, pani Danuta zagadnęła Łukasza: „Może podniesiemy ten sznur i ksiądz przejdzie?”. Tischner się uśmiechnął, uniósł nogę i przekroczył sznur samodzielnie.
W dniu pierwszych naświetlań Podolscy zaprosili ich na kolację. Tischner był w znakomitym humorze. Opowiadał – korzystając z pośrednictwa Łukasza – jak jedenaście lat wcześniej mówił w Zakopanem kazanie na pogrzebie Witkacego, a potem się okazało, że pochował tam… białoruską babę. W pewnym momencie Łukasz poprosił, żeby gospodyni puściła płytę z muzyką góralską. Kiedy rozległy się pierwsze takty, ksiądz wstał i zaczął pokazywać, jak wyglądają góralskie kroki.
Wrócił z Londynu wyczerpany. Naświetlania były bardzo silne; Tischner mdlał, nie mógł jeść, martwił się, że nie zdąży do Polski na spotkanie z papieżem. Zdążył – 17 czerwca spotkali się na krótko na Wawelu. Papież był wstrząśnięty: Tischner przyjechał na wózku, w wypożyczonej sutannie, wychudzony, bez włosów, z opuchniętą twarzą… Nie było czasu na rozmowę: Jan Paweł II objął Tischnera i przez chwilę tak stali. „Ten uścisk, to ucałowanie, przytulenie”, powiedział potem świadek tej sceny, biskup Jan Chrapek, „było jak uścisk dwóch olbrzymów, którzy szukają niełatwych odpowiedzi na trudne pytania, ale którzy również podpierają Kościół swoją niemocą”.
Nawet to krótkie spotkanie Tischner zamierzał okrasić żartem. Miał przygotowaną karteczkę: „Ojciec Święty ma papmobile, a ja tischnermobile”, bo wózek pchało dwóch jego bratanków, Łukasz i Marek. Ostatecznie jednak kartka nie trafił do rąk papieża.
Trzy tygodnie później przyszedł list z Watykanu: „Drogi Księże Józefie! Było to spotkanie na Wawelu, ale zbyt pośpieszne. Bo w ogóle cały ten przejazd przez Polskę to była wielka gonitwa. A z Księdzem Profesorem trzeba było mi dłużej się spotkać. Czy potrafi przyjechać do Rzymu – trudno to sobie teraz wyobrazić. Więc stale się z Nim spotykam, choć bez słów. A jest to spotkanie z Hiobem. Cierpienie ludzkie, cierpienie nieoczekiwane, cierpienie, które mówi Bogu >>dlaczego<< – to Księga Hioba. Rozmówcy Hioba źle odpowiadali na jego pytania. Odpowiedzi adekwatnej udzielił dopiero Chrystus. Między pytania Hioba a odpowiedź Chrystusa została też od jakiegoś czasu wpisana Twoja egzystencja, Księże Józefie. Wszyscy, którzy Ci w jakiś sposób towarzyszą na tym etapie – ja także do nich staram się należeć – wiedzą, że nie mogą dawać odpowiedzi podobnych do rozmówców z Księgi Hioba. Staramy się więc zachować pełne głębokiego przejęcia milczenie. I prosimy Chrystusa, aby On sam mówił”.
Odpowiadając na ten list, Tischner napisał miedzy innymi: „Ojciec Święty zna lepiej ode mnie tajemnice chorób. Staram się, jak mogę, znosić ich ciężar w duchu >>Salvifici doloris<< [papieskiego listu o cierpieniu – przypis WB]. Teraz odkrywam głębię tego tekstu. Ale czy do końca odkrywam? Może zbyt często stawiam pytania, na które nie ma odpowiedzi…”. Kilka miesięcy później, przygotowując dla „Gazety Wyborczej” krótkie bożonarodzeniowe rozważanie, Tischner nawiązał do historii Hioba: „Do prawdy dochodzi się rozmaitymi drogami. Przyznajmy, że są takie prawdy, do których dochodzi się również poprzez męczeństwo. Jedną z takich prawd jest prawda, że cierpiąc, cierpimy z Chrystusem. Dzięki temu odkryciu możemy mieć udział w Boskiej godności cierpienia. Niemniej nie cierpienie jest tutaj ważne. Nie ono dźwiga. Wręcz przeciwnie, cierpienie zawsze niszczy. Tym, co dźwiga, podnosi i wznosi ku górze, jest miłość”.
Na ciche msze, które odprawiał wtedy w domu w Łopusznej, przychodzili najbliżsi przyjaciele – i muzyka. Cierpiał coraz bardziej, ale nie chciał tracić kontaktu z ludźmi. „Tę mszę ofiaruję za tych, którzy nie chcą, żebym się przeniósł do lepszego świata”, napisał któregoś dnia na kartce.
Na takich kartkach zapisana jest cała dramatyczna historia kilku ostatnich miesięcy: jego sny, jego żarty, jego dialogi z najbliższymi… „W nocy przerobiłem wszystkie koncepcje umierania – od językoznawczych do Nietzschego. Nie sprawdziły się, zamiast umrzeć, tom się spocił”. „Śpię i śpię, i budzę się; czekam, kiedy się nie obudzę, ale się budzę…” „Śpię i jakieś sny mam dziwne… Jedziemy niby po tego technika od słuchu. Okazuje się, że on ma zakład obok agencji towarzyskiej. [Ktoś musiał w tym momencie wtrącić: >>No, zaczyna się<< – przypis WB.] Nie zaczyna się, tylko mówisz: >>Mama zupę grzeje<<”. Są też wskazówki dotyczące pogrzebu: „Niech mnie grzebią w Łopusznej na cmentarzu między ludźmi, a nie szukają miejsca przy kościele. I bez przemówień. Na drugi dzień zrobią akademię i zanudzą towarzystwo”.
„Zawsze, nawet najspokojniej – w łóżku, umiera się za innych”, powiedział kiedyś w wywiadzie. Zmarł 28 czerwca 2000 roku; cztery dni później był pogrzeb, taki jak chciał – bez przemówień. Była piękna pogoda, tłum ludzi otoczył kościółek w Łopusznej, a potem cmentarz. Z gniazda na wysokim słupie obserwowały go trzy bociany.
„Kiedyś na zajęciach”, wspominała potem uczennica Tischnera Yumiko Matsuzaki, „Ksiądz żartował, że w dniu swojego pogrzebu wstanie z trumny i powie do zgromadzonych, którzy muszą stać przy grobie: >>Serdecznie państwu współczuję<<. I doda: >>Skończcie prędko, bo kapela chce grać<<.
Ale Ksiądz nie wstał”.
Powyższy tekst jest fragmentem rozdziału „Hiob” z książki Wojciecha Bonowicza „Kapelusz na wodzie. Gawędy o księdzu Tischnerze”. Książkę można zamówić tutaj.
Na zdjęciu: popiersie ks. Józefa Tischnera autorstwa Karola Badyny w Zaułku Estreichera przy Collegium Maius UJ. Autorem zdjęcia jest Wojciech Bonowicz.