„W każdym wyborze jest coś niewybranego, a w każdej miłości coś niekochanego”, mówi „Tygodnikowi Powszechnemu” s. Barbara Chyrowicz, etyk z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego i laureatka Nagrody Znaku i Hestii im. ks. Józefa Tischnera.

 

W rozmowie z Błażejem Strzelczykiem, zatytułowanej „Pochwała codzienności”, a opublikowanej w „Tygodniku Powszechnym” (nr 10/2018) s. Chyrowicz mówi m.in. o swoim stosunku do himalaizmu i zmęczeniu problematyką bioetyczną, a także tłumaczy się z ilości książek w swoim gabinecie. Przede wszystkim jednak zwraca uwagę na to, co w świecie rządzonym przede wszystkim emocjami może umknąć naszej uwadze. Oto fragment rozmowy:

 

Błażej Strzelczyk: Mamy w himalaistach taki obraz herosów walczących o marzenia, jest w tym coś baśniowego, porywającego. Bo może oni przekraczają nieprzekraczalne, żebyśmy my mogli tu na dole żyć sobie spokojnie?

Barbara Chyrowicz: Pewnie tak, nie próbuję osądzać ich decyzji. Myślę jednak, że jeśli ktoś założył rodzinę i nadal podejmuje skrajnie ekstremalne wyprawy w Himalaje, to powinien się zastanowić, czy nie ryzykuje zbyt wiele. Mamy prawo do podejmowania ryzykownych decyzji dotyczących naszego życia, jeśli potrafimy wskazać wystarczającą tego rację, ale himalaista, który zostawił na dole żonę i dzieci, nie ryzykuje już tylko własnego życia. Nawet największy sukces sportowy ojca nie zastąpi dzieciom jego obecności. W życiu mogą się zdarzyć takie momenty, w których większym zwycięstwem od zdobycia góry będzie rezygnacja z jej zdobywania.

To chyba jedna z trudniejszych życiowych decyzji: nauczyć się odchodzić niezaspokojonym lub nienasyconym. W ogóle nauczyć się odchodzić…

 

Wrócić do domu i zajmować się dziećmi?

 

Może wystarczy zrozumieć, że codzienność jest nader bogata i piękna? Że sinusoida ekstremalnych przeżyć wcale nie jest nam potrzebna, żeby uznać życie za spełnione? Proszę spojrzeć na otaczającą nas przyrodę: zmieniają się pory roku, drzewa spokojnie rosną i umierają stojąc, a człowiek nieustannie „wariuje”. Jakby w krzątaninie codzienności nie można było odnaleźć radości życia! Nie mówiąc już o heroizmie, pewnie innym, ale nie mniejszym czasem niż zdobywanie ośmiotysięczników.

 

Ale jak siąść i być?

 

Podchodzić konsekwentnie do życiowych wyborów. Z doświadczenia wiemy, że w każdym wyborze jest coś niewybranego, a w każdej miłości coś niekochanego. Nie ma co wmawiać ani sobie, ani innym, że trafny wybór to taki, w którym nie ma buntu, bólu, cierpienia i zmagania. Takie wybory i takie życie po prostu nie istnieje, trzeba zaakceptować niewybrane w wybranym.

 

A jeśli nie chcę, żeby bolało?

 

Nikt tego nie chce. Bunt i cierpienie nie mogą być jednak od razu powodem odwołania wcześniejszych wyborów. Trawa na drugim brzegu rzeki zawsze wydaje się nam bardziej zielona, ale kiedy przechodzimy na ten drugi, upragniony brzeg, i odwracamy głowę, żeby się z tamtym z ulgą pożegnać, zauważamy, że właśnie zaczyna się na nim bardziej zielenić.

 

Nie można chyba w nieskończoność przechodzić z jednego brzegu na drugi?

 

Nie można – to skrajna niedojrzałość wynikająca tak z nieumiejętności znalezienia własnego miejsca w życiu, jak i z braku akceptacji związanego z wyborem trudu. Nie inaczej jest z wyborem Boga. Pójście za Nim nie jest związane z obietnicą raju na ziemi. Zbawiciel zapowiedział i ostrzegł, że to wcale nie będzie łatwe, i z doświadczenia wiemy, że nie żartował. Gdzieś u kresu czeka nas niewyobrażalne dobro, ale jeszcze nie dziś. W dojrzałych wyborach akceptujemy związany z nimi, niewybrany i niekochany trud. Czym innym jest zmiana decyzji podejmowana przez nas w procesie szukania własnego miejsca. Znam takich, którzy uznali niektóre kroki za błędne, zaczęli od nowa i była to trafna decyzja; znam też takich, którzy gdziekolwiek pójdą, wszędzie im źle. Myślę, że w takich przypadkach to nie problem miejsca, tylko człowieka.

 

Wiecznie poszukujący – co w tym złego?

 

W szukaniu nic, ale w szukaniu tego, żeby mi było dobrze, tkwi dużo egoizmu. Pytanie zatem, czego szukamy, kiedy nieustannie zmieniamy podjęte wcześniej decyzje. Czy tego, żeby ludziom ze mną było dobrze, czy raczej, żeby to mnie było z innymi dobrze? Można sobie wyobrazić taki egoistyczny małżeński układ: „biorę sobie ciebie za żonę, żeby było mi z tobą dobrze” i „biorę sobie ciebie za męża, żeby mi było z tobą dobrze”. A jak nie będzie, to biorę walizki i chodu! Bo obietnica została niespełniona! Tak się nie da niczego zbudować, tak w życiu prywatnym, jak i społecznym.

 

Co to znaczy?

 

Widzi pan, ja nie jestem uczestniczką życia publicznego, tylko obserwuję i jestem zdziwiona.

 

Czym się Siostra dziwi?

 

Tym, jak wielu spraw nie umiemy załatwić. Jak wieloma nieistotnymi sprawami się zajmujemy, lekceważąc równocześnie poważne problemy.

 

Niedawno mówiła Siostra, że jest zmęczona tematami bioetycznymi. Dlaczego?

 

W debacie bioetycznej nie ma już dzisiaj żadnej przestrzeni wspólnej, która jest konieczna do dyskusji. Niby do siebie mówimy, niby padają argumenty, ale w praktyce jest to mówienie do ściany. W zasadzie efekt taki sam.

 

Czemu tak jest?

 

Nie umiemy się przyznać do tego, że pewne kwestie są najzwyczajniej trudne, że na niektóre pytania trudno znaleźć jednoznaczną odpowiedź, że mamy wątpliwości. Pytanie też, czy nie jesteśmy zbyt zarozumiali sądząc, że na każde pytanie znajdziemy prostą odpowiedź.

 

No, ale jeśli Wy, inteligencja, nie umiecie rozmawiać, to jak mamy umieć rozmawiać my, zwykli szarzy ludzie?

 

Myśli pan, że to nasza wina?

 

Nie wiem. A poruszacie chociaż ważne tematy?

 

Problem raczej w tym, że nie poruszamy wszystkich ważnych tematów. Dyskusja na temat in vitro jest ważna, ale to nie jedyny problem, z którym musimy się dzisiaj mierzyć. Angażujemy się mocno w dyskusję nad jedną kwestią, nie zauważając, że w innym miejscu naszego społecznego życia sięgnęliśmy dna.

 

W jakim?

 

Choćby problem dewaluacji danego słowa. Przechodzenia do porządku dziennego nad kłamstwem i bezpodstawnymi oskarżeniami. Braku odpowiedzialności za drugich. Społecznego indyferentyzmu. Nie załamujemy nad tym rąk, jakby nic poważnego się nie działo.

 

Czyli to Wasza, inteligentów, wina, że my się dziś nie umiemy dogadać!

 

Filozofowie też niekoniecznie potrafili się dogadać. Arystoteles zostawił Platona twierdząc, że milszą nad Platona przyjaciółką jest mu prawda. Ks. Tischner powiedział kiedyś odnosząc się do tej starożytnej sentencji, że ważniejszy jest kolega niż prawda, bo prawdę zawsze można znaleźć, a kolegę jak stracisz, to już nie znajdziesz. Może to jest tak, że w naszych dyskusjach nie jest dzisiaj ważna ani prawda, ani przyjaciel, tylko nasza własna racja!

 

I kto miał rację, Arystoteles czy Tischner?

 

O, widzi pan: może obaj mieli rację? Bo szukając odpowiedzi na dręczące nas pytania szukamy prawdy, ale to nie znaczy, że mamy odrzucać tych, z którymi się nie zgadzamy. Jak odrzucisz tych, z którymi się nie zgadzasz, to nie pomożesz im odnaleźć prawdy. I vice versa!

 

Przyjaźń nas ocali?

 

W naszych dyskusjach brak dzisiaj często miejsca dla przyjaciół. Prześcigamy się w używaniu wielkich słów. Przeciwnik w sporze nie jest już „człowiekiem, który ma inne zdanie” – od razu staje się „wrogiem”. A z wrogami się nie rozmawia, wrogów się zwalcza! Idziemy zatem na wojnę, w której nie bierze się jeńców i wszystkie chwyty są dozwolone.

 

Całą rozmowę można przeczytać w wydaniu papierowym lub na stronie internetowej „Tygodnika”

 

W tym samym numerze „Tygodnika” polecamy też interesującą i przejmującą rozmowę z innym laureatem Nagrody Znaku i Hestii im. ks. J. Tischnera Aleksandrem Smolarem, zatytułowaną „Ich krew nie była taka czerwona”. Rozmowa poświęcona jest m.in. wydarzeniom Marca `68, a także nowej fali wystąpień antysemickich wśród polskich publicystów i internautów.

 

Autorem zdjęcia jest Adam Walanus.