„Nasz konfesjonał miota się między dwoma przeciwieństwami. Są spowiednicy, którym marzy się rola sędziów. Są spowiednicy, którym marzy się rola powierników. Są dni, kiedy sędzia obwinia siebie, że jest tylko sędzią, a przecież powinien być przyjacielem, i są dni, że powiernik obwinia siebie, że jest tylko powiernikiem, a przecież powinien być sędzią”. Publikujemy tekst „Wina spowiednika albo >>komu grzechy odpuścicie…<<” z książki ks. Tischnera „W krainie schorowanej wyobraźni”.
Tekst został napisany w 1996 roku na zamówienie pisma „Res Publika Nowa”. Rok później ukazał się w zbiorze artykułów „W krainie schorowanej wyobraźni”. Książkę, która właśnie doczekała się trzeciego wydania, można zamówić tutaj. Polecamy skorzystanie z atrakcyjnych pakietów proponowanych przez Znak.
Wina spowiednika albo „komu grzechy odpuścicie…”
Wychodząc po dłuższym czasie z konfesjonału, ma się świadomość jakiegoś zabrudzenia. Brud, o którym tam się słyszy i o którym się mówi, przylega do człowieka i nie daje się strącić. Jakby człowiek brał na siebie część cudzych win. „Tego” nie słucha się bezkarnie. Karą za słuchanie jest jakieś uczestnictwo. Kto się zwierza, ten się powierza. Powiernik grzesznika staje się nosicielem winy grzesznika. „Winy całego świata On nosił” – powiedziano o Chrystusie, jakby słuchał spowiedzi całego świata.
Nie znaczy to jednak, by do człowieka przyklejały się wyłącznie cudze winy. Raczej odwrotnie – także własna wina lepi się do cudzej. Na czym polega ta wina?
W konfesjonale najczęściej słyszy się, że żadnej winy nie ma. Całymi godzinami ciągnie się opowieść, że człowiek „w gruncie rzeczy” jest niewinny, opowieść rzadko tylko przerywana rzeczywistym uznaniem i wyznaniem win. Można by zapytać: po co więc człowiek przychodzi do konfesjonału? Ludzie przychodzą, aby znaleźć jakieś dowartościowanie. Tak, szukają przede wszystkim uznania – uznania indywidualnego, wyłącznego, może nawet najgłębszego. Szukają na rozmaite sposoby. Najczęściej poprzez opowiadanie o bólu. Ból ma oznaczać godność, szlachetność. Dopiero na marginesie opowieści o cierpieniu pojawia się wina, której źródłem są jednak najczęściej inni – czasem jeden, czasem wielu. W konfesjonale można obserwować i to, jak głęboko tkwi w człowieku odruch samoobrony przed winą. Człowiek albo się maskuje, albo próbuje winę większą przysłonić winą mniejszą. Nie bardzo wiadomo, skąd się ten odruch maskowania bierze i po co… Przyznanie się do winy rozbraja przeciwników. Nawet dziecku mówimy: przyznaj się, a nic ci nie będzie. A jednak dziecko nie chce się przyznać. Co robi ten, kto nie jest już dzieckiem? Dorosły jest w tym przypadku jak dziecko. Nie przyznajemy się przed innymi, nie przyznajemy się przed sobą. Świadomość ogniskuje się wokół bólu. Czy nie jest to forma jakiegoś samoznieczulenia? Sami sobie zadajemy jakiś płytszy ból, by tym sposobem uciec od bólu głębszego.
Stąd płynie niepokój spowiednika: czy zanim rozgrzeszył, zrobił to, co należało, by wyprowadzić człowieka z jego kłamstwa? Czy nie powinien „docisnąć”, mówiąc: „jesteś winny”. Ale oto powstaje nowy niepokój: czy wtedy nie skazałby winnego na śmierć? Każde „wewnętrzne zakłamanie” ma chyba jakiś sens? Człowiek broni przed samym sobą poczucia własnej godności, chce w sobie coś ratować. Nawet w konfesjonale nie przebaczenia szuka, lecz usprawiedliwienia. Zachodzi różnica między przebaczeniem a usprawiedliwieniem: przebaczamy temu, kto czuje się winny, usprawiedliwiamy niewinnie obwinionego. Może więc lepiej pozostawić grzesznika jego losowi i czekać, aż samo życie obedrze go ze złudzeń?
Najczęściej tak właśnie robimy. Prosimy o deklaracje poprawy z „nie-wiadomo-czego”, zadajemy pokutę „nie-wiadomo-za-co”, pukamy w deskę konfesjonału i słuchamy następnego. Takie przechylenie się spowiednika z jednej strony konfesjonału na drugą oznacza najczęściej głęboką zmianę postawy. Właśnie skończyliśmy spowiedź staruszki, a teraz przychodzi dziecko. Nowy człowiek, nowa sytuacja. Dziecko trzyma w ręku kartkę z zapisanymi grzechami. Czyta szybko, oby tylko nie zapomnieć… Rzucamy okiem przez kratki. Kolejka. Trzeba się spieszyć. Znów przechylenie na drugą stronę. Dziewczyna. Miłość. Niepokój… Za nią mężczyzna w sile wieku, ojciec rodziny. Kłopoty z żoną, z dziećmi… W ciągu godziny trzeba zmienić nastawienie razy kilkanaście. Po godzinie wszystko się zamazuje. Czasem tylko ktoś się wyróżni. Tym, co trwa, jest zapach. Zapach człowieka… Zapach z ust… Tak, to także rzecz ludzka… Muszę poprosić kościelnego, by przykleił jakiś celofan… A może list pasterski o myciu zębów…? Czy jednak wypada tak się odnosić do ludzi? W końcu wszystko jest ludzkie. Czymże w końcu jest zapach wobec Sprawy, która się dzieje!
Czy pozostawanie w konfesjonale w czasie, w którym wszystko staje się „masą”, nie jest grzechem zaniedbania? Czy nie lepiej byłoby wyjść i powiedzieć: „przyjdźcie jutro”? Ale jutro oni przyjść nie mogą. Więc trzeba pozostać. Nowe przechylenie, nowy stukot w deskę.
Są dwa sposoby podchodzenia do ludzkiej winy: zewnętrzny i wewnętrzny. Pierwszy polega na tym, że porównujemy postępowanie człowieka z „drogowskazami”, jakie daje wiara i na tej drodze odnajdujemy stopień obustronnego „odstawania”. Drugi polega na tym, że staramy się wejść „do środka” człowieka i wydobyć stamtąd świadomość winy. Pierwszy sposób przypomina postępowanie prawnika, który ma przed sobą „uczynek” i „normę”, co pozwala mu wydać „sprawiedliwy” wyrok. Drugi sposób przypomina postawę powiernika, który sądzi tylko o tyle, o ile inny sam siebie osądza. Nasz konfesjonał miota się między jednym przeciwieństwem a drugim. Są spowiednicy, którym marzy się rola sędziów. Są spowiednicy, którym marzy się rola powierników. I to także jest źródłem moralnego niepokoju. Są dni, kiedy sędzia obwinia siebie, że jest tylko sędzią, a przecież powinien być przyjacielem, i są dni, że powiernik obwinia siebie, że jest tylko powiernikiem, a przecież powinien być sędzią.
Prawdziwym „krzyżem” spowiednika stała się dziś dziedzina erotyzmu. Gdyby sądzić po liczbie publikacji na ten temat, można by mniemać, że jest to jeśli nie jedyna, to najważniejsza dziedzina grzechu człowieka. W każdym razie wydaje się, że w tej dziedzinie najłatwiej upaść. Zło zaczyna się już od tego, że przyroda sama obeszła się z ludzkim erotyzmem dość niefrasobliwie. Stworzyła możliwości ponad stan. Gdyby człowiek szedł za każdym odruchem erotyzmu, stałby się zupełnie nieodpowiedzialny. Z drugiej strony z odruchów tych uwolnić się nie może. Stąd potrzeba jakiejś regulacji. Na czym oprzeć zasady regulacji? Wiadomo, jaka jest doktryna Kościoła; Kościół chce poddać erotyzm przeżyciu miłości. Ale życie poddaje go lękowi. I oto przychodzi do konfesjonału człowiek z poczuciem „winy-nie-winy”, przychodzi ze środka świata, który jest mieszaniną miłości i strachu. Kocha i boi się. Boi się i kocha. Co z nim zrobić? Co robić z „trzciną chwiejącą się na wietrze”? Nie ma idealnego wyjścia. Choć – nie powiem – idealne wyjście daje się zauważyć. Jest ono jednak tak idealne, że tylko boli i nic więcej. Czasem nachodzi wtedy spowiednika nieludzka myśl: „szczęśliwe niepłodne, te przynajmniej nie mają problemów”. Myśl ta jest szczytem góry lodowej jego nowej winy.
Wiadomo, że Kościół na Zachodzie w znacznym stopniu „zarzucił” spowiedź. Usiłuje rozgrzeszać wiernych na podstawie ich osobistego i niewyrażalnego poczucia winy i żalu za nią, bez głośnego nazwania tego, co wydaje się nienazywalne, i bez wyznawania tego, co wydaje się niewyznawalne. Rozgrzesza wiernych jak żołnierzy idących do bitwy. Myślę, że jest to wynik pewnej bezradności – bezradności wobec nagromadzonego w człowieku samozakłamania, wobec sztuczności słów, wobec udawanych żalów i odgrywanych przed samym sobą nawróceń. Kościół zachodni oddał sumienia ludzkie pod bezpośrednią władzę Boga. Czy miał prawo tak zrobić? Nie wiem. Inne Kościoły jeszcze próbują, jeszcze walczą.
W Polsce konfesjonały są oblegane. W okresie Wielkiego Postu spowiednicy pracują po kilka godzin dziennie. Oznacza to, że ludzie potrzebują spowiedników. Cokolwiek by się rzekło, potrzebują odpuszczenia win. Może są nieporadni w wyznaniach, może ta mowa jest dla nich za trudna, może „rachunki sumienia” niedokładne, ale przecież szukają, i to szukają nie byle czego, lecz tego właśnie: odpuszczenia win. Powiedzmy dokładniej. Oni chcą usłyszeć słowa: ego te absolvo in nomine Patris et Filii et Spiritui Sancti. Ja ciebie rozgrzeszam… Nie byle kogo… Nie gatunek… Nie tłum zebrany w kościele, ale ciebi e. I – rozgrz e s z a m. Nie „usprawiedliwiam”, jakbyś nie ty zrobił to, coś zrobił, ale „rozgrzeszam” z winy, która była winą. I rozgrzeszam nie we własnym imieniu, lecz w imieniu Ojca, Syna i Ducha Świętego.
Zastanawiające jest to: „ja rozgrzeszam”. Nie mówi się: „Bóg cię rozgrzesza”. Mówi się: „ja”, „ja – ciebie”. Tym sposobem ustanowiona zostaje szczególna relacja między spowiednikiem a penitentem. Od tego momentu są razem. I chyba razem pozostaną na wieki. Można sobie wyobrazić sąd ostateczny, a na sądzie spowiednicy i tłumy ludzi przez nich rozgrzeszonych, idący za nimi do nieba. Ale i inne tłumy – tłumy grzeszników, którzy ciągną za sobą do piekła swoich spowiedników. Losy grzeszników i ich spowiedników wydają się wspólne.
Jest świadomość brudu. Brud się klei. Ma jednak ta świadomość głębszy sens. Gdyby nie ona, nie mielibyśmy świadomości wyzwolenia z win. A to dopiero świadomość wyzwolenia jest tym, co istotne. A jednak… A jednak mimo wszystkich niedoskonałości i braków konfesjonał jest miejscem, w którym rodzi się wolność. Wina spowiednika miesza się z jego zasługą. Wolność jest dzieckiem winy i zasługi. Tak jest i tak chyba być musi.
Trzeba szczególnej odwagi, by być spowiednikiem na tym świecie.