Publikujemy trzecią, ostatnią część opowieści Wojciecha Bonowicza o Mszach Ludzi Gór, odprawianych pod Turbaczem przez ks. Tischnera. Pełny tekst ukazał się jako posłowie do książki ks. Tischnera „Słowo o ślebodzie. Kazania spod Turbacza 1981–1997”.
Od samego początku część uczestników postulowała, by Msze przenieść na drugą niedzielę sierpnia, tak aby nie kolidowały z okolicznymi odpustami. Już w 1984 roku zamierzano ogłosić zmianę, ale wówczas z tłumu podniosły się głosy przypominające, że i w drugą niedzielę nie brak odpustów – w Ochotnicy, na Maruszynie, w Szczawie. Tischner bezradnie rozłożył ręce: – Z tego widze, ze sie zrobiła demokracja. Władek radzi zostać przy piyrsyj. To słuchojcie – ino krowa nie zmienio poglądów! Zostońmy przy piyrsyj. Dobre?
Odpowiedzią były brawa.
– No to juz trudno – decyzja jest. Ja zawse mom racje – śmiał się Tischner – bo sie przyłącom do tego zdania, co mo Władek.
Termin Mszy zmienił się dopiero w 1992 roku. – Jakoś w maju – wspomina ks. Krakowczyk – podałem do Krakowa dla Księdza Profesora wiadomość, że w pierwszą niedzielę sierpnia będzie koronacja Matki Bożej na Rusinowej Polanie z udziałem Kardynała. No ale Ksiądz nie bardzo chciał się zgodzić na przeniesienie Mszy, bo już było inaczej zapowiedziane. Ja chodziłem, narzekałem na niego, mówiłem, że do kaplicy nie wpuszczę, a jak mnie zezłoszczą, to i ołtarz polowy każę rozebrać. Aż tu nagle w lipcu przychodzi wiadomość, że Ksiądz jest w szpitalu – przepuklina. I Związek Podhalan musiał szybko ogłaszać po parafiach, że jest zmiana. Przyszła niedziela 9 sierpnia, Ksiądz Profesor wychodzi pod Turbacz, wyzdajany po góralsku, wielki jak niedźwiedź. Podszedł do mnie, położył mi rękę na ramieniu i mówi spokojnie: „Wiesz, Kaziu, będzie odtąd w drugą niedzielę”. Tylko tyle. A ja przez półtora miesiąca chodziłem zły i na niego pyskowałem…
*
Ale „proboszcz Turbacza” miał też rzeczywiste powody do niezadowolenia.
– W czasie kazania zostawiałem na ołtarzu włączony magnetofon, a z drugim magnetofonikiem ruszałem na obchód. Szedłem często po cywilnemu, więc jak zwracałem uwagę rozrabiającym, to chcieli mnie pobić. „Kto Pan jesteś?” A tu zdarzało się, że w czasie podniesienia pito piwo albo nawet gorzałę! Ksiądz Profesor miał szeroki rękaw, taki łagodniejszy. O wielu rzeczach zresztą nie wiedział. A ja chodziłem do niego i mówiłem: „Trzeba myśleć, co będzie za dziesięć, za piętnaście lat”. Chodziło o to, żeby pewne rzeczy ustawić od początku. On jednak nie chciał upominać od ołtarza, żeby nie robić reklamy rozrabiającym. Dopiero jak prezeską Oddziału Nowotarskiego została Wanda Szado-Kudasikowa, zaczęto dbać o porządek.
Jednak także i od ołtarza poszło w końcu upomnienie. W sierpniu 1986 ks. Tischner powiedział jedno z najgoręcej komentowanych kazań turbaczowych: o głupocie. – Godajom tak, ze niby my, niby kapelani Związku Podhalan, zwołujemy Wos haw na modlitwe, ale naprowde to Wom dajemy okazje nie do modlitwy, ale do pijaństwa. Tak godajom, takie godanie do mnie dosło. Ale jak to jest prowda, to jo Wom na to nic nie powiym. Nicego Wom nie zakozem, bo i po co? I tak zrobicie, jako beecie chcieć. Ino Wos grzecnie i piyknie pytom o jedno. Pytom to tyk, ftorzy z tyj okazji do modlitwy zrobiom se okazje do pijaństwa. Idźcie Wy – bydźcie tacy grzecni! – jutro, pojutrze abo na drugom niedziele do swoik probosców we wsi, w parafii i powiydzcie tak: „Ksiądz Władysław i ksiądz Józef nie dali mi okazji do pijaństwa, ale do modlitwy. A okazje do pijaństwa tok se som naloz”. A jesce mozecie dodać, cyście som cłonkami Związku Podhalan, cyście som zwycajni poboźni parafianie – i będzie sprawa jasno. Bo mi juz o nic inksego nie chodzi, ino o to, coby sprawa była jasno.
Pijaństwo i awantury nielicznych uderzały we wszystkich uczestników Mszy Ludzi Gór. Nie jest tajemnicą, że w niektórych okolicznych parafiach księża z ambon piętnowali tych, którzy chodzili pod Turbacz na „msze dla pijaków”. Proboszczowie nieradzi widzieli opustoszałe w tę jedną niedzielę kościoły. Przypominano, że kaplica na Turbaczu nie jest poświęcona, snuto domysły, czy Msze, podczas których śpiewa się miłosne przyśpiewki, są na pewno ważne.
I o tym Tischner także powiedział – ale już nie wprost. Powiedział o świętej głupocie.
– Święto głupota, kochani moi, to ni moze w sercu syćkik świętości naroz pomieścić i zawse musi ftoromsi wypychać. Niek syćka wierzom w jednom świętość! A jak uwidzi ze ftosik mo nabozyństwo do tego świętego, a nie do tamtego, to sie gorsy. I ta święto głupota – co sie gorsy i ryje, i judzi – i boleje, i męcy sie, bo sytko jej złe, a dobre ino to, co ona wie.
Ja proci tej świętej głupocie nie powiem nic. Ani byk nie śmioł, bok przecie ani taki święty jak ona, ani tyz taki mądry jak ona. Ale dozwólcie, ze powiem to, co powiedzioł Pon Jezus. A pedzioł tak: „Cymu cie kłuje w ocy to, ze Jo jest dobry”.
Jednak dla większości uczestników – a byli wśród nich też i proboszczowie, którzy przychodzili ze swoimi parafianami – Msze turbaczowe były po prostu szczególną uroczystością: Świętem Podhalan.
– W góralach jest cosi z takiego marzynia o wolnym casie dlo siebie – tłumaczy ks. Władysław Zązel. – „Kaz sie bierecie?” „E, kany na śport”. „Na śport” to jest taka beztroska, cas ślebodny – ale we wspólnocie. Radość bycia ze sobom. Nie patrzy sie, kielo to kostuje, ani kielo na to trza casu poświęcić. Ludzie z daleka wybiyrajom sie na pastyrke na Rusinowom Polane. A cymu? Przecie mają kościoły u siebie bliziućko? To jest właśnie to "na śport", to jest ta góralsko fantazja. Przezyć coś innego! I to było pod Turbacem.
*
Nuta i słowo o ślebodzie z roku na rok przyciągały coraz więcej osób. Rekord padł w 1989 – ks. Krakowczyk doliczył się blisko piętnastu tysięcy uczestników! W latach 90. Msze turbaczowe zmieniły więc swój charakter: przestały być kameralnymi spotkaniami, a stały się imprezami masowymi. Coraz więcej było dziennikarzy, aparatów fotograficznych, kamer, a po Mszy do "Jegomościa" ustawiała się kolejka proszących o autograf. „Winę” za to ponosił i upadek komunizmu, i sam Tischner, którego popularność w tym czasie szybko rosła.
Tę zmianę może najdotkliwiej odczuli najbliżsi. – Podczas pierwszych „Turbaczy” Józiu zawsze miał dla nas czas – opowiada Janina Tischnerowa, bratowa. – Siadywał po Mszy przy swojej bacówce, potem jeszcze na wieczór zachodził do naszej, bo wiedział, że u nas też są goście, czekają. Pamiętam szczególnie rok ’85. Poranek był pogodny, chociaż parny. Ale kiedy wyszliśmy pod Turbacz, pogoda zaczęła się psuć. Po Ewangelii zerwała się wichura, lunął deszcz ze śniegiem. Prawie wszyscy uciekli do lasu, za ołtarz, zaczęli tam palić ogniska, żeby się ogrzać, bo prawie nikt nie miał ze sobą ciepłych rzeczy. Mimo to Józiu nie przerwał kazania – chociaż prawie nie było go słychać. Wieczorem siedzimy w naszej bacówce, około dwudziestu osób. Nagle ktoś puka. Otwieram, w potężnej, zielonej pelerynie – Józiu. „Przyszedłem wam puścić kasetę, bo nikt mnie nie słuchał”. A my też jakoś po tej Mszy mieliśmy niespokojne sumienie. Więc zaraz ustawiliśmy stół, świece i Józiu zaczął odprawiać. A kiedy doszło do kazania, puścił taśmę i usiadł. Pytaliśmy go potem, dlaczego nie przerwał, kiedy zaczęła się ulewa. A on mówi, że na wprost ołtarza stał jak słup chłop z Łopusznej i słuchał. „Choćbym miał ino do samego Mańka Drożdżowego mówić, to bym mówił”.
A potem to się urwało. Józiu ciągle się spieszył, wychodził w ostatniej chwili. Ludzie pytali, czy będzie Msza, czy będzie ksiądz. A my sami nie wiedzieliśmy, bo go nie było w bacówce.
W kazaniach z lat 90. więcej było wątków politycznych: jak budować demokrację, co oznacza równość wobec prawa, jaka powinna być nowa władza. „Jak władza za duzo miyso – mówił w 1997 roku – przychodzi powódź, robi sie spokój i wtedy widać jak na dłóni, co jest: mianowicie jest tak, ze władza jest właściwie niepotrzebno – poza strażom pożarnom”. Kryło się w tym żarcie rozczarowanie ludźmi władzy, które odnaleźć można także w drukowanych tekstach Tischnera z tego czasu.
W 1994 roku – na życzenie młodych z zespołu łopuśniańskiego – ksiądz Józef powiedział być może najpiękniejsze ze swoich turbaczowych kazań: kazanie o miłości.
– Ześli my sie haw dziś rozmaici ludzie, i młodzi, i starzy. I kozdy – jak tu stoimy – mo w sercu jakąś miłość. I wy, ojcowie, i wy, matki. I wy, bracia w kapłaństwie. Syćka momy w sobie słowo, co jest niby nic, a przecie syćko. U niektoryk moze to być tęsknota za miłością – jak u Jaśka Mosięznego. Ale tęsknota za miłością to juz jest miłość. A u inksyk moze być ta słabość: moze być tak, jakby ci duse fto wyjon a inksom wraziył. A jesce u inksyk moze być to wybranie: „mój”, „moja”. I to w Tobie, cłeku, jest. I to jest jak skała. Ty, cłeku, teroz już wiys, dlo kogo zyć i za kogo umiyrać! Jakbyś jesce nie wiedzioł, to sie dobrze przypotrz, a uwidzis.
Na tę pamiętną Mszę w 1994 roku ksiądz przywiózł z Castel Gandolfo specjalny dar od Papieża – kielich. – Wcora rano widziołek sie z Ojcem Świętym. Powiedzioł: „Chodzicie moimi drogami”. Był bardzo wzruszony. Pedzioł: „Jo byk juz nie wysed”. I z tego wzruszenio doł kaplicy na Turbaczu prezent. Jest to piękny kielich z herbem papieskim i patena. Jo myśle, ze niejedno szlachetno parafia w Polsce by pozazdrościła kielicha od Ojca Świętego. Kaziu – zwrócił się do ks. Krakowczyka – to teraz już gazduj tu na całe sto procent kaplicom i kielichym. Ale wiys co? Jo kielich wzion, a klucyka zabocył! I musieli my się złodziejskim sposobem do pudełka dostawać. Ale robił to jeden z Rzymu, fachowo. Widać, ze już nie piyrsom kase otwiyroł…
*
„Witacka” w sierpniu 1997 roku była nietypowa. Owszem, były żarty, było serdeczne „zyganie”, ale nastrój był trochę inny. Ksiądz poprosił, żeby muzyka przypomniała nutę spiską, jurgowską – nutę jego dzieciństwa:
Pod jaworkiem, pod zielenym,
orze Wandzie wołkiem siwym.
Jesce skiby nie zorała,
mama na niom zawołała.
Hej, mama na niom zawołała.
I potem już wszystko było trochę inaczej. Bo z kolei kazanie w pewnym momencie przerodziło się w „witackę”. I można było odnieść wrażenie, jakby ksiądz chciał za jednym zamachem pozałatwiać różne ważne sprawy: i sprawę „Ognia”, i sprawę jakości polskiej demokracji, i nawet sprawę najbliższych wyborów. A między nimi – sprawę najważniejszą: „Gdzie jest dwók abo trzek w imię moje, tam Jo będę pomiędzy nimi”. – Jakby nos tu nie było, to by tego Pana Boga między nami nie było – powiedział z naciskiem pod koniec kazania, przypominając w ten sposób, że wszystko, o czym się tu mówiło, powinno być odniesione do tego, co podstawowe.
Słońce tego dnia grzało mocno, Tischner był w świetnej formie, chociaż akurat tego lata nie czuł się najlepiej. Ciągle brał antybiotyki, nie mógł wyleczyć gardła. Teraz jednak cieszyła go ta pełna i żywo reagująca polana. Jakby czuł, że te szesnaście lat „turbacowania” zostawiło trwały ślad w niejednej ludzkiej duszy, niejedno serce poszerzyło.
Był szczęśliwy.
I niespodziewanie na koniec kazania zabrzmiała pieśń, której dotąd pod Turbaczem nie śpiewano:
Kie pódziemy stela,
to nos bedzie skoda.
Po górak, dolinak,
płakać bedzie woda.