Pisać o zamkniętym życiu jednego człowieka to pisać o całym wygasłym wszechświecie. Jednym z nieskończenie wielu i niepowtarzalnym. Jak sprowadzić to życie do wspólnego mianownika? Jak w kilkunastu zdaniach streścić naukę płynącą ze świadectwa życia księdza Tischnera, z jego filozofii, z jego kapłaństwa, z jego odwagi umierania? Jest chyba tylko jeden taki mianownik, jedna niewiadoma, która rozwiązuje wszystkie równania. Jakość życia określa jakość – i rozmiar – miłości, która otacza tego, kto odszedł. Księdza Tischnera kochało wielu ludzi. Uczniowie, wychowankowie, ci, którym przy konfesjonale czy w rozmowach pomógł naprostować ścieżki życia, albo po prostu ci, którzy kochali go za jego teksty, humor i człowieczeństwo. Ale był w życiu Księdza jeden rodzaj miłości, z którą inne nie mogą się mierzyć. To miłość, jaką otaczała go Rodzina w latach śmiertelnej choroby. Ta miłość wymagała poświęceń właściwie bezgranicznych, w pewnym sensie wymagała, by na szali położyć własne życie, też jedyne, też niepowtarzalne, też upływające nieubłaganie. Była najlepszą miarą życia Księdza.