Kiedy w 1998 roku zaczęliśmy z Jarkiem Gowinem nagrania do książki „Przekonać Pana Boga”, Ksiądz mówił już tylko wysilonym szeptem. Nagrywaliśmy w Łopusznej, bo On uciekał tam, jak tylko kończył obowiązkowe badania w Krakowie. Któregoś dnia, po rozmowach, powiedział, że zaproszony jest do sąsiadów na kolację, więc zabiera nas ze sobą. Mógłby pewno odwołać spotkanie z nuncjuszem, ale nie mógł nie stawić się u górali. To był okazały nowy dom i duża rodzina. Trzy pokolenia górali zdrowymi głosami znaczyły swoją obecność w pokoju. Dzieci wpychały się matce na kolana, babcia częstowała wędliną. Popatrzyłam na Księdza. Siedział z boku, zgięty na krześle, i próbował rozmawiać z gospodarzem. Jak w niemym filmie. Potem przestał próbować. W domowym szumie już nie istniał. Kiedy przyjeżdżaliśmy z Krakowa i wysiadaliśmy z samochodu na podwórku w Łopusznej, klaskał z okna na pierwszym piętrze, żeby powiedzieć: „Jestem”. Chyba pokornie godził się na to nieistnienie. W rozmowach zapisanych w książce powiedział: „Uświadamiam sobie, że z powodu choroby nie wrócę do wielu rzeczy. I mi tego, cholera, nie żal! Zamiast żeby mi choroba zubożyła świat, to mi go wzbogaciła. Dała mi poczucie wolności. Uświadomiła mi też zewnętrzność ciała”. Oszpecony, godził się też pokazywać ludziom. Nawet tym, którzy przychodzili, żeby oznajmić potem znajomym: „Widziałem księdza Tischnera”. Kiedyś, na samym początku choroby, powiedział z zażenowaniem: „Ludzie myślą, że mnie boli, a mnie nie boli…” Potem, kiedy już bolało, mógł to cierpienie jeszcze dobrowolnie powiększać. To jedno jeszcze mógł, więc dlaczego nie? Siadał czasem przy stole i patrzył, jak zmiatamy z talerzy obiad albo układamy na kanapkach szynkę. Dawno już zapomniał, jak smakuje kotlet. Uśmiechał się do nas. Więcej nic nie wiem. Całą resztę zna rodzina, przede wszystkim Łukasz i jego Mama, bo to oni w dzień i w nocy stali pod tym krzyżem.