„Apartheid nadal by funkcjonował, gdyby starczyło pieniędzy na opłacenie całej hordy szpiclów, policjantów, sędziów. Ale kłopoty finansowe wymuszają zmiany”, mówi Wojciech Jagielski, autor książki „Wypalanie traw”, laureat Nagrody Znaku i Hestii im. ks. J. Tischnera. Publikujemy fragment rozmowy, którą dla miesięcznika „Znak” przeprowadził Daniel Lis.

Na którym z odwiedzanych przez Pana kontynentów czas płynie najwolniej?
W Azji do niedawna płynął zdecydowanie wolniej niż w Afryce, ale i tam wszystko przyspiesza i dziś nie ma już takich krajów jak Afganistan lat 90. Najszybciej czas nadal płynie w Europie, choć różnica jest coraz mniejsza. W Afryce gwałtownie przybywa ludności miejskiej, a w aglomeracjach tempo życia jest równie wariackie jak na Zachodzie. Mam wrażenie, że czas płynie wolniej tam, gdzie jest przestrzeń. Na przykład w Republice Południowej Afryki, mimo że spośród państw afrykańskich najbardziej przypomina ona Zachód.

W „Wypalaniu traw” odnotowuje Pan, że w południowoafrykańskim miasteczku Ventersdorp zegary na wieżach kościelnych zatrzymały się dawno temu. Czas stanął w miejscu. Rzeczywiście, chwilami trudno odgadnąć, jak odległe są opisywane wydarzenia. Prawie nie przywołuje Pan dat.
Staram się nie używać dat w książkach. Jeśli już, zapisuję je słownie. Uważam, że cyfry sprowadzają opowieść do konkretu, relacji z wydarzenia, a tego starałem się unikać już w reportażu gazetowym. Ale opowieść o teraźniejszości musi sięgać do przeszłości. W Ventersdorpie wojny burskie sprzed 100 lat są teraźniejszością. Stosunek mieszkańców do nielicznych tu Anglików jest ich bezpośrednim przełożeniem. To się nie skończyło, jest żywe, tkwi w ich głowach i pamięci.

Który z bohaterów książki jest zatem bliższy prawdy: Raymond Boardman, mówiący: „wszystko wokół się zmienia, my też musimy się zmienić”, czy Douglas Wright, którego zdaniem „to tylko ludzie się przenoszą, ale tak naprawdę nic się nie zmienia”?
Obaj mówią prawdę, ale Douglas Wright jest bliższy tamtemu społeczeństwu. Raymond Boardman jest przedstawicielem nielicznej grupy białych idealistów, marzycieli, którzy w ostatnich latach mieli niewiele do powiedzenia. W takim kraju jak Transwal i takim miasteczku jak Ventersdorp biali nie chcieli upadku apartheidu. Nadal żyją zatrzymani w roku 1992. Wiedzą, że jest rok 2012, i chętnie mówią, ile rzeczy się pogorszyło, ale generalnie rzecz biorąc, powtarzają, że nic się nie zmieniło – wciąż są królami w miasteczku.
Biali zaakceptowali zmiany po 1994 r. ze strachu, że transformacji systemu będą towarzyszyć wojna, rzezie i pogromy. Tamtejsi historycy uważają, że dążąca do konfliktu skrajnie prawicowa frakcja Eugène’a Terre’Blanche’a była całkowicie zinfiltrowana przez południowoafrykańskie służby bezpieczeństwa. Sprawdzano w tym środowisku, czy wojnę można wygrać. Terre’Blanche nie liczył na to, że wywoła powstanie, farmerzy chwycą za dubeltówki i pokonają czarnych, ale że biała armia i policja przejdą na jego stronę, gdy farmerzy zaczną ginąć. Tak się nie stało, bo przywódcy służb bezpieczeństwa najwyraźniej uznali, że porozumienie z czarnymi będzie dla białych korzystniejsze. Stojącym na straży apartheidu rzeczywiście nic złego się nie stało. Transformacji towarzyszyły umowy, dzięki którym m.in. oficerowie, torturujący w przeszłości czarnych partyzantów, odchodzili z fantastycznymi emeryturami.

W wywiadzie, który przeprowadził Pan z Ryszardem Kapuścińskim w 1993 r., czyli w czasie gdy zaczął Pan jeździć do RPA, Kapuściński omówił trzy scenariusze możliwego w tym kraju rozwoju sytuacji politycznej: zimbabweński („typowa droga afrykańska” – pojawia się nowa biurokracja i korupcja), jugosłowiański (bardzo pesymistyczny – uwolnienie żywiołu szowinizmu) i niemiecki (pokojowe połączenie w jeden organizm występujących tam elementów Pierwszego i Trzeciego Świata). Kapuściński wierzył, że zwycięży trzeci wariant.
Scenariusz niemiecki w praktyce oznaczał, że czarni przejmują władzę, a biali oddają swoje bogactwo, by zintegrować dwie Afryki. To okazało się naiwną wiarą. Przepaść, jaka dzieliła RFN i NRD, to nic w porównaniu z różnicami między białą dzielnicą Sandton, przypominającą nowojorski Manhattan, a bantustanami, które w niczym nie różniły się od Konga i Somalii. Kto miał to opłacić? Niemcy wschodni i zachodni różnili się, ale łączył ich kolor skóry, język, historia. Czarni – Zulusi, Xhosa, Tswana, Tsonga i inne grupy – nigdy nie byli jedną wspólnotą. Konflikty były nieuniknione. Jedyny realny scenariusz dla RPA to był wariant zimbabweński: czarni przejmują władzę i część bogactwa, ale ponieważ brak im wykształcenia i doświadczenia, wszystkim zarządza państwo, a więc wzrasta korupcja, która była zresztą i za apartheidu. To musiał być ten model, bo wszystkie czynniki patologiczne były od początku obecne.
Różnica między RPA a Zimbabwe polega na tym, że w Zimbabwe wciąż rządzi prezydent, który zdobył władzę w 1980 r. W RPA jest jedna partia dominująca, która w najbliższym czasie nie odda władzy, ale są w niej tak silne tarcia frakcyjne, że regularnie dochodzi do przetasowań. Bo w RPA żaden lud nie dominuje nad innymi. Każdy eksperyment narzucenia kontroli pozostałym zakończy się katastrofą. Ostatnią próbą był przecież apartheid.
Wariantu niemieckiego dla Południowej Afryki chciał Zachód: prezydenta Nelsona Mandeli, liberalnej gospodarki i spektakularnego sukcesu projektu Rainbow Nation. Ale to państwo nie dorosło do „tęczowego narodu”: nie można się zjednoczyć i pojednać, dopóki nie rozliczy się krzywd. Koncepcja Komisji Prawdy była jak z bajki: grzesznicy publicznie biją się w piersi, wyznają winy i błagają o przebaczenie, a pokrzywdzeni mówią: „przebaczam ci, idź z Bogiem”. Tylko liberałowie i socjaliści w Paryżu, Londynie i Waszyngtonie Billa Clintona mogli takie rzeczy wymyślić. Mandela w to wierzył, bo był idealistą, ale nikt inny nie dorósłby do tej roli. Polska też miała taka być: Solidarność i Lech Wałęsa w otoczeniu intelektualistów razem maszerują przez Krakowskie Przedmieście, by obalić pomnik Dzierżyńskiego, i rządzą długo i szczęśliwie. To było wyobrażenie Zachodu o wymarzonym dla niego świecie.

Dzisiaj odtworzenie tej atmosfery światowego hurraoptymizmu jest szalenie trudne.
A nawet niemożliwe. To był początek lat 90., koniec zimnej wojny, „koniec historii”, wiara, że ustaną wszystkie konflikty, ludzkość pojedna się i przetopi broń. Erupcja naiwnego optymizmu wynikała z cudu, który nastąpił. Obawiano się, że upadek ZSRR będzie równoznaczny z wybuchem III wojny światowej i użyciem broni atomowej na masową skalę. A trzeba jeszcze pamiętać o obecnym w mentalności amerykańskich polityków schemacie dobrych szeryfów w białych kapeluszach i złoczyńców w kapeluszach czarnych. Polityczne życie z początku lat 90. wydawało się takim westernem, w którym John Wayne wygrywa, samemu nie będąc nawet draśniętym. A co więcej, złoczyńca nie ginął, tylko nawracał się na dobro.

W tak pojmowanej historii nie tylko pojednanie jest szybkie, łatwe i przyjemne, ale nie ma też miejsca na problemy ekonomiczne. Tymczasem upadek apartheidu był silnie związany z jego nieopłacalnością.
Tak, apartheid nadal by funkcjonował, gdyby starczyło pieniędzy na opłacenie całej hordy szpiclów, policjantów, sędziów. Ale kłopoty finansowe wymuszają zmiany.
Do tego dochodzi międzynarodowa sytuacja polityczna – apartheid mógł się utrzymać tylko w świecie podzielonym na komunistyczny Wschód i demokratyczny Zachód. Ekonomia jest ważna, ale śmierć apartheidu została przesądzona w 1989 r., kiedy USA, ZSRR i Kuba dogadały się w sprawie niepodległości Namibii. Gdyby Związek Radziecki nie upadł, apartheid trwałby pewnie jeszcze 15–20 lat. Jeśli w tym czasie Nelson Mandela by umarł, kto wie, może wariant zimbabweński byłby już niemożliwy, wybuchłaby wojna. Dlatego wielkością prezydenta Pietera W. Bothy było wypuszczenie Mandeli z więzienia w ostatnim możliwym momencie. Jeśli któryś z białych polityków w RPA zasługiwał na miano wizjonera, to Botha, a nie Frederik Willem de Klerk. Podzielenie Pokojowej Nagrody Nobla między de Klerka i Mandelę – karła i giganta – jest chichotem historii.

Całość rozmowy, zatytułowanej „Z perspektywy Innego” można znaleźć w papierowym wydaniu miesięcznika „Znak” (nr 7-8/2012) lub na stronach internetowych pisma.