„Gorące polskie lato roku 2014 obfitowało w równie gorące spory. Niektórzy ogłosili już nawet początek nowej polskiej wojny religijnej. Czy naprawdę jest ona nieunikniona? Czy pluralistyczne społeczeństwo i liberalna demokracja muszą nieuchronnie prowadzić do wojen kulturowych? A może da się spierać bez wojen? Warto o tym pomyśleć, bo przecież niedaleko toczy się prawdziwa wojna — w obronie wolności i integralności Ukrainy”, pisze w najnowszej „Więzi” (nr 657 – 3/2014) Zbigniew Nosowski.

Blok poświęcony tej problematyce otwiera artykuł zatytułowany „Grajmy w otwarte karty wartości. Pytania o kształt pluralistycznej wspólnoty politycznej”. Jego autorką jest politolożka Marta de Zuniga. „Spory wokół Deklaracji Wiary lekarzy, tzw. sprawy prof. Chazana oraz przedstawienia teatralnego >>Golgota Picnic<< były latem 2014 r. najgorętszymi kulminacjami konfliktu wartości wpisanego w DNA polskiej wspólnoty politycznej. Wcześniej odbyły się inne ważne debaty, dotyczące m.in. związków partnerskich i gender. Odtworzenie głównego zarysu podziałów aksjologicznych, światopoglądowych argumentacyjnych jest po nich dziecinnie proste, lecz mimo to czekają nas zapewne kolejne silne napięcia na tej samej linii. Warto w związku z tym zastanowić się nad możliwymi strategiami reagowania katolików na podobne zderzenia systemów etycznych oraz nad optymalnym modus vivendi. Tym bardziej, że przecież dyskusje wokół wartości nie są czymś unikalnym dla naszego kraju, lecz zjawiskiem typowym — a wręcz niezbędnym — dla każdej wspólnoty politycznej”, pisze autorka.
„Debaty publiczne mają z punktu widzenia demokratycznego systemu politycznego swoje pozytywne, opiniotwórcze znaczenie. Przekładać powinny się też na prace legislacyjne parlamentu. Jednak spory o wysokiej amplitudzie negatywnych emocji tracą wartość konstruktywną, prowadzą do budowania ideowych barykad, pogłębiania podziałowi w efekcie podważania przyjętego politycznego konsensusu. Emocje towarzyszące debacie nie są zresztą sednem sprawy. Są przecież narody, których kultura polityczna dopuszcza jeszcze dobitniejsza retorykę, jeszcze bardziej radykalne gesty. Przy Włochach czy Hiszpanach nasza kultura polityczna wygląda na całkiem powściągliwą. Sedno tkwi w pytaniu, czy burzliwe debaty publiczne przyczyniają się do wzrostu świadomości i krytycznego namysłu nad polepszeniem sytuacji, czy raczej do wzajemnego oskarżania, wzmacniania resentymentów i stopniowej delegitymizacji aktualnego porządku politycznego?”, zwraca uwagę de Zuniga.
Toczone obecnie burzliwe dyskusje można interpretować jako spory o prawa człowieka. Jaka rolę spełniają dziś te prawa? Czy zamiast stanowić podstawę politycznej wspólnoty nie są one raczej źródłem nieporozumień? Na ten temat dyskutują w debacie zorganizowanej przez „Więź” Adam Bodnar, wiceprezes Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka i Ekspert Agencji Praw Podstawowych UE, oraz Michał Królikowski, do niedawna minister sprawiedliwości, członek Zespołu Ekspertów Episkopatu Polski ds. Bioetycznych. W dyskusji zatytułowanej „Prawa człowieka – łączą czy dzielą” poruszona zostaje bardzo szeroka paleta problemów: od spraw ogólnych (co jest fundamentem praw człowieka, jakie prawa człowieka nie są kontrowersyjne, a jakie budzą kontrowersje, jak przebiegała ewolucja tych praw itp.) do szczegółowych (prawa reprodukcyjne, prawa antydyskryminacyjne, klauzula sumienia).
Cennym uzupełnieniem tej bardzo ciekawej dyskusji jest artykuł Andrzeja Zolla „Po pierwsze: godność. Rola ustawy zasadniczej w państwie”. Rozważając sprawę praw i wolności obywatelskich, autor nawiązuje do publicystyki ks. Józefa Tischnera, który na początku lat 90. zwracał uwagę na rosnący lek przed wolnością. „Może się mylę, ale często – bardzo często – widzę, jak nasz lęk przed wolnością staje się większy niż lek przed przemocą”, pisał. „Ksiądz Profesor nie mylił się”, komentuje Zoll, „a następne lata polskiej transformacji niestety tylko potwierdziły jego słowa. (…) Coraz bardziej tęsknimy za silną władzą, za władzą, która wprowadzi porządek, zwiększy nasze poczucie bezpieczeństwa. Aprobujemy tym samym nasze ograniczenie wolności, i to w stopniu, który nie odbiega wiele od stanu z taką odwagą i determinacją zwalczanego w czasach PRL”.
Dlaczego tak się dzieje. Podstawową przyczynę Zoll widzi w zaniedbaniu ważnego aspektu: wolność w społecznym odczuciu nie połączyła się z odpowiedzialnością. „Zbyt słabe jest powiązanie praw człowieka i obywatela z jego obowiązkami wobec drugiego człowieka i wobec wspólnoty. Lek przed wolnością, o którym pisał ks. prof. Tischner, to w istocie lęk przed odpowiedzialnością, to chęć ograniczenia, pozbycia się dużej części odpowiedzialności. Musimy jednak zrozumieć, że między wolnością i odpowiedzialnością musi zachodzić równowaga, a raczej sprzężenie zwrotne”.
Blok zamyka artykuł redaktora naczelnego „Więzi” Zbigniewa Nosowskiego nawiązujący do głównego tematu tej części pisma: „Dlaczego nie pójdę na tę wojnę”. „Wszyscy >>wojownicy<<”, pisze Nosowski, „przekonują, że to właśnie oni są dyskryminowani i spychani na margines. Dobrze czuć się prześladowanym — to dodaje pewności, że się walczy o słuszną sprawę. Można wtedy również szantażować moralnie „cieniasów” z własnego obozu, co się jeszcze ociągają. Wmawiać im, że tu chodzi o sprawy wagi najwyższej. A w takiej sytuacji opuszczenie linii frontu oznacza dezercję, zdradę, zaparcie się. Trzeba być za albo przeciw. A ja na tę wojnę nie pójdę. Z wielu powodów”.
Zacytujmy obszerny fragment artykułu, w którym znany publicysta podaje powody swojej odmowy:
„Po pierwsze, bo religia mi nie pozwala. Jestem chrześcijaninem, więc mam zło zwyciężać dobrem. Nieprzyjaciół mam kochać, a nie zwalczać. Nie mogę oczywiście być naiwnym pięknoduchem — muszę dostrzegać, że nieprzyjaciele istnieją i działają, czasem przebiegle. Ale celem mojego działania nie może być zniszczenie przeciwnika, symboliczne strącenie go do piekła. (…) Ideologiczni bojownicy poczytują sobie za cnotę demaskowanie wrogów, dla mnie natomiast postawa katolicka to myślenie >>i—i<<, nie zaś >>albo—albo<< (dlatego >>i<< wydaje mi się najbardziej katolicką literą w alfabecie).
Po drugie, tej wojny nie ma — to kreacja ideologiczno-propagandowa. Używanie wojennych metafor dla opisania publicystycznych i politycznych sporów w demokratycznym państwie to duże (choć powszechne) nadużycie i lekceważenie tragedii tych, którzy muszą naprawdę walczyć w obronie swojej wiary czy ojczyzny. (…) Zatem bicie na alarm — z jednej strony, że katolicy są w Polsce prześladowani, a z drugiej strony, że żyjemy w państwie wyznaniowym — więcej mówi o tych, którzy takie tezy wygłaszają, niż o rzeczywistości.
Po trzecie, to nie moja wojna — nawet gdyby rzeczywiście się toczyła. Ci, którzy twierdzą, że walczą w imię tego, co dla mnie najcenniejsze, w istocie walczą nie w obronie wiary, lecz raczej cywilizacji chrześcijańskiej — a to na pewno nie to samo. Ci zaś, którzy bywają nazywani osobistymi przeciwnikami Pana Boga, walczą w istocie nie z Bogiem, lecz z własnym Jego wyobrażeniem, albo też z instytucją kościelną, którą oskarżają. Nie chcę więc walczyć przeciwko nim. Wolę raczej — jak czyni to mój Kościół w Wielki Piątek — modlić się za nich, >>aby w szczerości serca postępowali za tym, co słuszne, i tak mogli odnaleźć samego Boga<<.
Po czwarte, mam wątpliwości, czy warto umierać — nawet w przenośni — za cywilizację. Chciałbym potrafić zaryzykować własnym życiem w obronie wartości najcenniejszych (ponieważ jednak niepokojąco łatwo składa się takie deklaracje teoretycznie, nie będę tych wartości nadaremno tu wymieniał). Ta >>nasza<< wojna toczy się zaś — jak mówią sami wojownicy — w obronie cywilizacji chrześcijańskiej. A cywilizacje, choć bywają trwałe, z istoty rzeczy są przemijalne. Prawdopodobnie w wiekach minionych byłbym bardziej skłonny oddać życie za cywilizację (bo gdybym wtedy żył, to pewnie utożsamiałbym cywilizację chrześcijańską w Europie z chrześcijaństwem jako takim), ale nie w wieku XXI. Dziś wiadomo, że wiara chrześcijańska może rozkwitać także bez cywilizacji chrześcijańskiej. (…)
Po piąte, nie dam sobie wmówić, że ludzie — moi rodacy i współobywatele — dzielą się wyłącznie na moich sojuszników i moich wrogów. Rzeczywistość jest bardziej skomplikowana. Z każdego miejsca na kuli ziemskiej mogę wyruszyć w cztery strony świata — dlaczego więc w sprawach ideowych możliwe mają być tylko dwa stanowiska? Zresztą również osób, z którymi się całkowicie nie zgadzam, nie chcę w żaden sposób wykluczać. Chcę z nimi współżyć w pluralistycznym społeczeństwie. Nie tylko czuję się do tego przymuszony, ale chcę, a nawet powinienem. Ci inni są inni, ale żyjemy pod wspólnym niebem — stanowimy jakąś wspólnotę. Może wręcz znakiem czasów i duchowym wyzwaniem ma być dla mnie fakt, że żyję w okresie tak szybkich przemian społecznych — gdy i prawo, i kultura, i obyczaje w przyspieszonym tempie tracą swoją dawną chrześcijańską treść (a może tylko chrześcijańską >>formę<<?); gdy modne jest dystansowanie się od Boga, a na pewno od Kościoła?
Po szóste wreszcie, nie zaciągnę się na zimną wojnę religijną, bo czasem lepiej milczeć, niż wdawać się w jałowe spory, które do niczego nie prowadzą. Z punktu widzenia wojowników to dezercja albo wręcz przyłączenie się do obozu wroga. Nie zawsze jednak trzeba coś powiedzieć, nie wszystko należy komentować. Wiedział o tym biblijny prorok Amos: >>Każdy tedy, kto rozsądny, zamilknie w dni owe, bo będą to dni niedobre bardzo<< (Am 5,13). Wiedział o tym ks. Roman Indrzejczyk: >>Nie we wszystkich sprawach / musisz się odzywać, / Nie o każdej rzeczy / masz swoje mieć zdanie […] / Nie z każdą pomyłką / masz polemizować / Wszak nie wszystko musisz / i nie wszystko możesz, / nie wszystko potrzebne<<.
Proszę więc nie przysyłać mi wezwań mobilizacyjnych. Nie wywoływać na siłę do głosu, gdy wolę milczeć”.
Cały artykuł Zbigniewa Nosowskiego można przeczytać tutaj. A najnowszy numer „Więzi” zamówić tutaj.