„Ile razy trzeba przekraczać granice solidarności frakcyjnej, tyle razy potrzebna jest odwaga”, mówił w sierpniu 1996 roku ks. Józef Tischner. „Najpierw i przede wszystkim jest to odwaga myślenia”.
Jego wystąpienie, wygłoszone 25 sierpnia 1996 roku podczas sesji „Polski Sierpień” zorganizowanej w Warszawie przez Unię Wolności, zostało następnie opublikowane pt. „Etyka solidarności po latach”. Wtedy kontekstem były wybory prezydenckie z jesieni 1995 r., wygrane przez Aleksandra Kwaśniewskiego. Dziś kontekst jest inny. Czy jednak niektóre sformułowania nie brzmią aż nadto aktualnie? Zwłaszcza spostrzeżenia o odmowie heroizmu i o wymianie heroizmu na tupet? O tym, że solidarność frakcyjna zastąpiła solidarność ludzką? Zachęcamy do uważnej lektury tego tekstu.
W 1968 roku, w czasie pamiętnych demonstracji i protestów przeciwko cenzurze, na Uniwersytecie Warszawskim pojawił się napis: „Bądź realistą, żądaj niemożliwości”. Napis ten przedstawiał w zwięzły sposób sens ówczesnej działalności opozycyjnej. Najpierw mówił o tym, że opozycja dąży do czegoś, co w ówczesnej sytuacji politycznej jest niemożliwe do osiągnięcia. Po wtóre, wyrażał – zupełnie przeciwne do poczucia bezradności – przekonanie, że cele dążeń opozycyjnych są jednak całkiem realne, ponieważ już dawno zostały zrealizowane w całym cywilizowanym świecie. Opozycja szamotała się między przeciwieństwami: z jednej strony miała wrażenie, że tylko cienka ściana ze szkła dzieli nas od „normalnego” społeczeństwa, z drugiej strony – ile razy usiłowała rozbić tę ścianę, odkrywała, że ściana co prawda ugina się, ale jest nie do rozbicia.
Świadomość tego przeciwieństwa trwa do dnia dzisiejszego. Tym razem jednak jej nosicielami jest nie tyle „opozycja”, ile tak zwane siły reformatorskie. Bardzo trudno jest zrozumieć, dlaczego to, co jasne i wyraźne, a także uznane w całym cywilizowanym świecie, w Polsce staje się niejasne, niewyraźne i budzi protesty. Idea prywatyzacji, idea państwa prawa, idea samorządu lokalnego, idea rozumnej integracji z Europą – wszystko to zostało setki razy krytycznie przemyślane. W końcu przyniosło również owoce w postaci społecznego rozwoju i trwającego już ponad pół wieku pokoju w cywilizowanej Europie. Wojna w byłej Jugosławii jest wyjątkiem, który potwierdza regułę. Mimo to polskie reformy raz po raz grzęzną na mieliźnie. Jak się to dzieje, że w grze interesów interes części przeważa nad interesem całości?
Świadomość, że „wystarczy zrobić niewiele, by zmieniło się wiele”, jest w gruncie rzeczy świadomością etyczną. Wiąże się ona z przeżyciem każdego dobra, doświadczeniem każdej wartości, z wiedzą o każdym przykazaniu. Nie ma nic prostszego niż: „nie zabijaj”, „nie kłam”, „nie zdradzaj”. Czy na to potrzeba jeszcze dowodu? Dowodów wymaga raczej coś przeciwnego. A jednak ludzie kłamią, zabijają, zdradzają, wysilając rozum, by dowodził, że tak właśnie trzeba. Scholastycy mówili: „Bonum est diffusivum sui” – „dobro rozchodzi się samo”, ono nie potrzebuje dodatkowego napędu. I dlatego zdumienie ogarnia, gdy ktoś bardziej niż światło miłuje ciemność albo gdy cienka ściana ze szkła nie pęka.
W tej atmosferze – atmosferze przekonania, że „tak niewiele potrzeba, by zmieniło się tak wiele”, rodził się ruch „Solidarności” oraz etyka solidarności. Czym była ta etyka?
Niech mi będzie wolno w odpowiedzi na to pytanie posłużyć się nie tyle definicjami, ile osobami. Za tych, którzy dokonali decydującego kroku w przezwyciężeniu komunizmu w Polsce, uważa się Lecha Wałęsę, Tadeusza Mazowieckiego i Leszka Balcerowicza. Lech Wałęsa był przywódcą rewolucji, która doszła do skutku bez rozlewu krwi: miejsce walki klasowej zajął duch solidarności. Tadeusz Mazowiecki, budując instytucje demokratycznego państwa prawa, powiązał jednocześnie ruch „Solidarności” z personalizmem chrześcijańskim, którego początki są u Emmanuela Mouniera, Jacques’a Maritaina, a ciąg dalszy w soborowej konstytucji Gaudium et spes. Leszek Balcerowicz związał solidarnościową utopię z anglosaską ekonomią polityczną. Rewolucja solidarnościowa osiągnęła swój pierwszy cel. Wiadomo było, że trudny proces transformacji systemowej będzie wymagał wielu poświęceń. Tym razem jednak – w odróżnieniu od poprzednich okresów – poświęcenia te nie będą bez sensu.
Pojęcie „etosu solidarności” nie było i nie jest jednoznaczne. Wieloznaczność nie pozbawiała go jednak siły. Właśnie wieloznaczność słowa okazała się – przynajmniej przez jakiś czas – jego wartością. Słowo zawierało bowiem nie tyle opis jakiejś z góry żądanej rzeczywistości, ile otwarcie horyzontów dla rzeczywistości, która powinna dopiero zaistnieć. Nie było zbiorem gotowych reguł działania. Podsuwało myśl o kategorycznej potrzebie zmiany nie tylko systemu społecznego, ale również całego sposobu bycia człowieka, w którym system się zakorzeniał. Słowo budziło odległe wspomnienia, podsuwało myśl o godności człowieka i o wartości heroizmu. Gdybym miał dziś zakreślić w kilku zdaniach jego pole znaczeniowe, przypomniałbym następujące cytaty: „solidarność nie jest przeciwko komuś, lecz z kimś i za kimś”; solidarność znaczy: „jeden drugiego ciężary noście, a tak wypełnicie prawo Boże”; także: „polska praca jest chora”. Było jeszcze coś o „polskim młynie”, że „z tej mąki będzie chleb”. Bo etos solidarności, oprócz wszystkiego, był ekspresją najgłębszej ludzkiej i zarazem polskiej nadziei.
Aby jednak głębiej zrozumieć sens „etosu solidarności”, dobrze jest spojrzeć na sprawę przez proces jego rozkładu. W rozkładzie ujawnia się anatomia pojęcia. A rozkład rzeczywiście nastąpił. Trzy płaszczyzny rozkładu wydają się szczególnie pouczające: płaszczyzna stosunku do przeszłości, płaszczyzna stosunku do reformy władzy, płaszczyzna stosunku do reformy pracy.
Najpierw stosunek do przeszłości. Niemal nazajutrz po wygranej zrodziło się pytanie: co zrobić z dziedzictwem komunizmu? Aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba wcześniej wiedzieć, czym to dziedzictwo jest. W tej sprawie powstała pewna iluzja. Wydawało się mianowicie, że tak naprawdę nie ma żadnego dziedzictwa, a więc można zaczynać historię „od zera”. Przekonanie takie wyrażał na swój sposób sam Leszek Kołakowski, gdy kończąc swe „Główne nurty marksizmu”, stwierdzał: „Marksizm był największą fantazją naszego stulecia”. Co pozostaje po fantazjach? Nic. Na samym końcu dodawał: „Samoubóstwienie człowieka, któremu marksizm dał filozoficzny wyraz, kończy się tak samo jak wszystkie, indywidualne i zbiorowe, próby samoubóstwienia: ukazuje się jako farsowa strona ludzkiej niedoli”. Co pozostaje po farsach? Gorycz. Trochę wstydu. A więc w gruncie rzeczy także nic. Sam byłem podobnego zdania. W roku 1979, redagując końcowy rozdział książki pod tytułem Polski kształt dialogu, wyrażałem dość powszechne nastroje, pytając: „Komu potrzebny jest jeszcze marksizm?”. Chodziło o myśl, która miała definiować wyzysk, a następnie walczyć z nim, lecz stała się myślą legitymizującą totalitaryzm. Odpowiedź miała narzucać się sama: nikomu. A więc – było, minęło.
Tymczasem jest coś, co pozostało. Okazało się, że wszystkie społeczeństwa, w których podważona została zasada prywatnej własności, są jakby skazane na to, by stać się „społeczeństwami konsumpcyjnymi”. Człowiek nie potrafi żyć i nic nie mieć. Ale „mieć” zostało mu zakazane. Jakie ma wtedy wyjście? Jedynym wyjściem jest używanie – używać tego, czego się nie ma. Trzeba rozróżnić między „konsumpcją kapitalistyczną” a „konsumpcją socjalistyczną”. W „kapitalizmie” konsumuje się na ogół to, co się ma, w „socjalizmie” można było konsumować to, czego się nie miało. Na tym polegała wyższość socjalizmu nad kapitalizmem. Bylibyśmy jednak w błędzie, gdybyśmy sądzili, że przedmiotem konsumpcji mogą być wyłącznie dobra materialne. Rzecz w tym, że są nimi również dobra niematerialne, szczególnie stanowiska państwowe i zaszczyty. To nieprawda, że zawsze, gdy nie wiadomo, o co w sporze idzie, to idzie o pieniądze. Bardzo często nie o pieniądze idzie, lecz o honor. I to właśnie stało się naszym przypadkiem: konsumowanie zwycięstwa. Jako spadek po konsumpcjonizmie socjalistycznym pozostało hasło: „konsumujmy wygraną”.
Opisując kiedyś w innym kontekście podobne zjawisko, Hegel użył metafory: „muchy na mleku”. Gdy ktoś wywróci dzban, zlatują się muchy, by pić. Wiadomo, to nie muchy wywróciły dzban, ale lecą do mleka, by – jak powiada Hegel – „mieć poczucie, że przynajmniej coś robią”. Nawiasem mówiąc, szczególną zdolność w tej dziedzinie wykazali ci, którzy mieli czuwać, aby nikt dzbanka nie wywrócił.
Z tą chwilą solidarność „z kimś i dla kogoś” stała się solidarnością „przeciwko komuś”. A to „przeciw” odnosiło się przede wszystkim do najbliższego konkurenta do tej samej władzy i tego samego grosza. Idea solidarności uniwersalnej została wyparta przez solidarność frakcyjną, a nawet wyznaniową. Oczywiście, każda frakcja stara się dopracować własnej ideologii. Propozycji mamy kilka: jedna nazywa się „socjaldemokratyczną”, inna „narodową”, jeszcze inna „niepodległościową”, „chrześcijańską”, pojawiły się nawet ideologie „katolickie”. Tam, gdzie panuje duch solidarności uniwersalnej, każda z tych ideologii jest w stanie współpracować z każdą, każda każdą uzupełniać. Gdzie jednak panuje potrzeba konsumowania zwycięstwa, wtedy w gruncie rzeczy żadna ideologia nie jest tą, za którą się podaje. Wtedy też wszyscy są przeciwko wszystkim. Tworzy się „bal maskowy”. Jakżeż spierać się wówczas o sens ideologii, skoro wiadomo, że nie chodzi tu tylko o rozlane „mleko”?
Pisał kiedyś Cyprian Kamil Norwid: „Bo ojczyzna – ziomkowie – to jest moralne zjednoczenie, bez którego partyi nawet nie ma, bez którego partie są jak koczowiska polemiczne, których ogniem niezgoda, a rzeczywistością dym wyrazów”.
Etos solidarności był przede wszystkim etosem wielkiej nadziei. Nadzieja określa nie tylko horyzont jutra, ale przede wszystkim widzenie poszczególnego człowieka. Odkrywała mianowicie, że wszyscy – niezależnie od przeszłości – mogą być sługami tej nadziei. Ten punkt widzenia obowiązywał również w stosunku do byłych komunistów. Dlaczego? Najpierw dlatego, że w gruncie rzeczy ogromna większość ludzi partii uświadomiła sobie, iż eksperyment realnego komunizmu dobiega końca. „Przemija postać tego świata”. Po drugie: główni krytycy komunizmu wywodzili się z wnętrza partii. Ich krytyka komunizmu miała tak wielkie znaczenie, ponieważ znali marksizm i partię od wewnątrz. Po trzecie: nie należy mnożyć sobie wrogów bez koniecznej potrzeby. Czeka nas ogromny wysiłek transformacji ustrojowej. Tylko wariat, a w każdym razie nie polityk, stając przed takim zadaniem, będzie wszczynał kłótnie o sprawy, które nie służą dziejowemu przedsięwzięciu. Stąd zrodziła się idea Okrągłego Stołu. Wydarzenie Okrągłego Stołu zostało powszechnie przyjęte jako wydarzenie nie tylko polityczne, ale przede wszystkim etyczne. Czy można było Okrągły Stół lepiej przeprowadzić? Z pewnością tak. Ale często lepsze jest wrogiem dobrego. Spierając się o sposób przeprowadzania Okrągłego Stołu, nie wolno kwestionować jego wartości etycznej.
Nadszedł jednak moment, w którym etos szerokich horyzontów został wyparty przez ciasną kazuistykę. Diabeł wyszedł ze szczegółów. Przedmiotem sporu stają się teraz „wartości chrześcijańskie”. Wyłonił się szczegółowy problem: przebaczyć komunistom czy sprawiedliwie ich ukarać? Poza tym: co z nauką religii w szkołach? Co z ustawą o ochronie życia? Co z radiofonią? Co z konkordatem? W walce tej wciąż powtarzało się jedno: wszystko albo nic. Innymi słowy, niezdolność budowania rozumnych kompromisów. Wszystkie cnoty chrześcijańskie jaśniały pełnym blaskiem, wyjąwszy tę jedną: roztropność.
W sporach o te sprawy raz po raz dochodziło do prób delegitymizacji całego ruchu reformatorskiego. Powoli rodziły się demokratyczne instytucje państwa prawa. Cóż z tego, kiedy siły, które je tworzyły, stały się przedmiotem delegitymizacyjnej krytyki. Powtarzam: nie byle jakiej krytyki, lecz krytyki delegitymizacyjnej. Nawet sposób prowadzenia sporu o wartości chrześcijańskie był taki, że wprost zaprzeczał tym wartościom. To był istotny cios w etykę solidarności. Solidarność frakcyjna, a nawet wyznaniowa rozbiła solidarność ludzką.
Czy sporów tych nie można było przeprowadzić bardziej rozumnie? Bardziej spokojnie? W końcu cały niemal cywilizowany świat rozwiązuje jakoś te problemy, a my robiliśmy wrażenie, jakbyśmy odkrywali Amerykę. Wynik sporów był taki, że gdzieś w cień odsunął się wielki etos nadziei, a na pierwszym planie pozostała kłótliwość i kazuistyka. Czym są nawet najwspanialsze ideały i wartości, jeśli znika szeroki horyzont nadziei, który je ogarnia? Pozbawcie człowieka nadziei i spróbujcie go nakłonić, by zachowywał wartości chrześcijańskie – nie kłamał, nie zdradzał, nie zabijał. Nie potraficie.
Rzuciło to cień na chrześcijaństwo, na Kościół. Autorytet religii podupadł. Wczoraj Kościół niósł Polsce wielką nadzieję. Co niesie dziś? Dziś przynosi jakiś lęk przed światem, czyli w gruncie rzeczy przed człowiekiem. Nie trzeba się obrażać na te słowa, bo na przekór temu, co na ten temat powie dewocja, tak naprawdę jest. Miejsce personalizmu chrześcijańskiego zajmuje katolicki integryzm. Ktoś złośliwy mógłby powiedzieć: „Nie chcieliście Mouniera, Maritaina, autorów Gaudium et spes, będziecie mieć Lefèbvre’a”. Oczywiście, nikt z liczących się polityków katolickich nie powie, że jego celem było i jest państwo wyznaniowe. A jednak tak jakoś się składało, że wizja takiego państwa wciąż snuła się między nami. Nawet jeśli nie wyłaniała się z tego, co owi politycy mówili, to towarzyszyła temu, jak mówili. Mówili przede wszystkim o sobie, do siebie i dla siebie.
Pomimo wszystko położono jakiś fundament pod demokratyczne państwo prawa. Niemniej chwila zwycięstwa stała się chwilą klęski. Powstało pytanie: czy jest to klęska kilku ludzi, czy klęska całego pokolenia – pokolenia „Solidarności”? Po klęsce Wiosny Ludów Norwid napisał: „Całe to pokolenie jest na hekatombę dla przyszłości. Zniszczy się jak narzędzie potrzeby jakiejś, co nie była. Szczęśliwi jeszcze, którym dane jest nie rozumieć tego położenia. Zarozumiałość ich pocieszy, hardość się uda za odwagę, za filozofię stanie cynizm, a wyobraźnia schorowana religii postać weźmie na się”. Czy rzeczywiście tak jest? Czy pocieszamy się naszą zarozumiałością? Czy zamieniliśmy odwagę na hardość? Czy nasza religijność nie stała się religijnością „schorowanej wyobraźni”?
Na I Zjeździe „Solidarności” mówiliśmy: „polska praca jest chora”. I to była prawda. Mieliśmy taką świadomość i świadomość tego, że praca – jak pisał Jan Paweł II – stanowi „klucz do kwestii społecznej”. Jednocześnie jednak świadomość choroby wiązała się z gotowością odwagi – heroizmu. Mieliśmy odwagę stawienia czoła trudnościom. Na tym między innymi zasadzała się nasza godność. Godność i odwaga były integralnym składnikiem nadziei. Wiadomo przecież było, że bez wykrzesania z siebie jakiegoś heroizmu nie wyprowadzi się polskiej pracy z jej choroby. Ale problem polegał między innymi na tym, że obraz tego heroizmu był swoisty – inny od tego, do jakiego przyzwyczaiła nas historia. Dotychczas ludzie opuszczali swe domy, swych najbliższych i szli narażać życie za Ojczyznę. Dziś ludzie mieli porzucać pracę pozorną w pozornych zakładach pracy na rzecz pracy rzeczywistej w rzeczywistych fabrykach. Mieli przechodzić od jakiegoś kłamstwa do jakiejś prawdy. Tego w naszej historii nie było. Co więcej: ludzie nie tylko mieli podejmować to ryzyko, oni mieli jeszcze wybierać władzę, która im taki „pasztet” zgotowała.
Załamanie etosu solidarności przyszło jako odmowa heroizmu. Trafnie napisał o tym Aleksander Smolar: „Zwycięstwo Polski wewnętrznie uległej, lękliwej, bojaźliwej, która zawsze – jak każde normalne społeczeństwo – próbowała się adaptować, grała, kluczyła”. Powiedzmy otwarcie: ktoś gdzieś stchórzył. A jego tchórzostwo – tchórzostwo reform – stało się kategorią społeczną. Powstaje tylko pytanie: w jaki sposób ten, kto stchórzył, usprawiedliwia siebie? Nie powie przecież, że się boi. Zrobi coś innego: odwagę zamieni na hardość, a hardość na tupet. I oto mamy: tupet i hardość sięgają po owoc wczorajszego zwycięstwa.
Wymiana heroizmu na tupet przyjmuje formę ideologii neosocjalistycznej. Ideologia neosocjalistyczna polega na powtarzaniu tego, co już było. Własność prywatna była zła i była źródłem wszelkiego zła. Czy dziś nie jest podobnie? Otwarcie na imperialistyczną Europę było złe, czy dziś nie jest podobnie? Wyzysk pracobiorcy był zły, czy dziś nie mamy podobnego wyzysku? Zło pleni się i rozmnaża. Czyż nie jest dobre państwo opiekuńcze? Czy nie jest dobrze, gdy pracobiorca wyzyskuje pracodawcę, zwłaszcza gdy pracodawcą jest państwo? Czy samo państwo nie może być kęsem do konsumpcji? Ten neosocjalizm zadaje bodaj najgłębszy cios etyce solidarności. Przenika bowiem tam, gdzie idea solidarności nabierała ciała – przenika w głąb organizmu pracy. I stwarza złudzenie, że solidarność frakcyjna może zastąpić solidarność ludzką.
„Jeden drugiego ciężary noście”. „Solidarność nie jest przeciw, lecz za”. „Polski młyn, z którego będzie chleb”. To są echa czasów, w których nasze myślenie było myśleniem szerokich horyzontów, a nasza odwaga odwagą wyciągania rąk do wszystkich ludzi dobrej woli. Bo w blasku tamtej nadziei ściana absurdu była rzeczywiście cienka. „Bądźcie realistami, żądajcie tego, co niemożliwe”. A co dziś wydaje się niemożliwe?
Rzućmy raz jeszcze okiem na postawę konsumpcji zwycięstwa i wszystkie tego konsekwencje: na solidarności frakcyjne i wyznaniowe, na nasze bale maskowe, na muchy wokół rozlanego mleka, na koczowiska polemiczne, na cynizm negacji, na hardość udającą odwagę, na schorowaną wyobraźnię, co przybrała postać religii. Czym jest ta z jednej strony prostacka, a z drugiej – wysublimowana konsumpcja?
W gruncie rzeczy konsumpcjonizm polega na odmowie heroizmu.
W ostatecznym rozrachunku wszystko sprowadza się do tego, że człowiek nie ma odwagi podejmowania ofiar. Ofiara jest niepotrzebna. Ofiara jest nieludzka. Istnieje dziś rodzaj polityki, który od początku do końca odwołuje się do konsumpcji. Politycy boją się dziś mówić o poświęceniu. Myślą, że stracą wyborców. I tak powstaje błędne koło: wyborcy zachowują się tak, jakby chcieli konsumować, politycy tak, jakby im to mieli zapewnić. W gruncie rzeczy wszyscy czują, że to nieprawda. Ale toczą dalej swoją grę.
Mówi się dziś wiele o Polsce i polskości. Czy jednak nie to właśnie było rzeczywistym wyznacznikiem polskości, że była przygotowana na heroizm? Czasem był to heroizm czynu, czasem heroizm myślenia, ale zawsze heroizm. Co stanie się z młodym pokoleniem, gdy się mu wmówi, że jego celem jest: brać?
A poza tym to nieprawda, że człowiek urzeczywistnia się w braniu. Heroizm jest istotnym wymiarem ludzkiej egzystencji. Jest on również wymiarem etyki solidarności. Ile razy trzeba przekraczać granice solidarności frakcyjnej, tyle razy potrzebna jest odwaga. Najpierw i przede wszystkim jest to odwaga myślenia.
Autorem zdjęcia jest Adam Walanus.