„Czy dobrze, że Hiob powierzył się bez reszty w ręce Boga? Może gdyby nie uwierzył, że to Bóg zesłał na niego chorobę, poszedłby – jak zauważył kiedyś Leszek Kołakowski – do dermatologa, a nie czekał na Boskie zmiłowanie”. Przypominamy fragment eseju ks. Tischnera „Wiara w godzinie przełomu”.

 

Esej „Wiara w godzinie przełomu” Tischner pisał już w chorobie – na zamówienie paryskiego miesięcznika „Kultura”. Ukazał się on w numerze wrześniowym z 1998 r. (pod tytułem „Ewangelia – nadzieją czy wspomnieniem?”). Po niedużych zmianach i z nowym tytułem wszedł do książki zatytułowanej „Ksiądz na manowcach” (1999).

W eseju tym Tischner pisze o podobnych rozterkach wiary i niewiary, jakie przeżywamy dzisiaj. Co to znaczy – wybrać Boga? Co to znaczy, że jest się wybranym? Czy w chwilach próby należy czekać na ratunek z nieba, czy może zaufać rozumowi? Czy ten, kto wybierze drugie rozwiązanie, zdradza wiarę?

Tekst Tischnera nie był pisany w okresie epidemii. A jednak dotyka spraw, z którymi się borykamy. Ściślej: z którymi borykają się dziś zwłaszcza ludzie wierzący. Co rusz słychać wezwania, że „silni wiarą” nie powinni się niczego obawiać. Ale czy siła wiary polega na tym, że robi się rzeczy skądinąd nierozsądne? I czy „pewność wiary” to przekonanie, że jeśli wierzymy, to nic nam się nie stanie, czy raczej gotowość do ofiary?

Św. Paweł napisał: „Któż nas odłączy od miłości Chrystusa? Czy prześladowania, czy śmierć…?” Nie ma takiej siły, bowiem „miłującym wszystko pomaga do zbawienia”. Słowa te kryją dramat. Z pewnością są wyrazem dumy człowieka z własnego człowieczeństwa, które jest wyższe niż demoniczne moce doczesności, a które odznacza się zdolnością do bezwzględnej wierności. Są jednak również przejawem tragizmu: czy miłość nie bywa złudzeniem miłości i czy nie potrafi sprowadzić człowieka na bezdroża? Czy nie lepiej byłoby niejednemu, gdyby uciekł od pewnych „miłości”? Jest tyle miłości, które wiodą na zatracenie…

Trzeba podkreślić, że naszej wierze w wybranie towarzyszy niepokój: Czy wszyscy są wybrani? Czy jest możliwe, by Bóg jednych wybrał, a innych porzucił? To był wielki problem Hioba. Hiob, tak jak przed nim Abraham, „wbrew nadziei uwierzył nadziei”. Czy dobrze, że uwierzył? Czy dobrze, że powierzył się bez reszty w ręce Boga? Może gdyby nie uwierzył, że to Bóg zesłał na niego chorobę, poszedłby – jak zauważył kiedyś Leszek Kołakowski – do dermatologa, a nie czekał na Boskie zmiłowanie. Czy miłość Hioba do Boga nie była dla niego zgubą? W naszych czasach miliony ludzi znajdują się w sytuacji podobnej do sytuacji Hioba. Kiedy czytamy Heban Ryszarda Kapuścińskiego, książkę o głodującej i krwawiącej Afryce, przed naszymi oczami przewijają się obrazy z piekła rodem. Kto ma jeszcze odwagę mówić o „wybraniu” i „uznaniu”? Podobne sceny przychodzą ku nam z naszej własnej przeszłości: Oświęcim, Kołyma… Warłam Szałamow opisuje wrażenie, jakie zrobił na nim tomik poezji, który wpadł mu do rąk na Kołymie. Nie o to chodzi, że był to głos z innego świata, ale o to, że był to głos absurdu. W świecie, w którym zbrodnia była czymś normalnym, poezja stała się czymś absurdalnym. Czy podobnym absurdem nie jest ewangeliczna mowa o „wybraniu”? Czy trwanie przy wierności nie prowadzi do zguby?

Fryderyk Nietzsche powiedział: „Człowiek staje się ateistą, gdy poczuje się lepszy od swego Boga”. Søren Kierkegaard w rozważaniach nad dylematami Abrahama dodał: po przygodach z wierzącym ojcem „Izaak stał się ateistą”. Pamiętamy też, jakie owoce zrodził widok cierpienia dzieci w duszy Dostojewskiego.

Może jednak są siły, które odrywają człowieka od wiary w miłość Chrystusową? Nie muszą to być siły demoniczne. Człowiek czasami woli odebrać Bogu istnienie, niż oskarżyć Go o winę niedopełnionego wybrania. Aby nie rzucać kamieniami w niebo, człowiek postępuje tak, jakby niebo było puste. Jak długo nie ma Boga, tak długo nie ma Jego winy. Tak rysuje się jedna z dróg odejścia od Boga – nie w imię zapomnienia o Nim lub nienawiści do Niego, ale w imię miłości.

Spór o wiarę w Boga znajduje odbicie w wewnętrznym sporze człowieka z samym sobą. Rodzi się pytanie: co jest w stanie ocalić świat od złego? Praca rozumu czy modlitwa o zbawienie? Modlitwa o zbawienie oznacza otwarcie na ofiarę. Aby zbawić świat, trzeba złożyć ofiarę, i to ofiarę z życia. Kto ma złożyć tę ofiarę? Człowiek? Bóg? Bóg–człowiek? Wszystko jedno. Czy jednak samo oczekiwanie na ofiarę, dopuszczenie możliwości ofiary, a tym bardziej domaganie się ofiary, nie wydaje się zamaskowaną formą okrucieństwa? Rozum wzdraga się przed taką perspektywą, proponuje inną drogę – mówi: „Róbmy wszystko, ale nie wymagajmy od nikogo ofiar; zwłaszcza nie wymagajmy tego od naszego Boga”. I tak we wnętrzu człowieka rozum spiera się z potrzebą poświęcenia, a potrzeba poświęcenia spiera się z rozumem. Czy to także nie jest odejściem od religii? Jest odejściem od „religii zbawienia”, ale uznaniem dla „religii objawienia”: korzystajmy ile się da z objawienia, aby poprzez nie osiągnąć zbawienie. Wszystko inne grozi popadnięciem w „religię okrucieństwa”. To też wytycza drogę ode­jścia.

Jest jeszcze inne niebezpieczeństwo, zagrażające wierze w „wybranie”, niebezpieczeństwo, na które zwraca uwagę psychoanaliza. Można rozbudzić w człowieku instynkt masochistyczny i wtrącić go w stan swoistego „rozkochania” w cierpieniu. Można uczynić cierpienie częścią aksjologicznego Ja – częścią siebie. Kim wtedy jestem? Jestem raną, jestem wielkim bólem, jestem niezagojoną blizną. Wiszę na krzyżu i mój krzyż jest moją chlubą. Można tak pokochać krzyż, że się zrezygnuje z zejścia z krzyża w dniu zmartwychwstania. Zejście z krzyża oznaczałoby bowiem odebranie człowiekowi męczeńskich „odznaczeń”. Instynkt masochistyczny pozostaje jednak w ścisłym związku z sadyzmem. Wtedy ten, kto cierpi, nie znosi widoku szczęśliwych. Inni też powinni cierpieć. A jeśli chwilowo nie mają powodu do cierpień, powinni cierpieć dlatego, że męczennik cierpi, a oni nie. Ukrzyżowana „wiara” nie jest w stanie znieść obok siebie widoku krzyży, na których nie ma żadnego łotra. Bóg jeden wie, ile w dzisiejszych polskich głosach o nieprzebaczanie komunistom jest wołania o zaludnienie Golgoty.

Nie mogę i nie chcę oceniać ludzkich rozstań z wiarą. Są rozmaite rozstania, podobnie jak są rozmaite sposoby przeżywania wiary. Jest wiara bohaterów Pieśni nad pieśniami, wiara Jonasza siedzącego w brzuchu ogromnej ryby, jest wiara Maryi, wiara Piotra, wiara Pawła. Każda jest inna, wystawiona na inne pokusy. Podobnie rzecz się ma z niewiarą. Z pewnością można robić porównania, ustalać podobieństwa i różnice, konstruować typologie, ale zawsze pozostaje świadomość abstrakcji. Chcę powtórzyć: wiara nie jest spokojnie płynącym strumieniem, lecz wielkim wewnętrznym sporem człowieka o siebie, o swą miłość, o swego bliźniego i swego Boga.

Czy są jakieś znaki na ziemi i niebie, że człowiek jutra będzie wewnętrznie dojrzewał poza dramatem Abrahama i Hioba, że nie będzie mierzył swej dobroci miarą dobroci Boga, że pójdzie przez życie tak, jak go poprowadzą jego instynkty i podstawowe potrzeby? Nic na to nie wskazuje. A gdyby tak być miało, mielibyśmy przed sobą wielce żałosną perspektywę. Życie ludzkie jest dramatyczną grą. Idzie nie tylko o to, co człowiek ma robić, by nie przegrać swego losu, ale przede wszystkim o to, w jakim dramacie ma mieć udział. Chrystus jest propozycją dramatu, propozycją „gry”. Nikt nie musi podjąć tej propozycji. Czujemy wszelako, że jest to propozycja niezwykła. Godność człowieka zależy od tego, w jakim dramacie bierze udział. Bez Chrystusa bylibyśmy jeszcze bardziej ubodzy, zagubieni i ślepi na samych siebie.

Niekiedy w spór o kształt wiary wtrąca się duszpasterz. Mądry duszpasterz może zrobić wiele dobrego, głupi sieje niebywałe spustoszenia. Czy jednak jakiś duszpasterz jest zdolny do tego, by podtrzymać w cierpiącym człowieku wiarę w absolutne wybranie? Nie, nie jest zdolny. Urząd natrafia tu na nieprzekraczalną granicę. Wiara jest łaską i urząd o tym wie. Cokolwiek by się krytycznie powiedziało o urzędzie, przekonanie, że ostatecznie „wiara jest łaską”, stanowi zdecydowane samoograniczenie roszczeń do totalnej władzy nad człowiekiem. Trzeba to uznać i trzeba powiedzieć, że pielęgnując to przeświadczenie, Kościół dowodzi swej wielkości.

Cały esej można znaleźć w książce „Ksiądz na manowcach”, którą można zamówić tutaj.

 

Autorem zdjęcia jest Adam Walanus.