„Polska jest dziś jak książka szyfrem pisana: kto potrafi postawić jej rozumne pytanie, temu także rozumnie odpowie”, pisał w latach 80. ks. Józef Tischner. Polsce poświęcił też dużą część swojej publicystyki. Przypominamy kilka myśli zebranych z jego artykułów i wywiadów, których udzielił.

Moja Polska to była przede wszystkim Polska mojego dziadka, mojego ojca, matki, która uczyła tego języka, Polska moich profesorów z liceum, Polska tych Cyganów, którzy mieszkali obok nas w Łopusznej. Była to też Polska tych moich kolegów, leśnych chłopców strzelających – Polska cholernie wolna. Gdybym ze wszystkich wartości, jakie są w Polsce, miał dać którąś na pierwsze miejsce, dałbym wolność. Sukces komunistów rozumiałem przede wszystkim jako sukces przemocy. A jednak Umysł zniewolony odebrałem częściowo jako książkę o sobie. Przeżyłem kuszenie umysłu. Walczyłem z tą pokusą. Wielu z nas musiało toczyć z nią ostre boje, niewielu było na nią zaszczepionych. Pokusie mógł ulec profesor liceum, mógł ulec chłopak, który pojechał do Nowej Huty. Ale nie uległ jej mój dziadek, ani mój wujek, który siedział we wsi.

Polskość nie została (…) skompromitowana tak, jak pojęcie niemieckości zostało skompromitowane wskutek II wojny światowej. Nie można też mówić o jakimś obumarciu pojęcia polskości. Ono wymaga w tej chwili konkretyzacji. Tak jak w tej chwili buduje się państwo polskie, tak kształtuje się na nowo idea polskości – jako rzeczywistość kulturowa krystalizująca się w dialogu z innymi narodami.

Próbowałem to pokazać w czasie stanu wojennego: że polskość to nie jest pewien typ więzi etnicznej, ale więzi kulturowej. I ta idea nie została do końca zasymilowana. Przesadne akcentowanie więzi etnicznej przeistacza się w prymitywny populizm. To owocuje polskim zamknięciem, chwaleniem własnego śmietnika, krzywym zwierciadłem „Polaka-katolika”, który tak naprawdę z katolicyzmem ma niewiele wspólnego, bo katolicyzm to przede wszystkim uniwersalizm. Papież często to powtarza, ale Papieża na ogół się u nas nie słucha.

Przed paroma laty w Austrii spotkałem człowieka, który już dzisiaj nie żyje. Był dyrektorem austriackiej Caritas. W czasie rozmowy powiedział mi, że żałuje, iż nie jest Polakiem, żałuje, że żyje w Austrii, a nie w Polsce. Dlaczego? Przecież tylu ludzi czeka tylko na okazję, ażeby opuścić nasz kraj. Powiada: „Bo u was wyznawanie wiary coś kosztuje. Można dać świadectwo Chrystusowi. A u nas to wszystko jest obojętne”.

Ogólna zasada jest taka: żeby uratować Polaka, nie należy zabijać człowieka. Tylko ten jest dobrym Polakiem, kto jest dobrym człowiekiem. Polskość jest drogą do człowieczeństwa, a nie odwrotnie.

Kiedy myślę nad swoim losem, dochodzę do wniosku, że powinienem być Mikołajem Rejem polskiego katolicyzmu. On pierwszy zaczął dla Polaków pisać po polsku. I ja w polskim katolicyzmie powinienem stawiać polskie problemy, budzić katolików z poobiedniej drzemki, krytykować, kiedy z katolicyzmu robią sobie poduszki pod siedzenie.

Polska wiara przeszła w ciągu swych dziejów przez rozmaite próby, ale nigdy nie doświadczyła próby radykalnej negacji, jaką jest rzeczywiste ryzyko potępienia. Radykalną negacją wiary nie jest bowiem ani ateizm, ani laicyzm. Negacją radykalną jest możliwość potępienia „w wierze” i „pomimo wiary”. Polska wiara nie była wiarą typu: „Jestem z Chrystusem, nawet gdyby Kościół mnie wyklął!”. Ani: „Jestem z Kościołem, nawet gdyby się Chrystus ode mnie odwrócił”. Tej wiary nikt nigdy nie wyklął, jak wiary Lutra, nikt nigdy nie odsłonił przed nią mroków przeznaczenia, jak przed wiarą Kalwina. Także polscy filozofowie, którzy czasem poddawali ją krytyce, oszczędzili jej tego, co najboleśniejsze – demaskacji pozoru. Nie było w Polsce Nietzschego, który by mówił wierzącym, że ich Bóg „umarł”. (…) W zamian za to polska wiara słyszała same pochwały. Wiara ta nie rosła z krytyk, rosła z pochwał.

Najczęstszy sposób samooszukiwania polega na rozgrzeszaniu siebie, a obwinianiu innych. (…) Gdyby Polacy byli naprawdę religijni, nie próbowaliby na siłę przekonywać innych i siebie, że są nieskalani.

W polskiej świadomości narodowej można mówić o dwóch „krzywdach” – tej, którą stanowiły rozbiory i trwająca ponad sto lat niewola, oraz tej, którą przyniósł komunizm. Otóż rzecz charakterystyczna: krzywda niewoli pozostawiła po sobie nieporównywalnie mniejsze zranienie niż krzywda komunizmu. Niewola nie podzieliła narodu aż tak głęboko; po odzyskaniu niepodległości nie tylko urzędnicy, ale również wojskowi służący w armiach: rosyjskiej, austriackiej i pruskiej, doskonale współpracowali w jednej i tej samej strukturze władzy i w jednym i tym samym polskim wojsku. Być może do złagodzenia poczucia krzywdy przyczyniła się krytyka historyczna, która pokazała, że część winy za niewolę ponoszą sami Polacy. Inaczej rzeczy się mają z komunizmem. Świadomość krzywdy nie maleje. Nie widać żadnych możliwości porozumienia i pojednania obu stron. Także „jakość” krzywdy pozostaje nieokreślona. Żadne słowo nie trafia dokładnie w mroczność bólu, który pozostał.

Polska znajduje się dziś w stanie rozgorączkowania, przypominającego pierwsze dni po operacji. To, co najgorsze, mamy już poza sobą. Na odzyskanie pełnego zdrowia trzeba jednak jeszcze trochę poczekać. Jak to bywa po operacji, toczą się dyskusje i rozmaite spory. Czy operacja była konieczna? Kto ponosi winę za chorobę? A przede wszystkim, czy operacja nie mogła przebiegać inaczej, czyli tak jakoś, aby mniej bolało. Zwłaszcza ta ostatnia sprawa spędza ludziom sen z oczu. Gdy już jest po wszystkim, znajdą się zawsze tacy, którzy uważają, że wszystko zrobiliby lepiej. W ten sposób rozwija się nasza „powtórka z historii” – nasze przeżywanie tego samego raz jeszcze.

W tekstach BBC, z którymi porównuję nasze dziennikarstwo, o każdej sprawie usiłuje się powiedzieć z co najmniej dwóch perspektyw, natomiast u nas jest tendencja sadomasochistyczna: dyskurs kończy się tam, gdzie można drugiemu dowalić albo powiedzieć, jak nas skrzywdzono. (…) Gdyby to przełożyć na góralski, to u nas mówi się: wypił ćwiartkę, a śpiwa, jakby wypił litr. W prasie polskiej różni z różnego powodu śpiwają, ale wszyscy trochę ponad stan.

Polacy przyzwyczaili się czekać na wielkie autorytety i widzimy je przede wszystkim w kategoriach przywództwa. Natomiast prawdziwy autorytet buduje się inaczej, bardziej w duchu romantyzmu, który mówił o tym, że trzeba wejść do duszy drugiego człowieka, być w jego środku i pośredniczyć pomiędzy nim a nim samym. (…) Polski ból jest dziś tęsknotą za tymi, którzy umieją wchodzić i mówić do duszy. I jest też reakcją na widok głupoty, która się pleni na szczytach. Jest to ból związany mocno z obecnością telewizora w domu; dawniej też się działy okropne rzeczy, ale większość ludzi o tym nie wiedziała, bo nie mieli telewizorów. A dziś mają i oglądają tych geniuszy, i kiedy ich tak oglądają, to rodzi się pytanie: „Boże, co ja mam z nimi wspólnego?!”.

Powyższe fragmenty pochodzą z rozdziału „Polska” w książce „Alfabet Tischnera”. Książkę można zamówić tutaj.