Polski katolicyzm „może przyczynić się do rozwoju polskiej wolności na nowym poziomie lub do jej unieruchomienia między bolesnym wspomnieniem przeszłości i porażoną lękiem wizją przyszłości”, pisał ks. Józef Tischner. Przypominamy obszerne fragmenty jego tekstu z 1995 r. zatytułowanego „Darowane pięć minut”.

 

Czujemy to wszyscy mniej lub bardziej wyraźnie, że Polska po upadku komunizmu otrzymała swoje „pięć minut” w dziejach. Stało się coś, co było marzeniem pokoleń: Polacy sami, bez obcej interwencji, mogą zbudować suwerenne państwo i określić na długi czas warunki jego bezpieczeństwa. Konkretnym celem, jaki się rysuje, jest wejście do Europy. Oznacza to włączenie Polski do europejskiego systemu bezpieczeństwa oraz do europejskiej wspólnoty gospodarczej. Ani jedno, ani drugie nie dokonuje się pod przymusem. Na tym polega wyjątkowość naszej sytuacji, że decyzje w sprawie integracji z Europą mogą być dziś suwerennymi decyzjami naszego pokolenia.

Aby wejść do Europy, potrzebne są jednak pewne warunki.

Najpierw trzeba lepiej zrozumieć, czym jest zjednoczona Europa. Czy tylko gniazdem subiektywizmu, konsumpcjonizmu i liberalizmu? W dyskusjach na ten temat zapomina się o jednym: wielcy twórcy powojennej Europy – Konrad Adenauer, Robert Schuman, Alcide de Gasperi – budując powojenny ład europejski, nawiązywali i wywodzili go z tradycji chrześcijańskich. Po klęsce narodowego socjalizmu i wobec zagrożenia komunizmem nie widzieli żadnej inne perspektywy przed Europą, jak nawiązanie do tamtej tradycji. Przystąpienie do wspólnoty europejskiej wymaga od nas również dziś przemyślenia istoty chrześcijaństwa.

Drugim warunkiem jest rozumienie demokracji. Demokracja jest wspólnym dziełem narodu i jego politycznych przywódców. Demokracji nie będzie, jeśli obywatele nie będą sobie jej życzyć, nawet gdyby pragnęli jej polityczni przywódcy. Demokracja tym się różni od innych systemów władzy, że inne systemy władzy istnieją nawet wtedy, gdy obywatele ich sobie nie życzą, a demokracja istnieje, ponieważ obywatele chcą demokracji. (…)

Punktem wyjścia przemian, które mają nas doprowadzić do Europy, jest szczególna sytuacja historyczna, określona przez dziedzictwo komunizmu. Kraje Europy Zachodniej nie miały takiego dziedzictwa. Dla nich punktem wyjścia była pamięć o wojnie. Świadomość postkomunistyczna pod pewnym względem sprzyja, a pod innym przeszkadza wchodzeniu do Europy. Czym bowiem był komunizm?

Cokolwiek by się rzekło na ten temat, jedno wydaje się podstawowe: komunizm był światem zbudowanym z pozorów. System komunistyczny nazywał się demokracją, ale był to pozór demokracji: wspólnota państw socjalistycznych była pozorem wspólnoty, rząd pozorem rządu, parlament pozorem parlamentu, a gospodarka – jak to kiedyś powiedział Alain Besançon – „widmem gospodarki”. Jeśli tak, to można powiedzieć, że wychodząc z komunizmu, wychodzimy ze świata pozorów do twardej rzeczywistości. Ale siła społeczna pozorów jest najczęściej większa niż siła prawdy, nawet jeśli pozory są krótkotrwałe, a prawda wieczna.

Czas komunizmu był także okresem wszechstronnego zniewolenia. Stąd nasze doświadczenie „pięciu minut historii” splata się ściśle ze szczególnym przeżyciem wyzwolenia. W nowej sytuacji rysuje się perspektywa nowego „skoku wolności”. Nie chodzi o to, czy nasza wolność ma się kierować bardziej na prawo, czy bardziej na lewo, bardziej wstecz, czy bardziej wprzód, lecz chodzi o to, że wolność musi wznieść się wyżej, na nową płaszczyznę myślenia i działania społecznego. Musi stać się wolnością dialogiczną, zdolną do kompromisu z inaczej myślącymi, a przede wszystkim z innymi krajami europejskimi. Także tego „skoku wolności” nie będzie, jeśli nie zechcą go dokonać sami Polacy.

Napięcia, konflikty i spory, przez jakie przechodzi dziś polskie społeczeństwo, wyciskają głębokie piętno na polskiej wierze. Są dla niej prawdziwym wyzwaniem. Wiara religijna – chrześcijaństwo, katolicyzm – służy dziś nie tylko jako środek zbawiania człowieka, ale również jako narzędzie legitymizacji określonych podstaw na skrzyżowaniu dróg. Można się spierać o to, czy i w jakim stopniu polski katolicyzm jest realną siłą polityczną. Pewne jest jednak jedno: stanowi on nadal potężną siłę legitymizacyjną dla określonych przedsięwzięć obywatelskich. Może przyczynić się do rozwoju polskiej wolności na nowym poziomie lub do jej unieruchomienia między bolesnym wspomnieniem przeszłości i porażoną lękiem wizją przyszłości. (…)

Podstawowy zarzut, jaki stawiała kiedyś katolicka nauka społeczna demokracji, a dziś stawia go nadal doktryna lefebvryzmu, brzmiał: demokracja przyznaje takie same prawa błędowi, jak i prawdzie, co oznacza relatywizację prawdy. Aby uniknąć relatywizmu, katolicy – głosi ta doktryna – powinni domagać się od państwa przyznania im jakiegoś szczególnego statusu prawnego, odrębnego od innych religii, wyznań lub ideologii. Chodzi o to, by widoczną się stała różnica między prawdą chrześcijan a nieprawdą reszty świata.

Demokracja europejska rodziła się z innego przekonania. Zakładała, że nowoczesne społeczeństwa są społeczeństwami pluralistycznymi, czyli takimi, w których obywatele mają rozmaite poglądy na to, co jest prawdą i fałszem. Idzie więc o to, by w sporze między rozmaitymi punktami widzenia obywatele nie stosowali środków przemocy. Celem podstawowym demokracji stało się zachowanie pokoju społecznego. Demokracja nie proponowała relatywizmu i nie zamazywała różnicy między prawdą a fałszem, lecz dążyła do tego, by przy istniejącym już relatywizmie ocalić wartości podstawowe.

Czy także u nas można spotkać podobną krytykę demokracji? Owszem, tak. Niekiedy nawet przybiera ona niezwykle ostre formy. Ostrość form staje się zrozumiała, jeśli uwzględnimy okoliczność, o jakie prawdy tu chodzi. Nie chodzi o równouprawnienie poglądów na temat prymatu papieża ani interpretacji Eucharystii, jak w dobie reformacji; tym razem chodzi o równouprawnienie przeciwnych poglądów etycznych, wśród których na naczelnym miejscu staje pogląd o potrzebie ochrony życia nienarodzonych. Czy można zgodzić się na równouprawnienie zwolenników i przeciwników aborcji? Casus aborcji okazuje się bodaj głównym źródłem, z którego w sposób konsekwentny i logiczny wypływa dziś w Polsce nieprzejednana krytyka europejskiego świata i odmowa legitymizacji liberalnej demokracji.

Przyjrzyjmy się biegowi rozumowań. Punktem wyjścia jest aksjomat: trzeba bronić życia człowieka od chwili poczęcia. Aksjomatowi etycznemu towarzyszy przekonanie: w sprawach etyki nie może być mowy o kompromisie. W naszym przypadku kompromis oznaczałby przyzwolenie na śmierć niewinnego. W czasach walki z totalitaryzmem bezkompromisowość została wyniesiona do rangi najwyższej z cnót. Do bezkompromisowości wzywał Kościół i wzywała również opozycja laicka. Jak po takim ćwiczeniu w cnocie bezkompromisowości można strawić myśl o demokratycznym kompromisie?

Sformułowana została teza: „aborcja – miarą demokracji”. Teza ta może być rozmaicie rozumiana. Można ją rozumieć w tym sensie, że demokracja wymaga ciągłych udoskonaleń etycznych; doskonaląc demokrację, zachowujemy jednak reguły demokracji i tym samym ją potwierdzamy. Ale można również kwestionować etyczny fundament demokracji i tym sposobem legitymizować przemoc w celu jej obalenia, gdy wolą większości ustanowi prawo przeciwne prawu natury. Która interpretacja przeważa? Trudno powiedzieć, faktem jest jednak, że istnieje u nas opór przeciwko demokracji, którego źródłem jest samo chrześcijańskie sumienie.

Tak więc punkt widzenia bezkompromisowości etycznej prowadzi do stwierdzenia, że „Europa jest niemoralna”. Powstaje cały łańcuch skojarzeń: Europa to rozwiązłość, to naruszenie trwałości rodziny, równouprawnienie mniejszości seksualnych, to konsumpcjonizm, subiektywizm, relatywizm, laicyzm. Łańcuch skojarzeń obejmuje również zachodni katolicyzm: Europa to upadek wiary, to puste kościoły, przyjmowanie komunii bez spowiedzi, to brak powołań, to liberalne doktryny teologiczne. Idą w zapomnienie wczorajsze znaki europejskości: pomoc w budowie kościołów, pomoc dla katolickich uczelni, tysiące książek dla bibliotek, stypendia dla studentów, imponująca akcja solidarności w chwili wprowadzenia stanu wojennego. Obraz Europy solidarności ustępuje pod naporem obrazu Europy-egoisty. Słowo „Europejczycy” staje się synonimem odejścia lub nawet zdrady autentyzmu katolickiego. (…)

Każdy kolejny krok do Europy wymaga pogłębionej refleksji nad sensem i wartością świadomości narodowej. Stojąc na drodze do zjednoczonej Europy, widzimy ostrzej niż kiedykolwiek całą złożoność owej tradycji. Rysują się dwie główne tendencje: jedna, której nosicielką była mitologia romantyczna, wiąże polskość z niewinnie cierpiącym Chrystusem; druga, której nosicielem jest szczególnie Cyprian Kamil Norwid, wiąże polskość ze świadomością „moralnego zjednoczenia”. Pierwsza tendencja widzi naród jako ofiarę zewnętrznej przemocy, chce izolacji narodu od reszty świata. Druga jest krytyczna wobec polskości: jako naród godni podziwu, jako społeczeństwo – pośmiewisko świata.

Oparte na mitologii romantycznej poczucie narodowe szuka wsparcia w religii. Z pomieszania wiary i mitologii romantycznej rysuje się perspektywa neomesjanizmu. Naród cierpi. Cierpi niewinnie. Cierpi przede wszystkim przez potwarców, którymi są najczęściej rodzime mniejszości narodowe lub przedstawiciele obcych ideologii: liberalizmu, komunizmu, laicyzmu. W cierpieniu tym naród jest podobny do Chrystusa. Tak więc, kto bije w naród, bije w Chrystusa.

Taki obraz narodu prowadzi do szczególnego fundamentalizmu religijnego. Fundamentalizm nie polega na tym, że broni się fundamentów wiary, lecz na tym, że fundamentem czyni się coś, co fundamentem nie jest. Neomesjanizm dokonuje przewrotu w porządku prawd wiary. Fundamentem nie jest już dogmat, że Chrystus umarł za wszystkich, lecz to, że krytyka narodu jest krytyką Chrystusa.

Mówi się, że Kościół i wiara stały się dziś ofiarą „nieprzejednanych ataków” ze strony postkomunistycznych liberałów. Gdy jednak przyjrzymy się bliżej owym atakom, zauważymy bez trudu, że nie mają one nic wspólnego ani z niegdysiejszymi atakami czasów Reformacji na Kościół, ani z krytyką religii ze strony takich myślicieli jak Nietzsche czy Freud. Polega ta krytyka raczej na „obrazie uczuć religijnych”. Katolicy czują, że są „obrażani”. Co to oznacza? Oznacza to obecność wśród nas sentymentalizmu religijnego. Uczucie stało się głównym miejscem rozkwitu wiary. Fundamentalistyczna i narodowa wiara uwiła sobie gniazdo w żywiole uczuć.

Neoromantyczna wiara jest również organicznie niezdolna do kompromisu. Nie widzi ani płaszczyzny kompromisu, ani narzędzi kompromisu. Łatwiej jej przychodzi „cierpieć za miliony”, niż rozumieć się z sąsiadami. Wiara romantyczna więcej korzyści duchowych czerpie z klęski niż ze zwycięstwa.

Niewątpliwie jest w tym jakiś paradoks: jeśli u początków wspólnoty europejskiej stanęła wizja chrześcijaństwa takich mężów jak Adenauer, Schuman i de Gasperi, to u początków odwrotu od Europy polskich fundamentalistów narodowych staje wizja przeciwna. Tamto chrześcijaństwo łączyło narody we wspólnotę państw demokratycznych. W zamierzeniu nie służyło niszczeniu narodów, lecz ich podtrzymaniu w ramach „Europy ojczyzn”. Neoromantyczna interpretacja katolicyzmu legitymizuje odwrót od takiej Europy. (…)

Adam Mickiewicz mówił kiedyś, że Polacy, gdy tylko przywróci im się wolność, nie będą potrzebowali praw pisanych, mają bowiem tak dobre serca, że wystarczy im spojrzeć w serce, by wiedzieli, co mają robić. Zdaje się, że marzenie Mickiewicza sprawdziło się – przynajmniej częściowo: ludzie patrzą w serca i… dla demokracji nie widzą tam miejsca. (…)

Wspomniałem na początku, że nasze „pięć minut” w historii oznacza, iż polska wolność stanęła wobec nowej perspektywy. Nie chodzi o to, czy bardziej na lewo, czy bardziej na prawo, czy do tyłu, czy do przodu, lecz o to, by wzwyż – na nowy poziom istnienia. Dzisiejsze samookreślenie wolności wymaga gruntowych przemyśleń. Chodzi o powtórne przemyślenie uniwersalistycznych perspektyw chrześcijaństwa, o przemyślenie etycznych fundamentów świadomości narodowej, o wyzwolenie z resentymentów, w jakie wtrącił nas czas totalitarnych iluzji. Nasze „pięć minut” w historii oznacza narodziny nowego poczucia odpowiedzialności. Poczucie to wciąż jednak nie może się urodzić.

Cały esej „Darowane pięć minut” można znaleźć w książce ks. Józefa Tischnera „Kot pilnujący myszy”. Zainteresowani mogą te książkę – z atrakcyjnym rabatem – zamówić tutaj.