W „Dzienniku 1944-1947”, który już za niecałe dwa tygodnie trafi do księgarń, młody Józef Tischner opisuje nie tylko doświadczenia wojenne i szkolne, ale i wakacyjne przygody. W wakacje do miejscowości takich jak Łopuszna przyjeżdżało trochę turystów, ale przede wszystkim – zastępy harcerzy i harcerek. Tyle że rodzice czuwali nad nastoletnim synem…
Oto fragmenty „Dziennika” opisujące lato 1947 r.:
Łop[uszna], 16 VII [19]47
Zaprosiły nas w niedzielę harcerki na ognisko. Zapoznałem się przy tym z sekretarzem tut[ejszej] gminy. Morowy chłop. Poszliśmy więc naprzód do ich obozu, gdzie pooglądaliśmy wszystko, począwszy od pokojów i namiotów, a skończywszy na garczkach.
Graliśmy przy tym trochę w piłkę, no i dostaliśmy podwieczorek! Harcerki jednak są dosyć morowe. Potem poszliśmy na ognisko, jeszcze z Jaśkiem Bryjewskim, bo ten też przyjechał. Były jakieś tańce i przyszli też na nie z Harklowej chłopacy, m.in. Lulu. Z N[owego] T[argu] był Siasiu Słowakiewicz – po prostu wariat. One mówią, byśmy coś pokazali, więc pokazaliśmy i gdyby nie my, ognisko byłoby bez humoru. Jasiek pokazywał też jakiegoś idiotę i uśmialiśmy się przy tym aż hej! Ja wraz z Siasiem i Lulem pokazaliśmy „Icka we wojsku”. W nocy odprowadziliśmy je pod budowę aż. Bryjewski zawalał aż hej.
Przyjechała tu też jedna przedszkolanka, młoda i ładna. Sypią się nam „baby” aż licho. Tylko że ja muszę iść na operację na nogę, bo mi wyrósł na niej guz [na kolanie] i wypychają mnie. Byłem nawet do prześwietlenia w Zakopanem. (…)
Coś się stało, bo ani w kiosku, ani w księgarni nie ma „Dziś i Jutro” ani „Słowa Powszechnego”. A znowu pojawiają się nowe antykat[olickie] pisma. Muszę walczyć ze sobą, by nie zagubić, przy ogólnych napaściach, ideologii katolickiej. Trudno ją dziś utrzymać. (…)
Łop[uszna], 18 VII [19]47
Czas jednak wesoło płynie. Z sekretarza morowy chłop, codziennie łazimy „na wagary”. Wczoraj byliśmy – sekretarz, Klam[erus], Jasiek [Bryjewski] i ja – na harklowskiej stronie koło harcerek. Rozpaliliśmy ogień nad obozem, naskutek czego obóz zatonął w kłębach dymu. Nikt jednak nie przyszedł nas karcić. Potem spotkaliśmy Staszka ze dworu, łapał gdzieś ryby koło obozu. Palących ogień widział ksiądz Pitorak [proboszcz z Łopusznej – przyp. red.] i już rozniósł to po wsi. Ciekawym, co on tam robił koło tego obozu? Mówi, że wracał z Harklowej.
Wczoraj znów poszliśmy grać w piłkę pod budowę, co widząc, te harcerki poprosiły nas, byśmy z nimi w piłkę zagrali. Graliśmy do wieczora. Ja zacząłem tak na wesoło zawalać do jednej takiej Wandzi. Z tego roku co ja jest. Jeszcześmy się wywrócili jedno na drugie ku zgorszeniu Kalmerusa! Tymczasem przyjechała do nas kuzynka z Jurgowa, a wł[aściwie] z Bratysławy ze Słowacji. Muszę ją zabawiać coś niecoś. (…)
Łop[uszna], 21 VII [19]47
Byliśmy kiedyś koło harcerek w Harklowej i zapaliliśmy nad nimi ognisko. Dymu naznosiło całą masę nad ich obóz, wędziliśmy je i widział to ks[iądz] Pitorak. Powiedział [o tym] potem w domu u nas. Ponieważ prawie codziennie wracam do domu późno wieczorem, coś tam poczęli podejrzewać u mnie i na ognisko przedwczoraj przyszedł ze mną tato. (…)
Po ognisku, które naturalnie było bardzo nie na poziomie (…), mówią do nas harcerki, żebyśmy szli z nimi na podchód do Harklowej. Ponieważ jednak ja jestem pod obserwacją (!), pytam się taty, czy mogę iść, i złoszczę się, bo bądź co bądź zapaliłem się do podchodu, po otrzymaniu negatywnej odpowiedzi. Potem w domu była o to prawie awantura i w ostateczności nie poszedłem, czego potem nie żałowałem zbytnio. Klam[erus] mówi, że nikt nie był, ale mnie się zdaje, że sekretarz z bratem poszli.
Wczoraj znów było ognisko w Harkl[owej] i ja nie poszedłem. Jasiek Bryjewski też dostał prawie „opeer”, że późno do domu wraca, i nie był ani w Łopusznej przedwczoraj (w sobotę), ani w Hraklowej wczoraj. Oświadczyliśmy sobie: „Życie nie dla nas”(?). Wczoraj grałem w piłkę u harcerek, ale niedługo, bo gdy tylko przyszła zaproszona przez nie muzyka, odeszliśmy wszyscy okąpać się trochę. Staszek, sekr[etarz] i [jego] brat oraz Klam[erus] poszli tam jeszcze raz na potańcówkę, ja jako nietańczący poszedłem do Ostrowska. Z harcerek podoba mi się owa Wandzia, ale pal ją licho. (…)
Łop[uszna], 26 VII [19]47
Przez dwa dni (wczoraj i przedwczoraj) byliśmy: Jasiek, Klamerus i ja na wycieczce w Pieninach. Wyjechaliśmy rano pierwszym zatrzymanym autem do Niedzicy pod zamek. Prawie za darmo. Szofer był klawy, bo nikogo prócz nas nie wiózł. Stamtąd na zamek. Ale cóż, byłem zresztą tam rok temu, nie mogliśmy nic widzieć, bo zamknięty. Pewno jakiś remont przeprowadzają. Zamek jednak z zewnątrz nadal zniszczony bardzo. Okna tylko nowe są. Z zamku, zbierając po drodze ślimaki, a wł[aściwie] muszle, zeszliśmy do Sromowiec (wieś Pierwoły!) i pytając o drogę na Trzy Korony, poszliśmy dalej. Gorąco było aż hej. Po półgodzinnej wędrówce pierwszy posiłek, a potem wciąż w górę jakąś ścieżkę do znaków i według nich doszliśmy coś po południu na Kor[ony].
Widok bardzo ładny, jednak z powodu mgły nie mogliśmy dojrzeć nic dalej położonego. Tylko wsie słowackie i nieco polskich. Dunajec jednak było widać nieźle. Stamtąd, ,,zaznajomieni” z jakimś „średnio- i staro-młodym” towarzystwem poszliśmy do pustelnika. Zazdroszczę mu po trosze, ale czy ja bym wytrzymał tak dłużej? Teraz wydaje mi się, że tak, ale Bóg wie?… Jednak dlaczego do niego tylu ludzi idzie, gdy jest pustelnikiem? Potem postanowiliśmy iść na Sokolicę. Zostawiwszy nad pustelnikiem przygodnych znajomych (pan i 2 panie!), przybyliśmy tam, po drodze zbierając maliny, których było w bród. Irytowało to Jaśka, bo droga była piekielna, a już było dosyć grubo po południu. Nagle przyszedł deszcz i choć on nas dużo nie polał, przecież zrobił drogę – a właściwie ścieżkę zygzakiem biegnącą – śliską i w ogóle trudną do przebycia. Wszystkiemu miały być winne maliny. Zeszliśmy jednak na sam dół do potoka, gdy słońce wyszło za chmur i nad ziemię uniosły się kity białej mgły. Tymczasem doszliśmy do Dunajca i znaki, według których szliśmy, całkiem nam się zatarły. Odnaleźliśmy wprawdzie jeden czy dwa i te skierowały nas całkiem zarośniętą ścieżką, przez nikogo nieuczęszczaną, prosto w górę, jeszcze gorzej, bo stok góry nie dość, że mocno spadzisty, był piekielnie śliski. Myśmy jednak szli dalej, pocąc się jak licho, ale szliśmy, choć zmoczeni, z werwą i tempem. Cali mokrzy od potu znaleźliśmy jakąś ścieżkę i nią, niemniej błądząc, bo znaków odpowiednich nie mogliśmy znaleźć, doszliśmy na sam szczyt Sokolicy. Szliśmy 20 minut!
Widok stamtąd piękny, przede wszystkim na Pieniny, bo wsi dużo nie widać. Niemniej jednak patrzeć prosto w dół może z 1500 metrów – prosto, bez żadnej dla oka przeszkody – dawało emocję, a jednocześnie napawało strachem – obawą przed spadnięciem. Nie mogliśmy jednak długo tam się zabawiać, bo słońce miało się ku zach[odowi]. Zeszliśmy więc w dół do Szczawnicy, ku przewoźnikom, z wrzaskiem i śmiechem, [tak] że ci myśleli, iż cała „setka” idzie, i przyjechali po nas. Nie poszliśmy jednak zaraz do osady, bo jeszcze wynajęliśmy sobie kajaki i w nich pojeździliśmy z godzinę, z mokrym dla nas skutkiem. W Szczawnicy hola za noclegiem! Horski jest stamtąd, więc poszliśmy do szkoły, mniemając, że ojciec jego jest kierownikiem tejże, jednak pomyliśmy się, ale nocleg w szkole się znalazł. Dwa łóżka. Ja, psiakrew, spałem na kancie! Rano po śniadaniu (dostaliśmy kakao!) do Horskiego i z nim i jego bratem (ma iść na teologię!) poszliśmy zwiedzać Szczawnicę, a także odwiedziliśmy pewnego ob[ywatela] Majerczaka, z którym Klam[erus] leżał w szpitalu, spotykając po drodze znowu jedną [panią] z owego wspomnianego towarzystwa. U Horskiego był i obiad (!), a potem na auto i znowu całe towarzystwo przed nami! Autem – piekielna jazda. Siedziałem tylko pozycją, bo na niczym, tylko na rękach się opierałem. Ścisk! Wysiedliśmy więc w Harklowej, bo dalej nie sposób było dojechać, i z powrotem na nogach do domu. Wycieczka udała się w całej pełni! (…)
Gramy tu w piłkę teraz aż hej! Boisko mamy w krzakach [nad Dunajcem] i towarzystwo jest. Jutro ma być, jako przy niedzieli, mecz z harcerkami! Ksiądz [z Łopusznej] jest dziwak (…). Chciały iść do niego przed przyrzeczeniem do spowiedzi, to odmówił, dlatego że wieczorem mają mieć ognisko, które jest gorszące. Możliwe, ale czy on dlatego Komunii im dawał nie będzie? I to jest ksiądz? Szczęściem ma się przenosić. (…)
Łop[uszna], 29 VII [19]47
Przedwczoraj byłem na pożegnalnym ognisku u harcerek. Ognisko urządzone – czy ja wiem, z jakiego powodu – niżej krytyki. Tyle że przyszedłem nań z Wandzią „pod rękę” (z sekretarzem i mną) i potem zmarzłem setnie. Ja wróciłem do domu z ojcem, bo mnie był pilnować! ([o] 12 g[odzinie]), a tamci poszli do harcerek jeszcze na zabawę, gdzie byli do trzeciej. Po Klam[erusie] nie bardzom się tej „żywości” spodziewał. (…)
Harcerki więc wyjechały już, po oczywistym pożegnaniu się z nami. Odtańczyliśmy jakiś pożegnalny taniec, obejmując się za szyje (ja Wandzię!) i poszliśmy: ja do domu do Jaśka, bo czekał, sekretarz i Staszek Kiet[liński] do N[owego] Targu odprowadzić je. Wpisałem się jeszcze do pamiętnika n[iejakiej] Jance (sekretarz, a wł[aściwie] ona zabujała się w nim i na odwrót). Ja zacząłem trochę tego do W[andy], ale odjechała, więc się urwało. Graliśmy jeszcze z nimi w piłkę tu i na Grabce w Harklowej, niemniej jednak meczu z nami grać nie chciały.
Jasiek B[ryjewski] klnie jak licho, bo go aż za krótko trzymią i tu prawie że nie może przychodzić. A on do panien sentyment czuje wielki! A nie może. Zaczął trochę do tej przedszkolanki [się] podlizywać, ale też okoliczności nie sprzyjają. Ja najlepiej, bom lekki aż hej. (…)
„Dziennik 19144-1949. Niewielkie pomieszanie klepek” trafi do księgarń 25 września. Wcześniej będzie go można zamówić na stronie internetowej Wydawnictwa Znak.