„Jest taka miłość gór, która o nic nie pyta, tylko patrzy, słucha, czuje”, pisał w latach 90. ks. Józef Tischner. Góry przypominają nam, że naszą wolnością jest nie tylko „wierhowanie”, czyli chodzenie po szczytach, ale też wchodzenie w głąb – „szukanie tego, co nietykalne, jedyne, dziewicze”, i jego bezinteresowna kontemplacja.

Na majowy weekend polecamy obszerne fragmenty książki „Wolność człowieka gór”, która ukazała się kilka miesięcy temu i może być dobrym przewodnikiem w trakcie wiosennych i letnich wypraw na Podhale. Przewodnikiem po duchu gór i duchu tej ziemi. Cytowany tekst nosi tytuł „Góry i ludzie gór” i pierwotnie ukazał się jako wstęp do albumu Ryszarda Ziemka „Tatry / The Tatras” (1999).

To prawda, że góry tworzą górali, ale prawda jest również, że górale tworzą góry . Między człowiekiem i jego krajobrazem rozwija się twórcza wzajemność. Co góry mogą dać człowiekowi? Myślę, że przede wszystkim mogą ofiarować mu wolność. Co człowiek może dać górom? Może je obdarzyć sztuką. Wynika z tego, że zawsze patrząc na góry, widzimy je poprzez ludzi gór, i patrząc na ludzi gór, widzimy ich poprzez góry. Trudno powiedzieć, gdzie przebiega granica. Niech mi będzie wolno w niniejszych refleksjach pójść ku górom tropem pozostawionym przez bliskich mi ludzi.

Kilkadziesiąt lat temu górale zostali wywłaszczeni ze swoich posiadłości w Tatrach. Niemal nazajutrz po wywłaszczeniu zaczęły się starania o powrót owiec na tatrzańskie polany. Był taki okres, w którym sytuacja nie była jasna: władze centralne podobno wyraziły zgodę na ograniczony wypas, ale władze lokalne nadal nie wydawały zezwoleń. Wtedy górale zdecydowali, że mimo to pójdą. Opowiadał mi o tym Jaś Pawlikowski z Małego Cichego. Trwał jeszcze w Polsce stan wojenny, atmosfera była więc szczególnie napięta. Była jeszcze noc, gdy od wierchu Bukowiny, poprzez Gubałówkę, aż po okolice Witowa odezwały się gwizdy juhasów. Był to umówiony znak, że… idą. Szli cicho, bez muzyki i bez dzwonków. Gdy doszli na swoje miejsca, zaczęło świtać. Każdy robił to, co do niego należało. Zapłonęła watra w szałasie, ktoś kosił pokrzywy dookoła, ktoś wnosił sprzęt do środka. Z doliny unosiły się mgły. I wtedy zza gór wyjrzało słońce. Ogromna, czerwona kula. Blask poszedł po szczytach, rozlał się po powierzchni mgieł, powoli kładł się po polanie. Zaczął się pierwszy pasterski dzień. „I wtedy – powiada Jaś Pawlikowski – my nie wytrzymali. My zaśpiewali”. Potężnie, ile sił w głosie. Przestrzeń napełniła się góralską nutą. Góry odpowiedziały. Wracało echo za echem. Nieopodal, nieco niżej, stało schronisko. „Nagle – ciągnął Jaś – ze schroniska wyleciało jakieś dziewce. Cosi ją wryło w ziemie. Po chwili usłyseli my krzyk: »Jezus Maryja, górole wrócili!«”.

Kto właściwie śpiewał w tych górach, górale czy góry? Czy góry wyzyskały ludzkie głosy, by zaistnieć także jako śpiew, czy ludzie wyzyskali góry, by zaśpiewać samemu niebu? A poza tym: dlaczego i po co zaśpiewali? Czy oni tam poszli po to, by paść owce, czy po to, by zaśpiewać? Diabli wiedzą, o co im naprawdę szło. Jedno jest pewne: ten ich śpiew był wyśpiewaniem ich wolności. Być wolnym znaczy: być sobą u siebie.

Miałem przyjaciela, który pierwszy poprowadził mnie w Tatry. Pochodził z Białki Tatrzańskiej, nazywał się Józek Nowobilski. Za okupacji przez blisko dwa lata był w partyzantce oddziału „Ognia”. Potem został księdzem. Lata partyzantki spędził w Gorcach. Nigdy nie udało mi się go namówić na wycieczkę w Gorce, które były moją pierwszą górską ojczyzną. Dlaczego? Tego nie wyjaśniał. Nie i nie. Mogę się tylko domyślać, że miał z tymi lasami, potokami i polanami zbyt dużo osobistych wspomnień, do których nie chciał wracać. Dla niego Gorce to był cmentarz – taki cmentarz, na którym pochowało się wielu bliskich kolegów, a wraz z nimi także część samego siebie. Za to Tatry były jego żywiołem. Kiedyś zresztą jego dziadkowie wypasali owce w Dolinie Pięciu Stawów; Józek wspominał, że nie mając jeszcze dziesięciu lat, szedł z dziadkiem boso z Białki do Pięciu Stawów po ser. Jego wyćwiczone w partyzanckich gonitwach i ucieczkach nogi pracowały jak maszyny. Gdy wychodził na szczyt, czy to były Granaty, czy Kozie Wierchy, prostował się i rósł. Odmawiał „Anioł Pański”. Potem pędziliśmy w dół na złamanie karku. (…)

Jest takie stare góralskie powiedzenie: „Wse wierhowoł nie bees, ale coś uwierhowoł, to twoje”. „Wierhować” znaczy: chodzić szczytami. Józek Nowobilski, który miał nogi jak maszyny, zachorował potem na chorobę Buergera. Pokazywał mi przez okno plebanii niewielką wydmę za oknem. Śmiejąc się z samego siebie (prawie zawsze się śmiał), mówił: „A dziś nawet na tę kępę nie mogę”. Ale co sobie „uwierhował”, to było „jego”. I tego nikt nie mógł mu już odebrać.

Na koniec jeszcze najbardziej osobiste ze wspomnień. Dziadkowie moi po stronie matki wypasali krowy i owce w okolicach Hawrania. To tam mój dziadek grabiami przepędzał orła, który porywał mu owce. To tam brat matki spotkał się oko w oko z niedźwiedziem. To tam była koleba, w której „cosi straszyło”. Gdy matka o tym opowiadała, z jej twarzy promieniowała jakaś duma i jakaś nieokreślona tęsknota. Mając dwanaście czy trzynaście lat, matka „poszła do szkół”, została nauczycielką, zaczęła inne życie. Ale część duszy pod Hawraniem została. Podejrzewam, że w głębi duszy była przekonana, iż szczęście nauczyciela z powodu pokonania analfabetyzmu w jednej czy drugiej miejscowości nie dorasta nawet do pięt szczęściu juhasa, który na czele swoich owiec, mając muzykę obok siebie, schodzi pod koniec lata z gór ku dolinom. Przyszedł dzień, że odeszła z tego świata. Jechałem na Jej pogrzeb samochodem. W pewnym momencie otwarł się przede mną widok Tatr, z Hawraniem i Muraniem na pierwszym planie. Miałem włączoną taśmę z muzyką góralską. Usłyszałem starą góralską nutę do słów Stanisława Nędzy-Kubińca, śpiewaną przez wnuki i dzieci Jej dawnych uczennic i uczniów z Łopusznej:

Idom casy za casami w bieło grań
I jo pódem z juhasami, pódem hań,
Biołom perciom, jasnom cestom w słonka lić
Po ślebode, syćkim ludziom scęście wić.

Tak mi się zdawało, że właśnie idzie ku szczytom – tam, gdzie brzmiało jeszcze echo pieśni śpiewanej przez górali, „którzy wrócili” (…).

Są rozmaite miłości do gór. Najczęściej spotykamy dziś tę, która chce na górach „zarabiać”; miłość wyrachowana przelicza każde swe spotkanie z górami na pieniądze. Obok niej umiejscawia się ta, która widzi w górach okazję do wyczynu sportowego; ta miłość wciąż pyta: kto kogo pokona, czy ja góry, czy góry mnie? I jest miłość, która o nic nie pyta, tylko patrzy, słucha, czuje. Taka miłość rodzi świadków. Ryszard Ziemak jest jednym z nich. Świadek skrywa siebie, aby tym bardziej widoczne stało się jego świadectwo. Ale kto się lepiej zastanowi, ten zobaczy: artysta jako nieobecny stał się tym głębiej obecny.

Myślę, że każdy czas, każdy wiek i każda epoka ma swój sposób odkrywania gór i karmienia się górami. Nie sądzę, aby to się skończyło. Byłbym raczej skłonny powiedzieć, że nasze czasy sprzyjają bardziej całościowemu i bardziej wnikliwemu podejściu do gór. Coraz wyraźniej widzimy, że tracąc góry, tracimy coś z siebie. Góry stały się częścią naszego człowieczeństwa. To przede wszystkim dzięki nim wiemy, że aby zrozumieć wolność, trzeba iść nie tylko po płaszczyźnie w prawo czy w lewo, ale również wstąpić w głąb, a potem trzeba chcieć i umieć wspiąć się na szczyt. Naszą wolnością jest nasze „wierhowanie”. Ale także: wolnością naszą jest przenikanie w głąb, szukanie tego, co nietykalne, jedyne, dziewicze. I przemienianie w wewnętrzny głaz człowieczeństwa. Przede wszystkim jednak naszą wolnością jest nasze świadectwo dawane niewypowiadalnym tajemnicom świata. Tatrzańskość jest jedną z takich tajemnic.

Książkę „Wolność człowieka gór” można zamówić tutaj.