„Są rozmaite miłości do gór. Najczęściej spotykamy dziś tę, która każde swe spotkanie z górami przelicza na pieniądze. Obok niej umiejscawia się ta, która widzi w górach okazję do wyczynu sportowego; ta miłość wciąż pyta: kto kogo pokona, czy ja góry, czy góry mnie? I jest miłość, która o nic nie pyta, tylko patrzy, słucha, czuje”, pisał ks. Józef Tischner w refleksji o górach i góralach.
To prawda, że góry tworzą górali, ale prawda jest również, że górale tworzą góry. Między człowiekiem i jego krajobrazem rozwija się twórcza wzajemność. Co góry mogą dać człowiekowi? Myślę, że przede wszystkim mogą ofiarować mu wolność. Co człowiek może dać górom? Może je obdarzyć sztuką. Wynika z tego, że zawsze patrząc na góry, widzimy je poprzez ludzi gór, i patrząc na ludzi gór, widzimy ich poprzez góry. Trudno powiedzieć, gdzie przebiega granica. Niech mi będzie wolno w niniejszych refleksjach pójść ku górom tropem pozostawionym przez bliskich mi ludzi.
Kilkadziesiąt lat temu górale zostali wywłaszczeni ze swoich posiadłości w Tatrach. Niemal nazajutrz po wywłaszczeniu zaczęły się starania o powrót owiec na tatrzańskie polany. Był taki okres, w którym sytuacja nie była jasna: władze centralne podobno wyraziły zgodę na ograniczony wypas, ale władze lokalne nadal nie wydawały zezwoleń. Wtedy górale zdecydowali, że mimo to pójdą. Opowiadał mi o tym Jaś Pawlikowski z Małego Cichego. Trwał jeszcze w Polsce stan wojenny, atmosfera była więc szczególnie napięta. Była jeszcze noc, gdy od wierchu Bukowiny, poprzez Gubałówkę, aż po okolice Witowa odezwały się gwizdy juhasów. Był to umówiony znak, że… idą. Szli cicho, bez muzyki i bez dzwonków. Gdy doszli na swoje miejsca, zaczęło świtać. Każdy robił to, co do niego należało. Zapłonęła watra w szałasie, ktoś kosił pokrzywy dookoła, ktoś wnosił sprzęt do środka. Z doliny unosiły się mgły. I wtedy zza gór wyjrzało słońce. Ogromna, czerwona kula. Blask poszedł po szczytach, rozlał się po powierzchni mgieł, powoli kładł się po polanie. Zaczął się pierwszy pasterski dzień. „I wtedy – powiada Jaś Pawlikowski – my nie wytrzymali. My zaśpiewali”. Potężnie, ile sił w głosie. Przestrzeń napełniła się góralską nutą. Góry odpowiedziały. Wracało echo za echem. Nieopodal, nieco niżej, stało schronisko. „Nagle – ciągnął Jaś – ze schroniska wyleciało jakieś dziewce. Cosi ją wryło w ziemie. Po chwili usłyseli my krzyk: »Jezus Maryja, górole wrócili!«”. (…)
Miałem przyjaciela, który pierwszy poprowadził mnie w Tatry. Pochodził z Białki Tatrzańskiej, nazywał się Józek Nowobilski. Za okupacji przez blisko dwa lata był w partyzantce oddziału „Ognia”. Potem został księdzem. Lata partyzantki spędził w Gorcach. Nigdy nie udało mi się go namówić na wycieczkę w Gorce, które były moją pierwszą górską ojczyzną. Dlaczego? Tego nie wyjaśniał. Nie i nie. Mogę się tylko domyślać, że miał z tymi lasami, potokami i polanami zbyt dużo osobistych wspomnień, do których nie chciał wracać. Dla niego Gorce to był cmentarz – taki cmentarz, na którym pochowało się wielu bliskich kolegów, a wraz z nimi także część samego siebie. Za to Tatry były jego żywiołem. Kiedyś zresztą jego dziadkowie wypasali owce w Dolinie Pięciu Stawów; Józek wspominał, że nie mając jeszcze dziesięciu lat, szedł z dziadkiem boso z Białki do Pięciu Stawów po ser. Jego wyćwiczone w partyzanckich gonitwach i ucieczkach nogi pracowały jak maszyny. Gdy wychodził na szczyt, czy to były Granaty, czy Kozie Wierchy, prostował się i rósł. Odmawiał „Anioł Pański”. Potem pędziliśmy w dół na złamanie karku. (…)
Góry milczą. Wszystko, co milczy, nadaje się do przechowania ludzkich tajemnic. Stąd biorą się opowieści o ukrytych tam skarbach, tajemniczych pieczarach, uśpionych rycerzach, skamieniałych kochaniach. Opowieści takie świadczą o powiernictwie. Człowiek powierza górom swe tajemnice. Jest przekonany, że góry go nie zdradzą. Na motyw powiernictwa natrafiamy często w pieśni góralskiej, w której widok góry zamienia się niemal natychmiast w refleksję nad losem człowieka.
Oto przykład, jeden z wielu:
Krywaniu, Krywaniu wysoki,
Idą, płyną nad tobą obłoki.
A mojemu bedzie zol kochaniu,
Ej, Krywaniu wysoki, Krywaniu.
Sens tej pieśni polega na tym, że gdy żal z powodu pomylonego kochania chce złamać niejedną dziewczynę, to sam widok Krywania uczy ją patrzeć w oczy bólowi i trzymać się prosto. W powiernictwie zawsze w końcu chodzi o powiernictwo nadziei. Nadzieja szuka skały, na której mogłaby się oprzeć. Wie, że gdy zawiodą ludzie, „kamienie wołać będą”.
Moją szkołą patrzenia na góry jest także Kazimierz Przerwa-Tetmajer. To był geniusz spostrzeżeń. Chodzi mi o widzenie sposobu odkrywania więzi górali z górami. Nie, nie wszystko było tam poezją. Był też potworny trud, był straszliwy głód i była ludzka nienawiść. Zawsze jednak gdzieś ktoś potrafił zagrać, by mogła kwitnąć poezja. Tetmajer wkłada w usta Bartka Gronikowskiego ostatnie marzenie:
„Hej, ni mas to jak las, na syćkie biédy. (…) Ono by ci tys i po śmierzci nalepi w nim beło. I za truchłe by ci béł, jesce jakom! i modléłby sie nad tobom. Truchła przestrona, zywicna, robaki by cie nie zjadły, ba niedźwiedź, wilk, honorny dźwiérz, a i dusa by sie radowała odlatujący, ze cie ta do bodaś jakiego, choć ta i świenconego dołu nie rucom, ba se bees lezał jako jawor, kie mu juz korzenie zetlejom abo go wiater praśnie, wolnemi piersiami ku niebu, choć i nie zywy”.
Niezwykłe jest to ostatnie: „wolnemi piersiami ku niebu, choć i nie zywy”. Człowiek odchodzi, ale „wolna pierś” pozostaje i patrzy ku niebu.
Jest takie stare góralskie powiedzenie: „Wse wierhowoł nie bees, ale coś uwierhowoł, to twoje”. „Wierhować” znaczy: chodzić szczytami. Józek Nowobilski, który miał nogi jak maszyny, zachorował potem na chorobę Buergera. Pokazywał mi przez okno plebanii niewielką wydmę za oknem. Śmiejąc się z samego siebie (prawie zawsze się śmiał), mówił: „A dziś nawet na tę kępę nie mogę”. Ale co sobie „uwierhował”, to było „jego”. I tego nikt nie mógł mu już odebrać. (…)
Powiedziałem: zawsze patrząc na góry, widzimy je poprzez ludzi gór, i patrząc na ludzi gór, widzimy ich poprzez góry. Ale Ryszard Ziemak i jego fotografia wydaje się temu przeczyć. Jest to bowiem fotografia wyjątkowa. Wędrujące po Tatrach oko artysty świadomie pomija to, co można by uznać za ślad obecności człowieka w Tatrach. Nie zobaczymy żadnego schroniska, żadnej szopy czy koleby, nie zobaczymy nawet kawałka wydeptanej ścieżki. Są Tatry i tylko Tatry. Tatry wzięte w istocie swej tatrzańskości. (…)
Tatry Ryszarda Ziemaka są zbudowane z prostych żywiołów. Jest kamień. Kamień może przybierać tysiące form, ale każda pozostanie prostą formą kamienia: surową, milczącą, przerażająco nieczułą na ludzki bol i umieranie. Forma kamienia ma w sobie coś z wieczności. Wśród kamieni leżą płaty śniegu. I one mają wiele form. Ale ich czas jest krótszy, ograniczony, zginą, gdy zrobi się ciepło. Pośród kamieni i śniegu snują się mgły i chmury. Od czasu do czasu mgły schodzą ku dolinom. One także układają się w formy. Te są chwilowe, niepowtarzalne, jedyne. A przecież całe to bogactwo form jest niezwykle proste. Pionowe układy szczytów krzyżują się z poziomymi układami śniegów, chmur, nieba. To, co trwa, splata się z tym, co przemija. Oko artysty stara się zatrzymać czas i utrwalić, co chwilowe, jedyne, niepowtarzalne, wiążąc je z tym, co wieczne. Kamienna wieczność zaostrza ból przemijania. Zaś ze środka tych czasów i żywiołów wieje jedyny w swoim rodzaju chłód. To nie jest martwy chłód. To jest ożywczy chłód. Chłód przenika ciało, dotyka duszy. Rzeźbi ją. Buduje głaz zdecydowania. Z człowieka czyni świadka niewypowiadalnych tajemnic.
Są rozmaite miłości do gór. Najczęściej spotykamy dziś tę, która chce na górach „zarabiać”; miłość wyrachowana przelicza każde swe spotkanie z górami na pieniądze. Obok niej umiejscawia się ta, która widzi w górach okazję do wyczynu sportowego; ta miłość wciąż pyta: kto kogo pokona, czy ja góry, czy góry mnie? I jest miłość, która o nic nie pyta, tylko patrzy, słucha, czuje. Taka miłość rodzi świadków. Ryszard Ziemak jest jednym z nich. Świadek skrywa siebie, aby tym bardziej widoczne stało się jego świadectwo. Ale kto się lepiej zastanowi, ten zobaczy: artysta jako nieobecny stał się tym głębiej obecny.
Myślę, że każdy czas, każdy wiek i każda epoka ma swój sposób odkrywania gór i karmienia się górami. Nie sądzę, aby to się skończyło. Byłbym raczej skłonny powiedzieć, że nasze czasy sprzyjają bardziej całościowemu i bardziej wnikliwemu podejściu do gór. Coraz wyraźniej widzimy, że tracąc góry, tracimy coś z siebie. Góry stały się częścią naszego człowieczeństwa. To przede wszystkim dzięki nim wiemy, że aby zrozumieć wolność, trzeba iść nie tylko po płaszczyźnie w prawo czy w lewo, ale również wstąpić w głąb, a potem trzeba chcieć i umieć wspiąć się na szczyt. Naszą wolnością jest nasze „wierhowanie”. Ale także: wolnością naszą jest przenikanie w głąb, szukanie tego, co nietykalne, jedyne, dziewicze. I przemienianie w wewnętrzny głaz człowieczeństwa. Przede wszystkim jednak naszą wolnością jest nasze świadectwo dawane niewypowiadalnym tajemnicom świata. Tatrzańskość jest jedną z takich tajemnic.
Publikujemy fragmenty tekstu zatytułowanego „Góry i ludzie gór”, opublikowanego pierwotnie jako wstęp do albumu „Tatry / The Tatras” Ryszarda Ziemaka, a następnie przedrukowanego w książce ks. Józefa Tischnera „Wolność człowieka gór”. Książkę tę – teraz w bardzo atrakcyjnej cenie – można zamówić tutaj.