„Kiedy wszedłem do niego, on się tak ogromnie ucieszył i powiedział: »Bo wiesz co? Bo ty masz taką uzdrawiającą gębę«. I to mnie podbudowało na duchu, bo pomyślałem sobie, że już teraz nie muszę nic mówić, bylebym gębę pokazał, to już jakoś będzie” – tak ks. Józef Tischner wspominał swoje ostatnie spotkanie z Antonim Kępińskim. 8 czerwca mija 50 lat od śmierci tego wybitnego psychiatry. Z tej okazji publikujemy fragment rozdziału książki Wojciecha Bonowicza „Kapelusz na wodzie. Gawędy o ks. Józefie Tischnerze” zatytułowany „Uzdrawiająca gęba”.

 

 

Nie wiadomo, w jakich okolicznościach się spotkali. Poznał ich ze sobą prawdopodobnie profesor Ingarden, który miał kontakty w środowisku krakowskich psychiatrów. Stało się to gdzieś pod koniec lat sześćdziesiątych. Tischner oczywiście wiedział, kim jest Antoni Kepiński. „Można go było zobaczyć na ulicach Krakowa bardzo wcześnie rano, około szóstej”, wspominał. „Widziałem go raz w maju – słońce wschodziło, ja biegłem na dworzec, a on niedbale ubrany, w jakimś zmiętym płaszczu, w sandałach o dwa numery za dużych na bosych nogach, długimi, ciężkimi krokami niedźwiedzia szedł jako pierwszy na swoją klinikę, żeby rozmawiać z chorymi”.

Kępiński zaczął zapraszać Tischnera z wykładami do Towarzystwa Psychiatrycznego. „Mało im wtedy mogłem dać, bo był to dopiero początek mojego zainteresowania psychiatrią, więc mówiłem im o podstawach filozofii”, opowiadał. „Ale oni potrzebowali takiej syntezy. Wartość filozofii w takich przypadkach polega na tym, że proponuje jakiś porządek”. Tischnera z kolei fascynowała wiedza o człowieku, jaką zgromadził Kępiński. Przyszły autor Lęku wprawdzie nie wydawał wtedy jeszcze książek, ale był niepodważalnym autorytetem w dziedzinie psychiatrii. Szczególnie intrygujące było jego podejście do pacjentów. „Pamiętam”, pisał Tischner, „jak kiedyś znalazłem się w jego klinice z okazji jakiegoś odczytu. Prowadzony do sali posiedzeń, zauważyłem, że obok gra muzyka i pacjenci tańczą. Nie potrafiłem zapanować nad zdziwieniem, bo jednak nieco inaczej wyobrażałem sobie tego rodzaju klinikę. Kępiński to zauważył i jakby się chciał usprawiedliwić – powiedział: »bo u nas wszystko wolno«”.

Przy innej okazji Tischner opowiadał o pewnym zdarzeniu, które i jego, i Kępińskiego wprawiło w zakłopotanie. „Pewnego razu jechałem autobusem szczawnickim przez Nowy Targ. Był czwartek, wiadomo, jak to wtedy jest w Nowym Targu na dworcu Pekaesu [w czwartki odbywał się tradycyjny targ, na który zjeżdżali ludzie z całego Podhala – przypis WB]. Autobus z Krakowa miał parę wolnych miejsc, zatrzymał się na rynku, bo wtedy tam był przystanek. Zrobił się ogromny szturm do wejścia. Nagle przez okno widzę, że do tego samego autobusu, tam z tyłu, chce wejść kto? Antek Kępiński ze swoją żoną. Wybrał się na jednodniowy odpoczynek. Ja doskonale wiedziałem, jak on rzadko wyjeżdżał na jakiś odpoczynek. Siłą trzeba go było wypychać, żeby sobie raz na jakiś czas zrobił dzień wolnego, żeby wyrwał się na świeże powietrze. Widząc to, mówię do konduktora: »Panie konduktorze, to jest ktoś bardzo ceniony, bardzo ważny. Niechże pan zrobi grzeczność i go weźmie«. I rzeczywiście konduktor posłuchał i jakoś tak wylawirował, że Antoni Kępiński z żoną przedostali się do środka. Tłum jednak połapał się, co się stało. Zrobił się taki krzyk, taki ryk, coś tak nieprzyjemnego. Mnie było głupio, jemu było głupio, konduktor się podenerwował. No, nie wiedzieli, co czynią. Ręczę, że gdybym każdemu z tych krzyczących ludzi powiedział, o kogo chodzi, na pewno by z pocałowaniem ręki odstąpił miejsca w autobusie”.

Tischner nie był wtedy jeszcze z Kępińskim po imieniu. Wypili wprawdzie bruderszaft na jakimś przyjęciu, ale Tischner krępował się przejść na „ty” z dużo starszym uczonym; „ponadto ten bruderszaft wypiliśmy, będąc już trochę na bańce, i ja nie wiedziałem, czy to się liczy”. Dylemat został rozwiązany, kiedy Kępiński zachorował na raka. W maju 1971 roku jego stan tak bardzo się pogorszył, że został hospitalizowany w klinice nefrologii. Przez długie miesiące Tischner wahał się, czy iść się z nim zobaczyć. W końcu poszedł i przyznał się Kępińskiemu, że zwlekał z odwiedzinami, bo nie wiedział, jak ma się do niego zwracać. „To było śmieszne – on tu prawie umiera, a ja mam taki »poważny« problem… Bardzo się tym faktem rozbawił”. „Teraz już nie masz wyjścia”, miał powiedzieć Kępiński, „po prostu musisz mówić mi po imieniu, bo umierającemu się nie odmawia…”

To ostatnie spotkanie odbyło się – wedle relacji Tischnera – na dwa, trzy dni przed śmiercią Kępińskiego. Tischner opowiadał, że był jeszcze jeden powód, dla którego tak długo zwlekał z wizytą. „Ja się po prostu bałem chodzić do chorych. Bałem się, bo mi się wydawało, że ja nie umiem im nic powiedzieć. I do Kępińskiego też się tak troszeczkę bałem, bo sobie myślę: no, wyjdę na głupiego, bo co ja mu powiem? To jest przecież taki ogrom cierpienia. No, cokolwiek mu bym mu powiedział, to przecież on i tak jest mądrzejszy od nas wszystkich. Ale kiedy wszedłem do niego, on się tak ogromnie ucieszył – jeszcze nic nie powiedziałem, a on się już cieszył… – i powiedział: »Bo wiesz co? Bo ty masz taką uzdrawiającą gębę«. I to mnie podbudowało na duchu, bo pomyślałem sobie, że już teraz nie muszę nic mówić, bylebym gębę pokazał, to już jakoś będzie”.

Rozmowa tego dnia nie bardzo się kleiła. Kępiński był osłabiony, zapadał się w sobie, nie mógł mówić. „Wiesz, ja już mam dość”, powiedział w pewnym momencie, „ja już chcę odejść”. „I nagle”, wspominał Tischner, „zaczęliśmy mówić o Ewangelii. I tak się jakoś złożyło, że zatrzymaliśmy się przy scenie w Ogrojcu. Chrystus  jest w Ogrojcu, apostołowie śpią, anioł – i Chrystus się modli: »Ojcze, Ojcze, niechaj odejdzie ode mnie ten kielich, ale nie jako ja chcę, ale jako Ty«. I Kępiński mówi: »Jakie to wielkie, jakie to wspaniałe, że człowiek nie wkracza na tę drogę pierwszy«.

Antoni Kępiński zmarł w nocy z 7 na 8 czerwca 1972 roku (…).”

Książkę Wojciecha Bonowicza „Kapelusz na wodzie” można zamówić tutaj.