Oto trzecia i ostatnia część obszernego artykułu „Na drodze do Emaus, czyli Papież i jego krytycy”, napisanego przez ks. Tischnera w 1998 roku. Jest to jeden z jego najciekawszych tekstów poświęconych pontyfikatowi Jana Pawła II. Przypominamy go w ramach naszego wakacyjnego cyklu „Tischner do przemyślenia”.
Mitologia władzy
W sporze wokół polityki chodzi o nowe określenie stosunku władzy religijnej i władzy świeckiej, zapoczątkowane przez Sobór. Kościół zerwał z ideałem państwa wyznaniowego, pojednał się z zasadami demokracji, uznał prawa człowieka za fundament życia państwowego. Kościół nie chce przywilejów w państwie, chce natomiast korzystać z wolności przysługującej wszystkim, między innymi z wolności publicznego wyznawania wiary. Kluczem są prawa człowieka; nie „prawa katolika” czy „prawa Polaka”, lecz prawa człowieka. Ani katolik, ani Polak, ani nikt inny, nie mogą mieć w państwie większych praw, niż ma człowiek.
Koncepcja Jana Pawła II natrafiła na podwójny sprzeciw. Z jednej strony był to sprzeciw rzeczników radykalnej laicyzacji państwa, z drugiej – sprzeciw katolickich integrystów. Ten pierwszy dążył do usunięcia wszelkich przejawów sacrum ze sfery publicznej i charakteryzował między innymi czasy komunizmu. Ten drugi dążył i dąży do tego, by sacrum służyło jako ostateczna legitymizacja władzy państwowej (w zamian za co władza ta będzie służyć jako ochrona, a w niektórych przypadkach jako przedłużenie władzy Kościoła), i znamionuje współczesny integryzm.
Nawiązując do doktryny Action Française Charles’a Maurrasa, arcybiskup Marcel Lefèbvre pisał: „Państwo ma więc wobec Kościoła funkcję służebną, rolę sługi: realizując swój cel, państwo musi zdecydowanie, choć pośrednio, wspomagać Kościół w osiąganiu jego celu, to znaczy zbawiania dusz”. Dla poparcia tej koncepcji autor cytuje między innymi papieża Leona XIII: „Kościół bez państwa to dusza bez ciała. Państwo bez Kościoła to ciało bez duszy”. Arcybiskup Lefèbvre broni koncepcji katolickiego państwa wyznaniowego. Państwo takie jest możliwe w krajach, gdzie katolicy stanowią większość. Ustanawia ono wyraźną różnicę między katolikami, którzy są „nosicielami prawdy”, a niekatolikami, którzy „żyją w błędzie”. Katolicy nie prześladują wprawdzie niekatolików, „tolerują” ich błąd, starają się jednak ograniczyć jego obecność w publicznej sferze życia i pomniejszyć wpływ na społeczeństwo. W „katolickim państwie” władza państwowa jest „przedłużeniem królowania Pana naszego Jezusa Chrystusa”.
Doktryna arcybiskupa Lefèbvre’a nie znalazła szerszego uznania na Zachodzie. Trafiła jednak na podatny grunt w krajach postkomunistycznych, a zwłaszcza w Polsce. Upadek komunizmu częściowo ujawnił, a częściowo pobudził do powstania integrystyczne ruchy polityczne, dla których idea katolickiego państwa wyznaniowego była czymś naturalnym. Można to rozmaicie tłumaczyć. Niewątpliwie pewną rolę odgrywała nieznajomość doktryny soborowej. Innym czynnikiem była działalność zorganizowanego „ruchu katolików społecznie postępowych” Pax i jego antydemokratycznej i nacjonalistycznej ideologii. O wiele ważniejszym powodem były jednak oczekiwania społeczne. Kościół wyszedł z komunizmu umocniony. Katolicy mieli opinię ludzi o „czystych rękach”. Uważani byli za ludzi dobrze poinformowanych w sprawach „dobra wspólnego”. Etykieta „chrześcijański” lub „katolicki” dawała ugrupowaniu, które ją sobie przyklejało, większe szanse w wyborach parlamentarnych.
Główny błąd ruchu integrystycznego polegał na tym, że uczynił on z wiary religijnej środek do zdobycia władzy politycznej. W dobie oświecenia powtarzano: „Gdyby nie było religii, należałoby ją stworzyć”. W Polsce religia była, chodziło tylko o to, żeby za jej pomocą z dążenia do władzy wykluczyć przeciwników politycznych. Przeciwnik polityczny stawał się przeciwnikiem religijnym – „poganinem” lub co najmniej „gorszym katolikiem”. Podziały polityczne wtargnęły do wnętrza Kościoła. Język dialogu przemienił się w język podejrzeń, oskarżeń i demaskacji. Pojawiły się ostre ataki na konkurencyjne autorytety społeczne, powstałe w czasach walki z komunizmem. Po kolei niszczono wszystkie, nie oszczędzając najbliższych. Mnożyły się ataki na wolnorynkowe reformy gospodarcze. Rozpalano płomienie dewocji. Przedmiotem krytyki stała się także – bliska Papieżowi – idea integracji europejskiej. Do głosu doszły antysemityzm i nacjonalizm. A wszystko to pod szyldem „jedynie słusznej” wersji katolicyzmu, nierzadko u stóp wizerunku Ukrzyżowanego lub Matki Bożej.
Znamienne, że nagły rozkwit katolickiego integryzmu, rozbudzenie dewocji i wyzyskanie jej w celach politycznych nie spotkały się z żadną krytyką ze strony przedstawicieli katolickiej nauki społecznej. Teologowie milczą.
W połowie maja 1998 roku ukazał się list apostolski Jana Pawła II „Ad tuendam fidem”, zobowiązujący teologów do przestrzegania nie tylko dogmatycznej nauki Kościoła, ale również „nauki autentycznej”, która choć nie stanowi dogmatu, to jest ¬nauką wspieraną autorytetem Urzędu Nauczycielskiego. Na Zachodzie uznano ten list za nowy przejaw „autorytaryzmu Papieża” i upomnienie dla katolickich „liberałów”. Pamiętajmy jednak, że nauką taką – nie dogmatyczną, ale autentyczną nauką Kościoła – jest dziś również doktryna praw człowieka. Jeśli tak, to trzeba uznać, że list jest co najmniej w równiej mierze skierowany do religijnych i politycznych integrystów, dla których pojęcie praw człowieka pozostaje wciąż nie do strawienia.
Zmienność i tożsamość
II Sobór Watykański podjął dzieło reformy Kościoła. Reformy tej jednak nie zakończył. Dalsze jej prowadzenie spadło na barki papieży. Wyłonił się podstawowy problem: jak w procesie zmian ocalić tożsamość Kościoła? Żywym znakiem tożsamości jest sama postać Papieża. Ale papiestwu, które trwa w czasie, grożą dwa niebezpieczeństwa: skostnienie w świecie bez historii i zmienność gubiąca wszelki związek z historią. Aby uniknąć obu tych skrajności, trzeba było głębiej zrozumieć sens tradycji.
Zbliżymy się do rozumienia istoty tradycji, gdy określimy ją jako „wybór przeszłości, dokonywany wedle nadziei przyszłości”.
Tradycja jest przede wszystkim wyborem. Nie jest to dzieło konieczności, lecz owoc wyborów: „Uczyniwszy na wieki wybór, w każdej chwili wybierać muszę”. Wybór jest umieszczony w czasie: ma za sobą jakieś wspomnienia, a przed sobą jakieś nadzieje. Nadzieja jest ważniejsza od wspomnień, ona ożywia pamięć. Dzięki niej możemy odkrywać coraz głębsze skarby przeszłości. Dobrym przykładem jest dokonany przez Sobór wybór języka narodowego w miejsce łaciny. Ewangelia to Dobra Nowina. Od jej przyjęcia zależy zbawienie człowieka. Czy można głosić Nowinę w języku, który dla słuchacza jest niezrozumiały? Gdy łacina była językiem powszechnie zrozumiałym, mogła służyć Objawieniu – gdy nim być przestała, zamieniła się w barierę. Zmiana języka okazuje się potwierdzeniem, a nie zaprzeczeniem tradycji.
Papież jest uosobieniem takiego „sięgania w głąb” – uosobieniem wolności wedle nadziei. Swą własną osobą dopełnia on wyboru Chrystusa wedle nadziei na spotkanie z Chrystusem. W tożsamości tego wyboru znajduje zakorzenienie „my” Papieża – „my” tego, kto mówi, z kim mówi, dla kogo mówi i zamiast kogo mówi.
Tożsamość buduje się wśród sprzeczności świata. Budowaniu temu towarzyszą dwa przeżycia z drogi do Emaus: „A myśmy się spodziewali…” i „Czyż serca nasze nie pałały, gdy oczy nam otwierał?”. Obecność obu tych przeżyć w trwającym pontyfikacie Jana Pawła II dowodzi także – wbrew pozorom – tożsamości pierwotnego wyboru.