„Do »Tygodnika« trafiłem zaraz po ślubie. Powiedzieli mi, że mam tydzień na podróż poślubną, a potem muszę wracać, bo… cała redakcja chce jechać na wakacje”. W czwartek 23 kwietnia przypada setna rocznica urodzin Jacka Woźniakowskiego, wybitnego intelektualisty, współtwórcy „Znaku” i „Tygodnika Powszechnego”, prezydenta Krakowa.

 

„Od niepamiętnych czasów znałem Annę Turowiczową, potem poznałem Jerzego”, opowiadał w wywiadzie przeprowadzonym przez redaktorów miesięcznika „Znak” w 2005 roku. „Na początku rzeczywiście funkcjonowałem w »Tygodniku« jedynie jako współpracownik: prawie od pierwszego numeru pisałem pod pseudonimem krótkie felietoniki, ukazujące się pod tytułem »Ucho igielne«. Zachodziłem wówczas do »Tygodnika«, który miał swoją siedzibę w budynku Kurii. Członka redakcji zrobił ze mnie Kisiel – to on namówił Jerzego Turowicza, żeby przyjął kogoś z młodszej generacji. Zaczęło się zresztą bardzo surowo: trafiłem tam w czerwcu 1948 roku, zaraz po ślubie. Powiedzieli mi wtedy, że mam tydzień na podróż poślubną, a potem muszę wracać, bo… cała redakcja chce jechać na wakacje. I rzeczywiście, kiedy po tygodniu posłusznie wróciłem do Krakowa, okazało się, że zostawiają wszystko na mojej głowie. (…)

Wszelkie funkcje w „Tygodniku” od zawsze były dość fikcyjne, podział pracy wynikał z aktualnej potrzeby, każdy z nas musiał umieć wszystko: redagować teksty, łamać numer, chodzić do cenzury, odpowiadać na listy… Wymienialiśmy się tymi zadaniami z Turowiczem, Jasiem Szczepańskim, Pawłem Jasienicą. Kiedy Jerzy zaczął wyjeżdżać za granicę, pełniłem funkcję zastępcy naczelnego, pilnowałem gospodarstwa. Raz, w czasie Soboru, Jerzy nie dostał paszportu, za to ja dostałem i – jako soborowy korespondent »TP« – wyjechałem do Rzymu, a stamtąd do Indii. (…)

Zrealizowaliśmy to, o co nam wtedy chodziło. A chodziło o to, żeby przenieść pewne wartości religijne i intelektualne przez ten „czarny rów”, który się przed nami otwierał. Żeby przetrzymać te straszne lata, zachować jakąś nitkę ciągłości pomiędzy tradycją kultury polskiej a przyszłością, bo wydawało się nam, że wszystko ulega systematycznemu niszczeniu. (…) Gołubiew nam ciągle powtarzał: musimy mówić i pisać własnym językiem. Nie możemy uderzać w te same szablony, którymi posługuje się reszta prasy. Pamiętam, że jak Stanisław Pigoń napisał do »Tygodnika« o Fredrze, to – choć nie była to w tym momencie najbardziej aktualna tematyka – okazało się to sensacją. Wszyscy zauważyli tekst, pisany w tonie zupełnie innym niż ten, który obowiązywał wówczas w prasie oficjalnej. Wielu czytelników zapamiętało go jako ważne wydarzenie kulturalne, choć przecież nie było w nim żadnych odniesień do tego, co działo się w polskiej kulturze. Sam ton wystarczył. (…)

Po [1956 r., po] pierwsze, zaangażowanie polityczne otwarło przed nami pole nowych doświadczeń. Także negatywnych. Po drugie, zaczęło się wokół nas kształtować środowisko młodych księży, takich jak Adam Boniecki, Michał Czajkowski, Janusz Pasierb, Józef Tischner… Po trzecie, do »Tygodnika« przyszła nowa ekipa, wnosząc do redakcji nowy klimat i kładąc nacisk na łączenie wartości religijnych i życia wiarą z codziennymi potrzebami i obowiązkami. (…) Nie było już prostej opozycji: czarne-białe, wyraźnych kontrastów, jak w pierwszych latach po wojnie, kiedy ks. Jan Piwowarczyk polemizował z marksistami. Podziały się komplikowały, stawały się mniej wyraziste, w środowisko wnikały nowe prądy filozoficzne. (…)

Sobór traktowaliśmy jako realizację tego, o czym wcześniej nie śmieliśmy nawet marzyć. Wydawało się nam, że im bardziej Kościół ujawni swoją słabość (do czego zmierza dziś Jan Paweł II), tym bardziej wyrazi się przez to jego siła. Sobór to było coś fantastycznego. Z uwagą śledziliśmy przemówienie każdego rozumnego i otwartego biskupa. (…) Jedną z fundamentalnych zasług kardynała Wojtyły było to, że starał się (…) wypracować taki język i taki sposób mówienia, który trafiał do wszystkich. Na początku przecież kazania ks. Wojtyły były zbyt trudne, nie dla wszystkich zrozumiałe – z czasem zaczynały być coraz bardziej przystępne, »odżywiane<< nie tyle (i nie tylko) św. Tomaszem, ile św. Janem od Krzyża, św. Teresą… Likwidacja niezwykle głębokiego w Polsce podziału między ludem a inteligencją była osiągnięciem niesłychanym! (…)

Myśmy często i bardzo szczerze dyskutowali; było parę takich rozmów, które kapelani uważali za nieprawdopodobnie impertynenckie, bo mówiliśmy wszystko, co myślimy, i nieraz ostro to formułowaliśmy. Spotykaliśmy się bodaj co miesiąc w Pałacu Biskupim. Oprócz tego, co jakiś czas odbywały się całodzienne debaty na jakiś wybrany temat. Wydaje mi się, że słyszę echa tych dyskusji w niektórych późniejszych wypowiedziach Jana Pawła II. Ale co w tym dziwnego? My uczyliśmy się od niego, on uważnie słuchał i uczył się trochę od nas. Trudno, żeby było inaczej”.

 

Cały wywiad z Jackiem Woźniakowskim – przeprowadzony przez Stefana Wilkanowicza, Janusza Poniewierskiego i Michała Bardela – można znaleźć tutaj.

 

Autorem zdjęcia jest Adam Walanus.