Co ks. Józef Tischner robił w sierpniu 1980 roku? Najpierw był w Castel Gandolfo, potem w Wiedniu. Kiedy w końcu przyleciał do Polski, było – jak wspominał – już „po ptokach”. Ale wir zachodzących zmian szybko porwał go ze sobą. Publikujemy fragmenty książki Wojciecha Bonowicza „Tischner. Biografia” opowiadające o tamtych wydarzeniach.

 

11 sierpnia 1980 roku – kiedy w Warszawie stanęła na trzy dni komunikacja miejska, a w Gdańsku ustalono już datę rozpoczęcia strajku w Stoczni imienia Lenina – Tischner lądował na lotnisku w Rzymie. Przyleciał na rozpoczynające się pięć dni później w Castel Gandolfo seminarium, organizowane przez profesora Jerzego Janika, które było kontynuacją krakowskich spotkań kardynała Wojtyły z przedstawicielami nauk ścisłych i filozofami. Z inicjatywy Tischnera w seminarium bierze też udział Michalski. 11 maja Tischner pisze do papieża: „ogromnie się cieszę z rysującej się perspektywy spotkania. Cieszę się również z tego, że spotkanie będzie miało taki charakter a nie inny – a więc będzie okazją do wymiany myśli. W ten sposób każdy z nas będzie mógł nie tylko wiele od Ojca Świętego otrzymać, ale również coś Mu ze siebie dać”.

– Pierwszego dnia idziemy do papieża na mszę – wspominał Michalski. – Na schodach przyszła mi taka myśl, że przecież nie wypada być na papieskiej mszy i nie iść do komunii. Mówię do Józka: „Może byś mnie teraz wyspowiadał?” Popatrzył na mnie uważnie – a było wtedy na tej sesji jeszcze trzech innych księży, Heller, Jaworski i Życiński – i mówi: „Wiesz, idź lepiej do Życińskiego”. To dobrze pokazuje jego powagę w pewnych sprawach i sposób, w jaki przeżywał przyjaźń. Odeszliśmy z Życińskim na bok i wyspowiadałem się. I potem tak się jakoś złożyło, że z Tischnerem zaprzyjaźniłem się jeszcze bardziej, a z Życińskim nasze drogi zupełnie się rozeszły. –

Korzystając z okazji, Michalski i Tischner przedstawili papieżowi pomysł stworzenia instytutu naukowego, którego celem byłaby refleksja nad człowiekiem i który łączyłby Wschód z Zachodem. Michalski podkreślił, że ważne jest, aby placówka miała poparcie Kościoła, ale była instytucją niezależną; jeśli będzie jeszcze jednym instytutem katolickim, część zachodnich intelektualistów nie będzie zainteresowana współpracą. Papież obiecał pomóc i rzeczywiście wkrótce z Watykanu przyszedł list sygnowany przez sekretarza stanu, kardynała Agostino Casarolego, który był oficjalnym wsparciem tej inicjatywy. List nie zawierał żadnych obietnic finansowych, ale miał pomóc Michalskiemu i Tischnerowi w gromadzeniu funduszu i szukaniu sojuszników dla nowego dzieła.

Na razie jednak wszystko inne musiało ustąpić przed wieściami napływającymi z Polski. W dniu, w którym rozpoczynano seminarium, na Wybrzeżu powstał Międzyzakładowy Komitet Strajkowy. „Jedliśmy z papieżem kolację”, opowiadał Tischner, „kiedy włoska telewizja pokazała zdjęcia z Gdańska. Brama strajkującej Stoczni. Tłum ludzi. Na sztachetach stoczniowego płotu pozatykane bukiety kwiatów. Kamera najeżdża na bramę i między tymi kwiatami pokazuje portret Jana Pawła II. A ten papież siedzi obok mnie. Skulił się. Nie powiedział słowa. Myśmy też zamilkli. Nie było jeszcze wiadomo, jak to się wszystko skończy. Powszechne było przekonanie, że to on nabroił. A z drugiej strony powszechna była też nadzieja, że ponieważ jest tam jego portret, portret papieża, ludzie nie będą się zabijali” .

Z Rzymu Tischner pojechał do Wiednia, żeby spotkać się z Lonny Glaser i przebywającymi u niej stypendystami z Polski, których od pewnego czasu, wspólnie z biskupem Pietraszką, rekomendował. Z początku nie wierzył, że w Polsce coś drgnie. „Zachodnia prasa nieustannie histeryzowała – przede wszystkim, że wejdą Rosjanie, że będzie krwawa łaźnia. Na spotkaniach w Austrii, gdzie szczególnie Czesi i Węgrzy okropnie się denerwowali, opowiadałem, jak jedna pani strasznie się bała, jadąc linową kolejką na Kasprowy Wierch. »Co by to było, jak by to się oberwało?« A Franek Gąsienica: »To już by było trzeci raz w tym tygodniu«. Gdyby weszli, to przecież nie pierwszy raz w naszej historii. Ale oni ciągle nie wchodzili” . Potem zobaczył w telewizji zdjęcia z przyjazdu delegacji rządowej do strajkujących stoczniowców, a tydzień później – moment podpisania porozumień.

– Pamiętam, że wuj stale wtedy powtarzał: „Niesamowite! Niesamowite! Znowu coś się zmieniło!” – wspomina Lucyna Mikulińska, która była wówczas w Wiedniu na stypendium. – Był autentycznie zaskoczony tym, co się działo. Razem z kilkoma znajomymi Polakami mieszkał wtedy na Sterngasse, w mieszkaniu będącym własnością fundacji. Po podpisaniu porozumień zadzwonił do nas o pierwszej w nocy. Opowiadał potem, że siedzieli do trzeciej, czwartej nad ranem i opijali ten fakt.

Zwykle Tischner zostawał w Austrii do końca września; Lonny Glaser wynajmowała wówczas schronisko w Alpach, w okolicy Zell am See – maleńkie, przerobione ze starej kuźni, w którym mieściło się najwyżej 25 osób – i zabierała swoich gości w góry. Co wieczór któryś z uczestników robił prelekcję, ksiądz przy olbrzymim piecu w jadalni odprawiał mszę, a resztę dnia spędzano na wędrówkach. Tym razem wrócił do kraju wcześniej, ale i tak – jak mówił potem w żartach – było już „po ptokach”. „Wysiadłem na warszawskim lotnisku, patrzę dokoła, a tu kompletny spokój. To mnie najbardziej zdziwiło” .

Czas niesłychanie przyspieszył. „Umysłowość ingardenowska – szerzej: fenomenologiczna, heglowska, filozoficzna – lęka się, by choroba nie minęła, zanim się ją dokładnie opisze”, mówił po latach do Michnika. „Pamiętam, kiedy była u nas powódź, dom otoczyła woda i brat zaczął ratować, co się dało, ja mówiłem mu: »Patrz, jaki znakomity widok, w życiu takiej powodzi nie zobaczysz«. Podobnie było z socjalizmem. To był burdel, jakiego świat nie widział. Nie byłoby dobrze, gdybyście go rozpirzyli wcześniej, nim zdołaliśmy go opisać”. (…)

Wydawało się, że władza chce autentycznego dialogu, także z Kościołem. 5 września – po trzynastu latach nieistnienia tego gremium – ogłoszono skład nowej Komisji Wspólnej Rządu i Episkopatu, z kardynałem Franciszkiem Macharskim jako przewodniczącym strony kościelnej. 10 stycznia 1981 roku powołano zespół roboczy do spraw wychowania, któremu z ramienia episkopatu przewodniczył biskup Edward Materski. Członkiem zespołu został również Tischner. Drugą stronę reprezentowali przedstawiciele odpowiednich ministerstw i Urzędu do spraw Wyznań.

Bardzo szybko okazało się jednak, że nie ma mowy o żadnym zwrocie. – Strasznie ciężko się rozmawiało z tymi ludźmi – wspomina ksiądz Marian Jakubiec, sekretarz wspomnianego zespołu. – Józek po dwóch czy trzech spotkaniach doszedł do wniosku, że nie ma z kim gadać, i w ogóle potem nie przychodził, mimo że go – nawet jeszcze po stanie wojennym – zapraszano. Na prośbę biskupa Materskiego przygotował pisemnie swoje opinie w kilku sprawach, ale to potem nie było brane pod uwagę. Zresztą ta komisja niewiele zwojowała. Ciągnęła się na przykład jeszcze od lat sześćdziesiątych sprawa księży, którzy – wbrew stanowisku episkopatu – składali w kuratoriach sprawozdania z katechizacji i dostawali od państwa pieniądze. Naciskaliśmy na to, żeby to przerwać. Strona rządowa strasznie się opierała, w końcu przyrzekli, że tego zaprzestaną. A potem dalej płacili… Józek widział, że to nie ma sensu.

„Moje doświadczenie »onych« zaostrzyło się po Sierpniu”, mówił po latach Tischner. „Postępowanie władzy było wtedy jeszcze mniej zrozumiałe. Poczucie, że oni to »oni«, stało się dojmujące. Jednego dnia władza podpisywała porozumienia, a już nazajutrz się z nich wycofywała. Prowadzono łatwo czytelną politykę drażnienia społeczeństwa i »Solidarności«. Miałem wrażenie, że w tych konfliktach było coś irracjonalnego. Zwłaszcza kiedy przyglądałem się działaniom telewizji. Ustępstwom władzy towarzyszyło telewizyjne jątrzenie. Komunistyczna rzeczywistość była na tysiąc sposobów demaskowana, krytycznie analizowana. Stało się dla mnie wielką zagadką, jak, znając tę analizę, można jeszcze stać po stronie komunizmu. Widziałem w takiej postawie coś irracjonalnego, co potrafiłem sobie wytłumaczyć tylko lękiem przed Związkiem Radzieckim” .

W październiku 1980 roku, na kilka dni przed rozprawą mającą zdecydować o rejestracji nowego związku, działacze „Solidarności” – Alina Pieńkowska, Anna Walentynowicz, Andrzej Gwiazda, Marian Jurczyk, Ryszard Kalinowski i Lech Wałęsa – odbyli tryumfalną podróż po południowej Polsce. Krótko przed ich przyjazdem do Krakowa u Tischnera zjawiła się delegacja robotników z prośbą o wygłoszenie kazania podczas mszy na Wawelu. Zgodził się, choć nie bez wahań. „Nie wiedziałem, co im mam powiedzieć. Poszedłem do »Tygodnika«, żeby się poradzić. A Krzysztof Kozłowski wierci się i wierci, aż wreszcie mówi: »Ty im podziękuj za to, co zrobili«” .

19 października rano związkowcy zjawili się na Wawelu. Mszę odprawiał ksiądz prałat Stanisław Czartoryski, bo – jak żartował później Tischner – w mieście „akurat nie było ani jednego biskupa”. Widok był niezwykły: modlitwę prowadził spadkobierca wielkiej książęcej rodziny, a w ławkach, między grobami królów, siedzieli ściśnięci działacze „Solidarności”. „Miałem wrażenie, że oto historia Polski wchodzi w ręce robotników. W takiej chwili z duszy człowieka wyłania się filozof, mający przekonanie, że najważniejsze jest, żeby nazwać to, co się dzieje. Bo nazwa ustanawia rzeczywistość. Więc pytałem siebie, co to jest »solidarność«. I odpowiedziałem: »Jeden drugiego ciężary noście, a tak wypełnicie prawo Boże«” .

„Muszę powiedzieć, że bardzo się zdziwiłem, kiedy w czasie mszy na Wawelu jako kaznodzieja wyszedł ksiądz Tischner”, wspominał Tadeusz Mazowiecki. „Miałem go zawsze za wysokiej klasy intelektualistę, ale martwiłem się: jak on tutaj, do tej delegacji »Solidarności« podejdzie? Co powie? Ale Tischner jak zwykle był doskonały – przemówienie  było bardzo jasne, proste i myślę, że on wtedy chwycił taki prosty styl mówienia. Nie tylko mówił, że trzeba pracować etycznie, ale mówił, że warunki muszą być, musi być wolność, żeby praca była w pełni szanowana, nie marnotrawiona. I powiązanie tego wszystkiego, to – jak mi się wydaje – trafiło w sedno tego, o co wówczas walczyła »Solidarność«” .

Było to bez wątpienia najsłynniejsze kazanie Tischnera. Znakomicie przygotowane, pogłębiające samowiedzę rodzącego się ruchu – na długie lata określiło jego etyczne podstawy. „Solidarność, ta zrodzona z kart i ducha Ewangelii, nie potrzebuje wroga lub przeciwnika, aby się umacniać i rozwijać. Ona się zwraca do wszystkich, a nie przeciwko komukolwiek”, mówił Tischner. „Przeżywamy dziś niezwykłe chwile. Ludzie odrzucają maski z twarzy, wychodzą z kryjówek, ukazują prawdziwe twarze. Spod prochu i zapomnienia wydobywają się na jaw ich sumienia. Jesteśmy dziś tacy, jakimi naprawdę jesteśmy. Wierzący są wierzącymi, wątpiący wątpiącymi, a niewierzący niewierzącymi. Nie ma sensu grać cudzych ról. Każdy chce być nazwany swoim własnym imieniem” .

Tischner doskonale uchwycił istotę doświadczenia pierwszej „Solidarności”: moment prawdy, autentyzmu, „odzyskania twarzy” łączył się w nim z momentem najgłębszego zespolenia. „To, co przeżywamy, jest wydarzeniem nie tylko społecznym czy ekonomicznym, ale przede wszystkim etycznym. Rzecz dotyka godności człowieka. Godność człowieka opiera się na jego sumieniu. Najgłębsza solidarność jest solidarnością sumień” .

W kazaniu znalazły się też oczywiście słowa podziękowania. „Chcemy być wdzięczni, bo to także jest solidarność”, przypomniał Tischner . Uczestnicy mszy oraz tłum zgromadzony wokół katedry i u stóp Wawelu odprowadził działaczy „Solidarności” na Rynek Główny. Wałęsę niesiono na ramionach, kilka tysięcy osób wiwatowało na jego cześć. Podobnie było w innych miastach, które odwiedzali związkowcy: w Nowym Targu, Nowym Sączu, Tarnowie… Kiedy Tischner zaniósł tekst kazania do „Tygodnika”, Kozłowski lub może Mieczysław Pszon powiedział: „Pisz to dalej”. We wspomnieniach Tischnera pada też trzecie nazwisko – Haliny Bortnowskiej; to ona miała wymyślić cykl artykułów . Ktokolwiek na ten pomysł wpadł, zasługuje na wdzięczność: tak narodziła się „Etyka solidarności”.

 

Książkę Wojciecha Bonowicza „Tischner. Biografia” można zamówić tutaj.